Hotel Siedem
Witam serdecznie. Pomysł na to opowiadanie przyszedł do mnie kiedyś podczas snu, ale nie ukrywam, że jest inspirowany płytą Taco Hemingwaya "Marmur". tak więc do posłuchania muzyczka z owej płyty -> https://www.youtube.com/watch?v=O-GW3eUrn5w. Enjoy!
Zapraszam także do zapoznania się z poprzednimi opowiadaniami -> Zawstydzony księżyc oraz Coś trwałego, coś... pięknego
Siedzę w wagonie i wsłuchuję się
w kojący stukot kół o szyny. Wyglądam przez okno, a mój wzrok ginie w bogatej
gamie barw, które w wyniku prędkości cały czas się mieszają. Zieleń mijanych
drzew przeplata się z czerwienią zachodzącego słońca, która powyżej spotyka się
z błękitem tworząc przyjemny odcień różu. Zawsze lubiłam jeździć pociągami.
Przez duże szyby można godzinami podziwiać krajobrazy, a jeśli żaden natrętny
pasażer nie próbuje przerwać twoich myśli, to warto spuścić je z wodzy, aby
swobodnie galopowały przez kilka godzin podróży.
Wagony opustoszały kilka stacji temu. Siedzenia zajmują teraz tylko
nieliczni podróżni, którzy wysiądą na końcowej stacji. Tak jak ja. Powoli wstaje
i rozprostowuje zastygłe od braku ruchu nogi. Chwytam płaszcz ruchem, który
pozwala mi złapać resztki refleksji, zamykając
je w głębi czaszki. Cóż, zaczynamy pracę…
– Witamy serdecznie. Zameldowaliśmy Panią w pokoju 215. Boy zabierze
Pani bagaże i wskaże drogę – powiedział recepcjonista, zanim jeszcze
zdążyłam wypowiedzieć pierwsze słowo. Jednak zamiast rozmyślać nad tym, skąd owy
pracownik hotelu wie kim jestem bez żadnego pytania z jego strony, czy
jakiejkolwiek sugestii z mojej strony, postanowiłam wodzić wzrokiem po
rozległym holu, zatrzymując go na zdobionych meblach i kryształowym
żyrandolu. Bogaty wystrój nie dziwił, w końcu to jeden z najlepszych hoteli w
kraju. Gdy już skończyłam podziwiać wspaniałe wnętrze, odpowiedziałam:
– Dziękuję.
Pokój był nawet obszerniejszy, niż to czego spodziewałam się po tak
prestiżowym miejscu. W środku znajdowało się duże łóżko, ogromna łazienka z
wanną, salon oraz balkon. Oczywiście meble wyglądały jakby były ręcznie ciosane
przez samego Michała Anioła, a ściany malowane przez Da Vinciego. Ah, w takich
chwilach doceniam swoją pracę. Jedynym minusem było to, że niestety z drugiego
piętra widok nie zachwycał. Na szczęście okolica była spokojna, więc będzie
można w spokoju zażyć świeżego powietrza siedząc na jednym z eleganckich foteli,
nie martwiąc się, że jakaś banda pijanych młodzików zakłóci błogi spokój. Było to
miejsce, gdzie można było zażyć spokoju w ilościach wręcz nieprzyzwoitych, a to
głównie dlatego, że wszechobecna harmonia była główną atrakcją tego miejsca,
gdyż w okolicy brakowało innych „rozrywek”. Przypomniało mi się, że zanim
ruszyłam z boyem do pokoju, recepcjonista poinformował mnie o dzisiejszy
kameralnym koncercie. Postanowiłam, że gdy tylko się odświeżę i wypiję kawę, to
pójdę sprawdzić, co ma do zaoferowania tutejsza wokalistka. W końcu na tym polega
moja praca.
