Zawstydzony księżyc

Tradycyjnie już, muzyczka do posłuchania w tle: https://www.youtube.com/watch?v=ewBOcdz29Sw

W pomieszczeniu stało mnóstwo stolików, jeden przy drugim, tak że niemal stykały się ciemnymi blatami, oświetlone jedynie delikatnym blaskiem stojących na nich świec. Żyrandol rozświetlał niewielką przestrzeń wokół własnych spływających w dół kryształów. Półmrok padał na twarze zgromadzonych, a światła świec tańczyły w ich oczach. Wnikliwy obserwator mógł dostrzec oczekiwanie, czy wręcz niecierpliwość. Każdy mówił półszeptem. Nawet gdy scena była pusta, żaden z gości nie podnosił głosu. Tu liczyła się tylko muzyka. W powietrzu unosił się zmieszany zapach perfum damskich i męskich. Słychać było jak kelnerki suną po dywanie, roznosząc drinki paniom, które pragną nieco się rozluźnić przed ewentualnym spotkaniem z jedną z męskich sylwetek bez słowa opierających się o ściany i wpatrzonych w widownię.

Ja byłam jedną z tych anonimowych uczestników, przybyłych z  różnymi historiami, ale w jednym celu. Słuchać. Siedziałam tu gdzie zwykle, w pierwszym rzędzie. Miejsce to niemal niemożliwe do zdobycia, lecz ze względu na to, że jestem stałym klientem i znam kierownika, udostępnił je specjalnie dla mnie.
W lokalu grano zawsze dobrą muzykę, ale królowa jest tylko jedna. Zawsze gromadziła pełną salę. Jej twarz na pierwszy rzut oka nie była piękna, jednak gdy ktoś zechciał poświęcić jej kilka chwil, dostrzegało się tę unikatową cechę jaką jest - oryginalność, która z czasem przyciągała coraz więcej chciwych spojrzeń męskiej części widowni i tych zazdrosnych – damskiej części. A jej głos… Nikt nie miał takiego w całym mieście, niektórzy twierdzili, że jest najlepszą wokalistką w kraju. Kompletnie niezależna, żadnej płyty, żadnego wywiadu. Tylko ten bar, tylko ta scena. Przyglądałam się jej już od wielu miesięcy, byłam niemal na każdym jej koncercie i teraz mogę z całą pewnością stwierdzić – jej uśmiech i wtórujące mu roześmiane oczy, były tylko przykrywką. Ona sama, mimo, że wkładała całe serce w śpiew, świadomością była gdzie indziej… Jakby skrywała wielką tajemnicę. Może dlatego tak świetnie śpiewała, dlatego gromadziła tylu ludzi wokół siebie.

Zawsze marzyłam żeby być taką kobietą. Gdy od czasu do czasu spoglądałam w lustro, robiąc tę charakterystyczną damską minę – lekko wydęte usta, szeroko otwarte oczy, postawa nieprzystępna, jednak nieagresywna. Wyglądałam ładnie, ale nigdy tak jak ona. Mężczyźni muszą ją uwielbiać i niech nikt nie zrozumie mnie źle, gonitwa za płcią przeciwną nie jest dla mnie sensem życia, ale… No właśnie, każda z nas marzy, żeby spotkać kogoś z tych niezliczonych tekstów piosenek, które śpiewano na tej scenie. O miłości jedynej, niepowtarzalnej, tej prawdziwej. Ciekawe czy ona, z tą twarzą i głosem ma problem ze znalezieniem tego, czego wszystkie pragną.

Cisza staję się coraz głębsza, jakby uciążliwa Wychodzą muzycy przy akompaniamencie delikatnych braw. Przystojny perkusista z blond włosami spiętymi w kucyk, lekko posiwiały kontrabas, basista w średnim wieku w okularach o ostro zarysowanych oprawkach, które zupełnie nie pasują do jego miłej twarzy, trębacz, saksofonista i gruby pianista, z uśmiechem imbecyla, z krokiem autystycznym, ale z ręką geniusza. Gdy gra wszystkie wątpliwości ulatniają się, jak bąbelki buzujące w drinkach pań, które tak jak ja siedzą przy małych, dwuosobowych stolikach, z tym, że one zwykle mają partnerów, a ja jestem sama.
Wychodzi ona, brawa nasilają się. Dzisiaj ma długą srebrną suknię, z wysokim rozcięciem. Gdyby założył ją ktoś inny, wyglądała by wulgarnie, ale na niej roztacza tylko blask elegancji i dobrego gustu. Uśmiecha się, chwyta za mikrofon. Cisza staje się tak głęboka, że widownia zdaje się w niej tonąć. Ja patrzę w jej oczy, te oczy… gdy zaczyna śpiewać…

