Chuj**a Pani Student (wersja hard)

 Muzyczka tematyczna: https://www.youtube.com/watch?v=5LOFhsksAYw

UWAGA!

To jest wersja hard! Pod spodem znajdziecie zdjęcia zwłok. Jak kogoś to kole w oczka, to niech zajrzy na wersję soft (swoją drogą Ci co lubią na ostro, niech też sobie zajrzą, bo tam są inne zdjęcia).

Witam serdecznie. Postanowiłam ujawnić jedną z skrywanych tajemnic (chociaż to żadne zaskoczenie, bo jak ktoś czytał wcześniejsze wpisy, to pewnie się domyślił). Tak, studiuję weterynarię. Ukhm, przepraszam - medycynę weterynaryjną. Z uwagi na ten fakt dam wam troszku posmakować, jak się żyje na takich studiach. Czas na taki post całkiem niezgorszy wybrałam, bo w końcu maturzyści się pocą w swoich garniakach i obcisłych kieckach, próbując wycisnąć ostatnie soki mózgowe na kartki, które zadecydują o ich przyszłości. A przyszłość? Czemu nie weta?


 Obecnie weterynarię proponuje 6 uczelni w Polszy. SGGW w Warszawie (które jest pierwsze w rankingu Perspektyw), Uniwersytety Przyrodnicze we Wrocławiu, Lublinie i Poznaniu, Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie oraz UCMW w Krakowie. Chwilę zatrzymam się na Krakowie, bo na wielu stronach poświęconych weterynarii można przeczytać, że takich studiów w ogóle tam nie ma albo, że prowadzone są na Uniwersytecie Rolniczym, co jest tylko w części prawdą. UCMW - Uniwersyteckie Centrum Medycyny Weterynaryjnej to współpraca Uniwersytetu Jagiellońskiego z Uniwersytetem Rolniczym. W Krakowie co roku przyjmowanych jest poniżej 100 kandydatów, przy czym na innych uczelniach nowy narybek liczy około 200 serc i mózgów. Nie będę zdradzać które miasto jest moje, ale to nie jest takie istotne, bo wszędzie jest podobnie (chociaż po głębszym zastanowieniu, w sumie to niekoniecznie... ale o tym później).

Różne miednice.

Żeby się dostać na te "rajskie" studia trzeba całkiem nieźle zdać maturkę. Ale nie jest to robota dla Heraklesa, bo po lekkim spoceniu mózgownicy  jest osiągalna dla normalnego człowieka, w przeciwieństwie do medycyny ludzkiej, gdzie trzeba wypluć sobie płuca albo być geniuszem, żeby napisać tak dobrze maturki (trochę przesadzam, w każdym razie nie jest tak trudno dostać się na weterynarię). Zawsze wymagana jest biologia i chemia (rozszerzone oczywiście), często zamiast chemii można pisać matmę albo fizykę. Czasem matma jest brana oddzielnie pod uwagę, czasem jakiś język. No dobra, załóżmy, że wysiłki się opłaciły i dostaliście się na wymarzoną uczelnię. Po zajebistym 3 miesięcznym smażingu z brązową dupcią ruszacie na podbój nowej uczelni. I co?

A tu oczka wydłubane owcy (oczywiście owieczka była martwa)

Wszystko to (o ile dotrwacie) będzie trwało 5,5 roku (11 semestrów). Są to studia jednolite magisterskie, co nie znaczy, że będziecie magistrami. Dobra wiadomość jest taka, że w trakcie tej przygody nie musicie nic pisać, ani licencjatu, ani magisterki, ani żadnego państwowego egzaminu. Kończycie po prostu jako doktÓr (znaczy nie z doktoratem, żeby nikt się nie pomylił, po prostu doktÓr). 

W pierwszym roku dostajecie dojebkę w postaci anatomii. W sumie to i dobrze, bo w ten sposób wrzuceni na głęboki tłuszczyk albo się ładnie przyrumienicie, gotowi do dalszej części obiadku, albo się spalicie i zaczniecie szukać czegoś o niższej temperaturze. Są tacy co zapieprzają do maturki jak charty za króliczkiem, ale mimo, że ja uważam że się sporo uczyłam w licbazie, to było nic w porównaniu ze studiami. "Mamoooo! Ale czy to znaczy, że nie będę miała życia?!" Nie jest tak źle, ale o życiu za chwilkę. Przez pierwsze 2 lata musicie uczyć się jakiś gówien (z wyjątkiem anatomii), takich jak agronomia, ergonomia, chemia, biofizyka, nawet informatyka!, o czym zapomina się zaraz po wyjściu z sali. Dopiero około 3 roku zaczyna się coś ciekawego, chociaż przedmioty kliniczne (wiecie takie, gdzie badacie słodkie kotki i pieski) rozpoczynają się w okolicach 4 roku.