Salę wypełniało mnóstwo malutkich stolików, dla maksymalnie trzech
osób, oświetlonych niewielkimi, eleganckimi lampkami. Całe pomieszczenie
skąpane było w ciepłych kolorach czerwieni i złota. Taki wybór na pierwszy rzut
oka wydawał się przytłaczający, ale dekorator wnętrz musiał znać się na swojej
pracy, bo goście na sali wydawali się odprężeni. Siedziałam samotnie z tyłu pomieszczenia,
zapisując moje pierwsze spostrzeżenia dotyczące hotelu. Wokalistka śpiewała już
od ładnych kilku minut. Była nieco starsza, ale po delikatnych rysach twarzy i
pięknych blond włosach można było wnioskować, że kiedyś uchodziła za piękność. W
pomieszczeniu oprócz mnie obecna była młoda para, kilku panów grających w
pokera przy akompaniamencie roześmianych kobiet oraz dwoje staruszków, którzy
wydawali się szczególnie zatroskani. Starszy Pan ściskał ramię zapewne swojej żony,
która wpatrywała się obojętnym wzrokiem we własne stopy. Nie zwracali zupełnie
uwagi na to, co dzieję się wokół nich. Nawet rozpięta skala głosu wokalistki,
którą właśnie prezentowała, nie wyprowadzały ich z zadumy. Po kilku piosenkach poszłam do baru i
zamówiłam lekkiego drinka na rozluźnienie. Barman ciepło się uśmiechnął, a w ruchu
jego ust brak było owej sztuczności, którą dostrzegłam w recepcjoniście. Albo
naprawdę lubił swoją pracę, albo świetnie udawał.
– Kim jest ta starsza para z boku? Czemu wydają się tacy… obojętni? –
postanowiłam spytać, zwłaszcza, że barman wydawał się skory do rozmowy.
– To jedni z gości hotelowych. Pokój 667. Zaginął ich wnuczek –
odpowiedział, nie przestając czyścić szklanek, a uśmiech nie schodził z jego
twarzy.
– Zaginął? Teraz, w tym hotelu?
– Tak, kilka dni temu. Cała obsługa hotelowa go szuka, mimo że od
kilku dni nie znaleziono żadnych śladów. Miasto przeczesuje policja i
ochotnicy. Póki co, bez efektu.
– A jak wyglądał wnuczek? Ile miał lat? – barman słysząc ilość pytań,
którymi go zasypałam, tylko szerzej się uśmiechnął.
– A co? Jest Pani detektywem? – roześmiał się.
– Nie, dziennikarką. Pewnie spędzę dłuższy czas w hotelu i jak coś
podejrzanego zauważę, to chętnie to zgłoszę – odwzajemniłam uśmiech, chwytając
za kieliszek i pociągając mały łyk drinka. Smaczny. Mężczyzna ponownie się
roześmiał.
– Tylko się droczę. To żadna
tajemnica. Dam Pani ogłoszenie. – zniknął na chwilę na zapleczu, a ja znów powędrowałam
wzrokiem ku starszemu małżeństwu. Od tamtej pory tkwili w tej samej pozycji.
– Proszę. – Podał mi ogłoszenie, na którym widniało zdjęcie i opis
chłopca. Dwunastoletni blondyn, ładna twarz, mimo wczesnego wieku inteligentne
spojrzenie. Zapewne był to syn bogaczy, skoro mieli pieniądze na pobyt w tym
hotelu, a bogaci dbali o wykształcenie swoich dzieci. Imię – Kasper. Kasper…
Kasper… imię wędruje w zakamarkach mojej głowy, jakbym kiedyś znała kogoś…
– Jak to się stało? Jak zniknął? – zapytałam. Barman w odpowiedzi wzruszył
ramionami.
– Dziadkowie mówią, że bawił się nad basenem. Poszli kupić coś do
picia, a gdy wrócili już go nie było.
– Hmm… – mruknęłam i sięgnęłam po kolejny łyk przezroczystego płynu.