„W poszukiwaniu nowych ziem,  zbudowałam dom,
Przykryłam go strzechą z czerwonych źdźbeł, zebranych starannie w pęczki,
Przy kamiennym murze, podziwiajmy złoty domu, zbudowany przez setkę cieśli.”

*

Wokalistka wyszła na scenę. Gdyby nie suknia, nie przyciągałaby uwagi. W powietrzu zaczęły płynąć pierwsze słowa piosenki. Trzeba przyznać, że brzmiała ona nieco dziwnie, na pewno oryginalnie. Po kilku sekundach dało się stwierdzić, że był to jej ogromny plus, po prostu dzięki temu przyciągała słuchaczy. Wszyscy wokół siedzieli cicho, jak podczas czuwania nad zwłokami. Popatrzyłem na moją partnerkę po lewej. Oparła niezgrabie twarz, pokrytą agresywnym makijażem, na swojej prawej ręce. Z jej starannie ułożonych włosów zaczęły wysuwać się niesforne kosmyki. Mogłaby wyglądać ładnie, ale… jej znudzona twarz, przymknięte oczy i opuszczone kąciki ust w brzydkim grymasie sprawiły, że szybko odwróciłem wzrok wędrując znów w kierunku sceny.

Zabrałem ją tu, bo słyszałem opinie,  że to świetny lokal. Z klasą. Gdy wieczorem zajechałem pod dom mojej partnerki, otworzyła mi w pięknej wieczorowej sukni. Postarała się, może w końcu coś z tego będzie. Gdy ostatnio zaprosiłem ją do kina, było całkiem miło. Co prawda, trochę za dużo trajkotała i zamówiła jedno z najdroższych dań w restauracji (plus szampana), ale w końcu nie byłem biedny, więc szybko o tym zapomniałem. Dziś mimo naszego drugiego spotkania, zaczęła ostro pierdolić. Poczuła się znacznie swobodniej, a z jej ust płynął nieprzebrany potok bzdur. O modzie, o urodzie, o pracy, o ratowaniu zwierząt i serialach w telewizji publicznej. Nie jestem kolesiem, który ceni bardziej milczenie niż mowę, ale no żesz kurwa!

Już długo próbuje szczęścia z płcią piękną, ale trafiają mi się same trudne przypadki (albo bardziej adekwatnym słowem, będzie – łatwe). Skończyłem już z pannami, które zanim wejdą do samochodu, już zdążą ci dmuchnąć, takie co jak zobaczą drogi garnitur, nachylają się pokazując stringi lub ich brak. Marzy mi się KOBIETA z prawdziwego zdarzenia, taka za którą będę musiał pobiegać, łapiąc zadyszkę, która wykaże nieco skromności, ba! będzie potrafiła się zarumienić. Z tą miało tak być. Poznał mnie z nią mój dobry kumpel, inteligentny facet, ufałem jego osądom. Zawiodłem się. Gdy miałem dosyć jej trajkotania, postanowiłem zabrać ją właśnie tutaj, bo słyszałem, że grają tu na żywo, więc liczyłem, że w końcu zamknie twarz.