Sekcja konia

Co myśli sobie zwykły Janusz, gdy powie się mu, że się studiuje się "miłość do zwierząt". Są dwa typy. 1. "Oh, pewnie tam macie dużo kotków, piesków i króliczków, które możecie miziać całymi dniami." 2. "Wkładałaś już rękę w krowie dupsko?" Ten drugi typ jest znacznie bliżej prawdy. Na wecie jest dużo zwłok, gówna i smrodu. Jak ktoś lubi chodzić na podwyższeniu w postaci długiej szpilki, nosić fancy spódniczki i ciągnąć za sobą zapach chanel, to niech od razu zrezygnuje. Woń, którą będzie roztaczał w autobusie wracając z zajęć, to bynajmniej nie będzie wanilia. Rożne uczelnie są różnie zaopatrzone, ale generalnie mamy dość szeroki dostęp do martwych i żywych istot, z tym, że aby dotrzeć do oddychającego i śliniącego się kudłatego stwora, trzeba przedrzeć się przez las umarlaków trwający przez około 3 lata studiów.

Różne elementy. To największe brązowe to moszna knura (pana świni).

Co się robi na wecie? Kilka interesujących przykładów. Zaczynacie od osteologii na anatomii (czyli nauka o kościach). Więc uczycie się wszystkich wyrostków, zagłębień, guzków i innych malutkich kurwiaków. Oczywiście po polsku i po łacinie. Później macie już pokawałkowane część, zakonserwowane w formalnie typu nóżka, główka. Musicie umieć mięśnie, nerwy, naczynia itp. Później narządy wewnętrzne i tak samo, w koło pierdoło. Później na patomorfologii robicie sekcje i sami sobie rozcinacie i patrzycie, na co piesek umarł (swoją drogą większość tych truposzczaków ma nowotwory, co troszkę smuci, bo częstotliwość guzów u czworonogich jest podobna jak u ludzi). Na diagnostyce sobie badacie żywe zwierzaki - tętno, osłuchiwanie serca, opukiwanie krówek itp, itd. Na biochemii musicie się ze szczegółami uczyć wszystkich przemian metabolicznych w organizmie, typu cykl Krebsa. Na farmakologii oczywiście leków. Na mikrobiologii wszystkich małych kurwiaków, które kryją się w zakamarkach świata, czekając żeby przykuć naszych podopiecznych do "łóżka". Macie mnóstwo zajęć z mikroskopami. Wiecie jak rozpoznać pod powiększeniem określone tkanki i ich patologie. Reszta jest raczej mało istotna, później zaczynają się już szczegółowe przedmioty takie jak choroby wewnętrzne bydła, chirurgia koni i tak dalej. 

Kotek rozłożony na części pierwsze.

 Nie brzmi to najlepiej, ale czy na prawdę tak jest? Niekoniecznie. Jak ktoś chce mieć dobre ocenki, to rzeczywiście musi ostro przysiąść i niszczyć sobie oczęta nad białymi kartkami. A jak ktoś pragnie zabawić się w śliskiego węgorza i lekko się przemknąć między wszelkimi niedogodnościami? Można. Po prostu zdaje w późniejszych terminach, albo w najgorszym wypadku kibluje rok (uwaga, za powtarzany przedmiot się płaci, stawka zależy od przedmiotu), ale tyle co się piwka nachla i potańcuje z duperkami, to jego. Problem jest tylko w niektórych miastach, gdzie przyjmują po 200 osób i zabawiają się w żniwiarza, bo jak już pisałam uczelnia ma hajs, jak biedny student przekibluje.

A tu ciekawostka: brak odbytu u cielaka.

 Jak szłam na studia, to maminka mi mówi: "Córcia będzie zajebiście, wiesz że uczysz się tylko na sesję i możesz sobie tak plan urządzić, że będziesz miała dzień wolny albo i dwa! Będziesz miała dużo czasu na zabawę w studenckie zoo (czytaj: picie piwa, wódki, darcie mordy i robienie z siebie małp chorych na wściekliznę). Zapomnijcie. Rzeczywiście tak jest np. na leśnictwie, biologii, czy socjologii, ale nie tu. Jak wchodzicie na grupowego maila i widzicie informację o dniach rektorskich (takie, kiedy nie ma zajęć), to zawsze jest dopisek: "nie dotyczy weterynarii". Plan jest układany odgórnie i nie zdziwcie się jak dziekanat przewidzi jedynie 15 minut na dojazd z jednych zajęć na drugie, które odbywają się w drugiej połowie miasta. Kolosy są niemal non stop i jak chcesz sobie odpocząć, to pozostają wakacje. Ups! W wakacje często robi się praktyki, albo siedzi w lecznicy z własnej, nieprzymuszonej woli, no bo przecie człowiek chce mieć trochę kontaktu z tym sajgonem, co go czeka przez kolejne lata do 65 na karku.

