Czemu kicham jak oglądam SAO?

Bo mam cholerne uczulenie na tę serię! Z uwagi na to, że ostatnio jakoś tak słodziutko zrobiło się na blogu, to postanowiłam dodać nieco goryczy. W SAO nie ma żadnej muzyczki wartej zapamiętania, więc łapcie genialny głos Yoshiko Sai: https://www.youtube.com/watch?v=8pBf5ptyK4w

Wiele jest anime, które mogłabym ze spokojem sumienia odstrzelić, a Sword Art Online zdecydowanie należy do jednej z nich. Dodatkowej chętki na pisanie dodaje fakt, że serial jest bardzo szeroko znany publiczności mangozjebskiej, ba, wielce lubiany. Na wielu fanowskich stronach zajmuje całkiem wysokie szczeble rankingowej drabiny. Będzie to cenzja tylko pierwszego sezonu, bo tylko to udało mi się przełknąć i nie zamierzam na pewno sięgać po więcej. Post będzie na pewno zawierał kilka spojlerów, więc jak ktoś wpadnie na niezbyt mądry pomysł obejrzenia w przyszłości poczynań 14-latka w wirtualnym świecie mieczy, to niech zakończy lekturę w tym miejscu.


SAO powstało na podstawie light novel Kawahara Reki, który to tak naprawdę stworzył tylko właściwie opisywany przeze mnie świat bossów i cycastych wróżek (jeszcze jest twórcą Accel World, ale nic mi to nie mówi). Studio, które wydało anime jest dobre, bo to A-1 Pictures (napisałam wcześniej, co wyszło spod ich łapek, przy okazji cenzji Kuroshitsuji). Cała produkcja ma bardzo bogatą obsadę i w wielu przypadkach utalentowaną. Reżyser to Tomohiko Ito, który głównie pracował jako scenarzysta, ale nad kilkoma znanymi i lubianymi "chińskimi bajkami" m.in.: Ano Hana, Blue Exorcist, Death Note, Chihayafuru, Claymore, Hunter x Hunter, czy Monster. O scenarzystach nie będę pisać, bo jest ich wielu, ale wspomnę o animatorach. Takayuki Nagashima - w SAO dyrektor artystyczny (nie wiem jakie jest profesjonalne słownictwo dla tego typu profesji, z ang. art director), pracował przy Steins Gate, One Piece, Ano Hana, Durarara, Ghoust in the Shell, czy Gintama. Yusuke Takeda - człowiek z pokaźnym CV. Tutaj także dyrektor artystyczny. Jego wcześniejsze produkcje - Ghost in the Shell, Neon Genesis Evangelion, czy Eden of the East. Dobra starczy, jak jesteście zachłanni wiedzy, to zajrzyjcie sobie na Anime News Network i sami ogarnijcie te tłumy obecne przy produkcji.


Zacznijmy może od tego, że osobiście nie przepadam za anime fantasy. I to nie dlatego, że nie lubię fantastyki, wręcz przeciwnie, uwielbiam książki o tej tematyce i filmy typu Władca Pierścieni. Czemu więc nie anime? Bo jest po prostu głupie. Jak widzę małe cycaste wróżki, którym podwiewa spódniczka, ukazując białe majteczki, a podwiewa, bo.... trzymają w swoich drobniutkich rączkach wykur**ście wielki miecz. Cholera, co twórcy mają z tymi nienaturalnie wielkimi mieczami, które służą do zabijania równie wielkich, wymyślnych i bezrozumnych bossów? Ogólnie skłaniam się do teorii, że Azjaci w ten sposób rekompensują sobie braki w spodniach. Ponadto miłują się w zupełnie niepraktycznych zbrojach, które mają na celu tylko wyeksponować gruczoły mleczne samic, w wyku**istych mocach, które musi posiadać każdy bohater tego typu uniwersum, no i oczywiście w pięknych dziewicach, które główni protagoniści ratują przed złym smokiem, który w wypadku japońskiej animacji uosabia zwykle śliniącego się zboczeńca. SAO w niczym nie ustępuje przyjętemu schematowi.