Udało się, ale… Znów spojrzałem na jej minę i jedyne, co miałem ochotę zrobić, to wylać jej już chyba piątego drinka, na łeb, niszcząc doszczętnie uformowane pukle włosów i ciemne kreski na powiekach. Odetchnąłem głęboko i skupiłem wzroku na wokalistce. Cisza na sali jeszcze się pogłębiła (o ile to w ogóle możliwe), a ja ujrzałem to. Wcale nie była zwykła, to nie sukienka przyciągała uwagę, ale…. W jej oczach, to coś… sprawiło, że już do końca nie oderwałem swoich od jej twarzy.
*
Kolejny raz siedzę wraz z żoną przy jednym z malutkich stolików oświetlonych jedynie wątłym blaskiem świecy. Kocha słuchać tę dziewczynę, z resztą nie kłamiąc, ja też. Oboje uwielbiamy muzykę. Żona gra na pianinie, ja na wiolonczeli. Poznaliśmy się w amatorskiej orkiestrze. Dziś gramy tylko dla przyjemności, już nie nadążamy za szybszymi rytmami. Patrzę na żonę, ona odwzajemnia wzrok i delikatnie się uśmiecha. Mimo jej usianej zmarszczkami starszej twarzy, ten uśmiech zawsze wygląda pięknie. Uważam, że mam szczęście. Gdyby rozejrzeć się po sali można spokojnie stwierdzić, że większość zgromadzonych tu par, nie dotrwa kolejnego roku. A my dotrwaliśmy 51-go. Jesteśmy chyba najstarszymi słuchaczami na sali.
Pierwszy raz przyszedłem do tego miejsca sam, dawno temu, gdy jeszcze obecna wokalista nie przyszła na świat. Było mniej stolików, tonacja barw nieco jaśniejsza. Grano wtedy klasykę. Przychodziłem żeby posłuchać pewnego wiolonczelisty, którego gra była dla mnie najwyższym poziomem, jaki może osiągnąć muzyk. Potem przestałem zaglądać, do czasu, gdy żona wyciągnęła mnie kilkadziesiąt lat później. Zobaczyłem wtedy tę piosenkarkę, która stoi w srebrnej sukni i… i teraz przychodzę tu co tydzień.
*
Jak dobrze, że dziś śpiewa ona, bo bym nie wytrzymała tej zmiany. Z nosa wylatują mi gluty, mój facet leży przed telewizorem, rozmyślając jak on, kurwa, ciężko pracuje, a ja z gorączką muszę szczerzyć się do tych wszystkich mord z siwizną na karku. Ok, trochę przesadzam, lokal ten to jedna z najlepszych fuch jakie mi się trafiły. Mili klienci, niezłe zarobki i świetna muza. Niestety dziś nie mogę się skupić.
Wrócił do mieszkania po 8 godzinach pracy, a ja dopiero wstałam po nocnej zmianie. Zaczął swoją codzienną monodramę: że syf, że nie ma obiadu, że pies się kręci i zaraz się zleje. Kurwa! Już nawet nie miałam siły odpowiadać. Wróciłam bez słowa do sypialni i mimowolnie  przypomniałam sobie stare czasy.
Kiedyś to on umiał wstać rano, żeby mi kwiatów nazrywać, jak byliśmy nad jeziorem. Nie zabierał, co prawda, na kolację, ale sam wymyślał pikniki w zajebistych lokalizacjach. Żadne z nas nie było przy kasie, ale nie stanowiło to problemu. Był typem kolesia, który umiał wycisnąć coś z niczego. Dlatego się zakochałam. Teraz wolę przyłazić do roboty, niż siedzieć z nim w jednym pokoju. Co się, cholera z nami stało? Próbowałam nawet zagadać, ale wciąż słyszę tylko „Zmęczony jestem”. W ogóle czemu ja mam zaczynać tę gadkę? W końcu on jest chłop, niech weźmie sprawy w swoje ręce. Ooo! W końcu wychodzą na scenę, będzie można się chwilę odprężyć.
*
Powiedziała nam, że dziś będzie coś specjalnego. Wysłała wcześniej melodię. Mega dziwną, jakby z dawnych czasów. Powiedziała: „przeróbcie chłopaki na smooth, ale nie za bardzo, żeby czuć było oryginał”. Szybko opracowaliśmy nuty i teraz siedzę za blachami i wkładam całe serce w te proste uderzenia. Może w końcu to zauważy. Rozbrzmiewają pierwsze słowa. Czuję się trochę nieswojo, dziwna ta piosenka. Niby pasuje do tego, co zwykle gramy, ale coś się różni. Cholera, chyba wiem. Ona jest inna. Śpiewa niby jak zwykle, ale jakoś jakby z wnętrza, z czegoś odległego, z miejsca, które tylko ona rozumie. Pewnie dlatego powiedziała, że to coś specjalnego. Zaczynamy drugą zwrotkę.