Rozcięte przełyki (i inne elementy). Ten na dole piesek cierpiał na przełyk olbrzymi

 Co potem? Możecie pracować w lecznicy. Co często wcale nie jest takie super, bo zarobki bywają słabe, a i godziny pracy często nieprzyjemne. Chyba, że macie własną klinikę, ale chyba nie muszę tłumaczyć, jak ciężko rozkręcić jest taki biznes. Możecie pracować w terenie: konie, bydła, świnie, kury itp. Hajs bardzo zacny, ale to naprawdę ciężka praca, dojazdy w nocy, bo krówka rodzi, telefon na imieninach ciotki, bo konik złamał nogę, użeranie się z rolnikami, którzy nie chcą grosza dać na leczenie, ale na białe złoto z wymienia ślinią się, jakby dostali ataku padaczki. Ogólnie musicie zrobić specjalizację (znaczy nie musicie, ale jak chcecie lepiej zarabiać, to musicie) po 2 latach przepracowanych w zawodzie. Możecie wybrać coś zwykłego typu kardiologia, stomatologia, okulistyka albo właśnie bydło, czy świnki. Lecz możecie też zagłębić się w ocean oryginalności, jak zwierzęta egzotyczne, owady, ryby, czy praca w zoo. Czy tylko leczenie zwierzątek? Nie. Może być rzeźnia, praca w laboratorium, urzędniczy stołek w Inspektoracie, przedstawiciel handlowy albo prowadzący program "Jaka to melodia?" (znacie Janowskiego nie?).

Połówka głowy konia.

 Dla mnie weterynaria jest zajebista. Naprawdę nie wyobrażam sobie innych studiów. Jest niesamowicie ciekawa! Mimo, że macie zaje*any plan od góry do dołu, od poniedziałku do piątku, uczelnia znów zaskoczyła was dzień przed wyjazdem do babci, że oh! będzie np. kastracja ogiera, rektor znów nie chce dać hajsu na nowy sprzęt, czy wyjazd terenowy, prowadzący znów was zje**ł tak, że pragniecie tylko wyjechać w Bieszczady, mimo, że wkuwaliście jak dzika kuna, a znów dostaliście piz*ę, to weterynaria jest świetną przygoda! W końcu zaczynasz uczyć się tego co chcesz i masz poczucie, że nareszcie coś kumasz z otaczającego cię świata ożywionego. Jak już włożysz rękę w dupę krowy, wyciągniesz zalegające gówno i uda ci się zrobić usg jajników, to szczerzysz ryja i owo gówno zaczyna nagle pachnieć fiołkami. Jak wyjeb*na na 1025 konsultacji z anatomii, wpatrujesz się w ten sam nerw, a i tak nie możesz go zapamiętać i nagle z ziomkami zaczynacie się chlapać formaliną (to taki roztwór do konserwacji zwłok) i po kryjomu wpier**lać czekoladę, to życie staje się słodsze dosłownie i w przenośni.

Może nie uwierzycie, ale to jest pochwa psa od środka i... guzy, dużo guzów.

To jednak nie są studia dla każdego. Jak nie możesz zdzierżyć zapachu gówna i widoku flaków, to nawet nie próbuj się w to bawić. Na weterynarii nie trzeba kochać zwierzątek, powaga. Z resztą tacy obrońcy zwierząt, którzy pragną urządzać świnkom urodziny, zakładać im czapeczki i karmić pieska rosołkiem, to szczerze mówiąc, są najgorsi . Bo zwyczajnie nie będą w stanie wykonywać swojej roboty. A robota bywa nieprzyjemna i przykra. Rzeźnia, usypianie miotów, zajmowanie się zwierzakami skatowanymi, albo zwyczajnie umierającymi w agonii, bo właściciel był ostatnim zje**m i dał pieskowi czekoladkę, albo kotku APAP, no bo był smutny i miał katarek. Weterynaria jest po prostu dla ludzi, którzy chcą to robić. A na tych co chcą, czeka 5,5 roku płaczu, smrodu, wku**ienia i rozczarowania, ale też wiele radości, uśmiechu, zajebistych zdjątek na insta, a przede wszystkim ogrom satysfakcji!

Poranna joga.


PS
Jak ktoś ma jakiekolwiek pytanie to niech zajrzy na fb -> Czuły Mangozjebca i niech pisze na priv. Odpowiem.
Wszystkie zdjęcia (oczywiście z wyjątkiem memów) są moje, więc będę wdzięczna, jak nikt ich nie będzie rozpowszechniał. Dzięki. 

Komentarze

Popularne posty