Po krótce - jest to seria o tym jak stworzono taką grę, gdzie można po prostu grać całym sobą, wystarczy tylko założyć sobie hełm na głowę. Nasz główny bohater Kirito, oczywiście wesoło pląsa po zielonych pastwiskach wirtualnego świata, dobywając od czasu do czasu swojego miecza, prezentując (oczywiście!) niebywałe zdolności. I tak pewnego dnia, twórca owej gry postanawia zamknąć wszystkich w tym świecie wątpliwej klasy rycerzy i białych rumaków, dodatkowo mówi im, że o (zgrozo!) jak umrą na tym sztucznym padole cycastych dziewic, to już nie zdejmą hełmu z głowy, bo ups, będą martwi naprawdę. Swoją drogą ten szalony twórca to jedyna fajna postać, posiada też chyba najlepszego seiyuu ever, czyli Koichiego Yamaderę. Wracając, wszyscy bohaterowie robią: "coooo?! oh?! i jak tu żyć?!" Na szczęście na ich smutki znajdzie się rada - jak pokonają finałowego bossa to zostaną uwolnieni. No i się zaczyna jakże "emocjonująca" przygoda na śmierć i życie.


Tak jak już wspomniałam, główny bohater jest gotowym szablonem "kopiuj, wklej" z pokaźnej bazy "typowi bohaterowi anime". Taki tajemniczy, małomówny mistrz miecza, który gdy tylko zajdzie potrzeba, ratuje biedną cycastą dziewoje z opresji, a później gdy niechcący zagapi się na jej zderzaki, to robi się cały czerwony i zaczyna karuzelę słów "eeetoo" "eee, no" "yyy". Mimo to, że jest nieogarnięty w TYCH sprawach to kobitki lgną do niego, jak muchy do gówna, ale (znów oczywiście) on myśli tylko o TEJ jedynej. Jego wybranka serca, jest również tak oryginalna jak oscypki na straganie w Zakopanem. Wymiona jakby wykarmiła piątkę dzieci, oczywiście postać z końcówką -dere, w tym wypadku (o zgrozo!) tsundere. Oczywiście też umie walczyć i stanowi idealne dopełnienia teamu naszego ciemnowłosego pt. "Nie ważne, że mamy po 14/15 lat, uratujemy cały świat!" Wiecie to by jeszcze nie było takie tragiczne, gdyż zaczynając oglądać ten twór, byłam gotowa na tego typu "ciekawe" postaci, ale.... pojawia się wcześniej wspomniana wróżka z wielką pałą! (mieczem w sensie). I ja już nie pamiętam nawet, co ona tam robi, ale... nasza słodka parka postanawia zamieszkać z nią i nazywać ją swoją córką.... Ku**a, co za zajebisty pomysł! Nasze prawdziwe łby pocą się od kilku miesięcy w jakimś hełmie, jesteśmy w wieku, gdzie pedofile nadal ślinią się na nasz widok w parku, na każdym kroku czeka na nas śmierć, i co robimy? No ku**a zakładamy rodzinę w wirtualnym świecie gry! (tak w ogóle tam jest scena, gdzie nasza rudowłosa gotowa jest pozwolić naszemu szermierzowi zajrzeć w jej najbardziej wewnętrzną otchłań, if you know what i mean, czy to przypadkiem nie podchodzi pod patologię?) Już pomijając idiotyczność tego pomysłu, to postać wróżko-córki zupełnie nic, ale to nic, nie wnosi nam do całej historii, jest mniej więcej tak potrzebna jak baletnicy glany.