„Ósmy miesiąc szybko nadciąga, a ja nie mam co założyć,
Bardzo chce się ubrać, więc bracie, pożycz mi tylko jeden rękaw,
Pragnę ubrać moje dzieci i bliskich w to jedno kimono, które posiadam,
Jeżeli chodzi o mnie, będę nosić to pnącze, które zerwałam głęboko w górach.”
*
Siedząc w pierwszym rzędzie, byłam niezwykle wdzięczna losowi, że znam kierownika. Mogłam wyłapać każdy gest, każdą delikatną zmianę wyrazu twarzy wokalistki. A było czemu się przyglądać. Z każdym słowem tonęłam w melodii coraz bardziej. Znów zaczęłam rozpamiętywać.
Był taki jeden. Poznałam go na studiach. Dziewczyny za nim nie szalały, ja też na początku nie zwróciłam uwagi, ale gdy się przyjrzałam odkryłam, że ma to coś, co stojąca przede mną dziewczyna w srebrnej sukni. Tę unikatowość, tę iskrę, przez którą zapłonęłam. Żadna ze mnie mistrzyni flirtu, więc zaczęłam delikatnie. Oboje studiowaliśmy polonistykę, więc było o czym rozmawiać, chodziliśmy wspólnie do biblioteki się pouczyć. Wpatrywałam się w niego maślanymi oczami i wyłapywałam każdy gest. Każde poklepanie po plecach, każdy uśmiech w moją stronę, czy lekko dwuznaczną uwagę, odbierałam jako coś więcej. Bardzo długo nigdzie mnie nie zapraszał, w końcu ja zaproponowałam wspólną kawę. Zgodził się. Spotkanie w kawiarni wyglądało jak każde inne, które wcześniej odbywaliśmy i wtedy to zrozumiałam, gdy spojrzałam w jego niebieskie oczy, w których doszukiwałam się zauroczenia. Nie było go. Każdy gest odbierałam błędnie, tak jak pragnęłam odebrać. Zrozumiałam, że ludzie z tą iskrą, z takimi oczami, są poza zasięgiem kogoś takiego, którego spojrzenie nie opowiada żadnej historii. Mimo to, musiałam się upewnić. Złapałam go po zajęciach, zaproponowałam spacer, znalazłam miejsce, gdzie nie będzie tłumów. Powiedziałam mu prawdę o swoich uczuciach. Usłyszałam „Przepraszam, ale…”
*
Dziewczyna, która wydawała mi się zwykła, teraz wyglądała pięknie. Jej twarz, jej oczy opowiadały historię, którą zapragnąłem poznać. A jej głos... Miałem wrażenie, że znalazłem się w innym miejscu, w miejscu, które ona wykreowała swoim śpiewem. Przypomniałem sobie, musiałem sobie przypomnieć.
To było na studiach. Spotkałem tam dziewczynę, ten sam kierunek, ta sama pasja. Świetnie spędzało się razem czas. Zabawna, inteligentna, mówiła wtedy kiedy trzeba, słuchała w odpowiednim momencie. Niestety jej twarz była jak każda inna, na początku nie mogłem nawet zapamiętać jej imienia, ale była miła. Polubiłem ją. Spędzaliśmy razem w cholerę czasu. Nigdy nie byłem wobec niej nie w porządku, nigdy jej nie okłamałem, ani nie dawałem złudnych nadziei. Mimo to zakochała się. Ja nie. Cholera. Nadal nie wiem, czemu nie spróbowałem. Mam już 30 lat na karku, a jedyne co mi się trafia, to dupy takie, jak ta po mojej lewej. Tamta w niczym ich nie przypominała. Niewinny wygląd, nieśmiałość i przede wszystkim szczere uczucie, którym mnie darzyła. Ale, cholera… Gdy spojrzałem wtedy w jej oczy, nie ujrzałem żadnej historii, którą chciałbym poznać.
*
To było 44 lata temu. Siedziałem przy barze, dokładnie w tym lokalu, w miejscu gdzie teraz siedzi zmęczona kelnerka. Ujrzałem ją. Siedziała z dwoma mężczyznami przy stoliku i głośno się śmiała, sztucznym, niemal obrzydliwym śmiechem. Pomyślałem: „co za głupia baba, tutaj nie przychodzi się śmiać, tylko słuchać”. Jednak gdy muzycy weszli na scenę, umilkła. Przez cały koncert nie poruszyła się, nawet głośniej nie westchnęła. Słuchała, a zaciekawienie, z jednoczesnym wzruszeniem były szczere. Tak prawdziwe, że zamiast na scenę wpatrywałem się w nią. Po koncercie przeprosiła swoich towarzyszy i wyszła na chwilę na zewnątrz. W lokalu było gorąco, pewnie poszła zaczerpnąć świeżego powietrza przed następnym występem. Nie wiem czemu, ale poszedłem za nią. Paliła papierosa, poprosiłem o jednego. Wyjęła srebrną papierośnicę i poczęstowała mnie, mówiąc: „Tylko muzyka tutaj wydaje mi się prawdziwa”. Tylko tyle. Nigdy czas potrzebny na wypalenie jednego papierosa nie wydawał mi się tak długi. Patrzyłem na nią, a chwila ta zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Gdy paliła, łzy spływały jej po policzkach, a smutek ten był prawdziwy.
Przychodziłem potem do tego lokalu codziennie, ona też w nim bywała, za każdym razem z innym mężczyzną, śmiejąc się sztucznie. Raz zaprosiłem ją. Zaproponowałem, że usiądziemy razem przy stoliku, postawię drinka i posłuchamy muzyki. Popatrzyła na mnie tak, że zmroziło mi krew w żyłach. Czułem się jak mały chłopiec, skarcony przez despotyczną nauczycielkę. Powiedziała: „Nie te progi chłopcze”. Nie było śladu po tej kobiecie, z którą kilka dni temu wyszedłem zapalić. Byłem wściekły. Nie rozumiałem dlaczego jest w stanie śmiać się obrzydliwie z dowcipów tych oblechów, a dla mnie ma jedynie gorzkie słowa. Wyszedłem (prawie wybiegłem) przed lokal, żeby nieco uspokoić nerwy. W trakcie mojego trzeciego papierosa zobaczyłem znajomą suknię. Szepnęła: „Zabierz mnie stąd”.  Zareagowałem błyskawicznie.
Poszliśmy do kina, później nad rzekę. Księżyc świecił jasno, nadając blady odcień naszym twarzom. Czułem, że jego gra świateł jest skierowana tylko do nas, że mamy go na wyłączność, że jest on jedynym świadkiem naszego spotkania. Gdy odprowadziłem ją do domu, pocałowała mnie i powiedziała: „Przy kolejnym spotkaniu chcę posłuchać jak grasz”. Przez całe kolejne dnie ćwiczyłem na wiolonczeli do upadłego, wszystko po to, żeby zaprezentować jej kilka minut moich umiejętności.
Nigdy już nie pojawiła się w lokalu. Barman mi powiedział, ze wyjechała za granicę z jakimś facetem. Może to była prawda, może nie, ale ja po kilku razach przestałem przychodzić, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie uda nam się znów zapalić razem papierosa.
Spojrzałem na żonę. Z wzruszeniem słuchała. Jest cudowną kobietą. Ma w sobie tę specyficzną dobroć, którą teraz tak trudno odnaleźć: bez zobowiązań, bezinteresowną. Znów przyglądam się jej twarzy i mimo to, że patrzę na nią już kilkadziesiąt lat, nigdy nie dostrzegłem tego, co zobaczyłem w kobiecie ze sztucznym uśmiechem, ale szczerym wzruszeniem. Spoglądam na scenę, na wokalistkę. Ona też ma to coś, coś, dzięki czemu dawno temu się zakochałem.
*
Słuchałam, zawsze słuchałam. Zawsze było cudownie, ale dzisiaj jakoś inaczej. I nie chodzi tu o tę dziwną piosenkę, chodzi o nią. To jak śpiewa, to jest coś głębszego, coś intymnego. Mimowolnie zaczęłam myśleć o moim mężczyźnie, który pewnie właśnie zbiera się do snu. Poczułam, pierwszy raz od wielu tygodni, że chciałabym położyć się koło niego, że znów tak jak kiedyś chce siedzieć z nim godzinami i pierdolić o głupotach, że znów chcę robić razem obiady, a później wypieprzać je do kosza, bo oboje beznadziejnie gotujemy. Jak wrócę, obiecuję sobie, że coś zmienię, coś powiem, nie wiem, zrobię coś, coś, co sprawi, że tamte dni wrócą, bo gdy patrzę na jego twarz, to widzę to… to, co teraz też dostrzegam w tej kobiecie, stojącej samotnie na scenie, i wiem, wiem, że nie chcę tego stracić.