Przejdźmy teraz do fabuły. Wbrew pozorom na początku nie byłam taka zniesmaczona. Pomysł na historię, jakiś tam w miarę, akcja toczy się przyzwoicie wartkim strumieniem. Pomijając wspomniane miecze i nieciekawe walki z bossami, to SAO do obiadku można przełknąć, ale.... Sezon pierwszy jest jakby podzielony na dwie części i od drugiej nasi bohaterowie przenoszą się w jakiś nowy świat wróżek, w którym wydaje mi się, że twórcy pewnego dnia przyszli do pracy i jakiś japoński Mirek powiedział do kolegów: "Ej pomyślcie o najbardziej głupich rzeczach w świecie anime? Macie? To włóżmy je wszystkie do SAO. Wszyscy będą zachwyceni!" Yyy, nie. Od początku mamy to samo. Nasz bohater jest taki sam, z tym, że urosły mu uszy. Nowe postaci tak wyżmięte z oryginalności, że ich suchość jest porównywalną z bułką, czekającą kilka miesięcy, żeby ktoś zrobił z niej panierkę do kotleta. Walki wciąż nieciekawe, a dialogi - równie dobrze moglibyśmy oglądać z wyciszonym głosem. Ponadto tutaj wypływa na powierzchnię kompletnie idiotyczny czarny charakter. Stary zboczeniec, który nocami i dniami ślini się myśląc o wymionach Asuny i z tego powodu postanawia uknuć całą intrygę, mająca na celu rozbicie jakże dojrzałego związku naszych bohaterów, co w jego mniemaniu skutkować będzie całogodzinnym all inclusive, w postaci jędrnego ciałka naszej rudowłosej. Ostatnie odcinki w wykonaniu owego zboczeńca i naszej parki (nie zapominajmy, że córo-wróżka, o zgrozo! też się tam pojawia) oglądamy z taką miną, jakby właśnie nas zmuszano do jedzenia obiadu w chlewni, gdzie wszystkie knury mają srakę. Osobiście mój ryj był tak właśnie skrzywiony przez większą część serii.


Wspomnijmy jeszcze o szczegółach. One są jedynym elementem ratującym nieco tę przygodę. Naprawdę niezła grafika. Oczywiście nie oryginalna, ale dopracowana. Tła bogate i różnorodne, motoryka postaci na całkiem wysokim poziomie i mało (o chwało!) rzucających się w oczy gównianych efektów 3DCG. Muzyczka o dziwo też jest w miarę. Nie mówię o openingach ani endingach, które niestety już wspaniałe nie są - takie jak ZAWSZE, śpiewane słodkim głosikiem japoneczki, przygrywka składająca się z trzech akordów gitarki, a w tle zmieniające się jak w kalejdoskopie postacie bohaterów. Oczywiście mamy tu obecny najnowszy trend: "opening trzeba zmieniać jak najczęściej, bo tak". Osobiście strasznie mnie to irytuje. Zamiast zrobić coś naprawdę z iskrą i puszczać przez 26 odcinków, żeby widzowie się przyzwyczaili i miło kojarzyli intro z serią, to nie - nawpier**lajmy milion chu**wych pioseneczek, żeby skutkowała to tym, że oglądacze będą skipować te półtorej minuty dźwięków, wwiercających nam się w ślimaka (to taki twór w uchu, jakby ktoś nie wiedział).

Jak ktoś jest mentalnie, bądź dosłownie 14-latką, albo po prostu lubi takie TYPOWE anime, to myślę, że SAO ma dużą szansę zasiąść na półce jego ulubionych serii. Osobiście, aby przełknąć tę produkcję, musiałam po obejrzeniu każdego odcinka, zagryzać jakimś anime z gatunku bardziej wyszukanych, aby przypadkiem się nie zakrztusić i nie udusić. Przygoda naszego 14-letniego szermierza (o zgrozo!) nadal trwa, nie zachęcam do jej śledzenia. Basta.

Ocena: słabe 5/10


PS Jak wymieniam twórców, to używam rodzaju męskiego, ale powiem szczerze nie jestem pewna, co niektórzy mają w spodniach, bo często nie ma załączonej miniaturki ich podobizny, a japońskie imiona niestety nie mówią mi nic o płci danego Azjaty.



Komentarze

Popularne posty