*
Nie mogę oderwać wzroku, Siedzę nieco z tyłu, widzę jej profil. Czuję, że to, o czym śpiewa, jest dla niej niezwykle osobiste. Cholera, gdyby tak dla mnie zaśpiewała, gdyby chociaż przez chwilę zerknęła na mnie, posłała lekki uśmiech, zrobiła delikatny gest ręką. Nic. Gramy razem ponad rok. Już przy pierwszej próbie, zachwyciłem się jej głosem… i nią. Zawsze uśmiechnięta, zawsze pomocna, brak w niej tej obrzydliwej wyższości, tak charakterystycznej dla wokalistek, które do czegoś doszły. Pociąga mnie jej nonkonformizm, jej niezależność. To, że liczy się tylko muzyka, to że w jej śpiewie słychać pasję. Zawsze marzyłem o takiej dziewczynie. Wiem, że nie jestem jedynym kolesiem na świecie, ale mimo to uważam, że świetnie gram, wyglądam niczego sobie, a potwierdzeniem tego są maślane oczy przypadkowych dziewczyn, które dostrzegam niemal codziennie wśród przechodniów, czy widowni. Po koncertach nie mam problemu z znalezieniem panny na noc, czy nawet na dłużej. Mimo to nie jestem zainteresowanym szybkim deadlinem. Już od kilku miesięcy patrzę tylko na nią, myślę głównie o niej. A ona nic. Zawsze grzecznie odmawia, z tym charakterystycznym niewinnym uśmiechem na twarzy. Cholera, próbowałem już wszystkiego. Prezenty, zaproszenia, rozmowa, zacząłem nawet interesować się tym co ona. Te same książki, te same filmy. Mimo to cały czas mam poczucie że tracę tylko czas, że gdybym miał nawet 100 lat, to nic się nie zmieni.
Niedawno byłem w takiej desperacji, że spytałem: „Dlaczego?”. Ona popatrzyła na mnie, pierwszy raz bez uśmiechu. Spojrzała mi głęboko w źrenice, jej wzrok był tak przytłaczający, że prawie odwróciłem swój. Przez chwilę wydawało się, jakby szukała czegoś w mojej twarzy, po czym znów się uśmiechnęła i powiedziała: „Przykro mi, ale nie znajduję tego”.
*
„Światło księżyca w pełni, spada w dół,
Oświetla świat swoim nieziemskim blaskiem,
Kiedy mój ukochany wkradnie się do mnie,
Mam nadzieję, że chmury zakryją światło, choć odrobinę.”
Muzyka ustała. Świece nie przestały oświetlać niewielkiej przestrzeni wokół siebie, w której mieściły się ciemne blaty stołów, napoczęte drinki, niewyraźne twarze i dziesiątki oczu. Panowała cisza, nawet syk bąbelków gazu ulatniających się z napojów oraz trzask malutkich płomieni zdawały się ustać. Wszyscy wydają się nieobecni, ich myśli wędrują daleko, w miejsca znane tylko im, a mimo to widownia zdaje się być całkowicie wciągnięta w to, co przed chwilą się działo. Kelnerki przez te kilka chwil zapominają o pracy, barman zamiera, wycierając ścierką szkło. Wszyscy patrzą na nią.
A ona płacze. Wraz ze spływającymi łzami w jej głowie rozbrzmiewa tylko jedna myśl, pragnienie: „Gdybym choć raz jeszcze mogła zobaczyć twoją twarz, jej bladość spowodowaną padającym światłem księżyca, które powoli ginie, zakrywane przez chmury, chroniące swojego nocnego przyjacielem, przed zawstydzeniem”.

 PS Opowiadanie to jest wymyśloną przeze mnie fikcją, z wyjątkiem tekstu piosenki, który jest moim luźnym tłumaczeniem oryginału. Jak ktoś, kiedyś zgadnie, co to za piosenka, to chyba osobiście w czółko ucałuję. 

Zapraszam do lektury innych opowiadań ->  Coś trwałego, coś... pięknego oraz Hotel Siedem


Komentarze

Popularne posty