*
– A Pani tu sama? – podszedł do
mnie niezauważony, a na jego twarzy widniał ten charakterystycznym dla niego
szeroki i śmiały uśmiech.
– Oj, nie wydurniaj się –
klepnęłam go w ramię, ale mimo to uśmiechnęłam się. Siedziałam przy barze pijąc
pomarańczowy sok, bo do pełnoletności brakowało mi jeszcze kilku miesięcy, a
barman w tej kwestii był nieugięty. Kasper oparł się o bar swoim luzackim
sposobem i objął wzrokiem całą salę.
– Dzisiaj coś pustki.
– Było więcej, ale wyszli, gdy
ujrzeli nadciągającą falę blond włosów zza horyzontu. – Uśmiechnął się siadając
na stołku i w odpowiedzi na moją zaczepkę, przeczesał palcami bujne, jasne włosy. Chwilkę siedzieliśmy w ciszy, którą
przerwał Kasper.
– Jak myślisz, ile już tu
jesteśmy? – to pytanie całkowicie zmąciło mój spokój. Nagle uświadomiłam sobie,
że nie mam pojęcia, ile dni już spędziłam w hotelu, przesiadując przy barze,
słuchając wokalistki, czy rozmawiając z Kasprem. Poczułam się tak, jakbym zupełnie
zapomniała znaczenia słowa „kalendarz”, a poczucie czasu stało się dla mnie tak
ulotne, jak dym papierosowy krążący nad głowami kilku dżentelmenów, którzy
dzień w dzień grali w karty. Poczułam nagły, silny dyskomfort i zaczęłam
gorączkowo szukać w mojej głowie odpowiedzi na jego pytanie. Kasper musiał
spostrzec moją zdenerwowaną minę.
– Oj, oj, spokojnie. To luźnie
pytanie. Zapomnij o tym. – Kasper dotknął mojego ramienia, nie przestając się
uśmiechać, lecz na jego twarzy również dało się rozpoznać zakłopotanie, a może
nawet… żal.
– A ty, co myślisz? – zapytałam.
– Myślę, że jesteśmy tu od
zawsze. Miejsce zbłąkanych dusz, w oczekiwaniu na odkupienie.
– No, patrzcie! Nie wiedziałam,
że jesteś filozofem. – Zaśmiałam się.
– Oj, jeszcze dużo rzeczy nie
wiesz o mnie, maleńka – popatrzył na mnie szczerząc się głupio, groteskowo
unosząc brwi, w próbie naśladowania zwykle beznadziejnych umizgów owych
dżentelmenów, którzy co wieczór próbowali zaimponować pięknym paniom przy
stoliku z kartami. Zawsze dziwiło mnie, że nie wpadli na to, że równie dobrze
mogli by siedzieć w milczeniu, a korowód sztucznie uśmiechniętych panien, nadal
otaczał by ich stolik wianuszkiem kolorowych sukienek (o ile owi Panowie
prezentowali by zawartość portfeli). Spojrzałam na Kaspra, który wciąż robił z
siebie błazna, czekając aż parsknę śmiechem. Mimo, że jego humor był nieco
infantylny i miejscami banalny, to nie umiałam się mu oprzeć. Kąciki moich warg
powędrowały mimowolnie w górę.
– A teraz na poważnie.
Wyobrażasz sobie taką historię o ludziach, którym nie daje spokoju wciąż
domagające się uwagi, bynajmniej nieskazitelne sumienie, spotykają się w tym samym miejscu, aby
skonfrontować swoje doświadczenia? – zapytał.
– Czy ta opowieść będzie o nas?
– zapytałam, śledząc wzrokiem, jak sięga po szklankę z moim sokiem.
– Ej, ej zamów sobie własny…
– Nie bądź taka! Jak dasz mi
łyka, to powiem ci, kim będziesz w tej historii. – Przekonał mnie. Nie
protestowałam, gdy sięgnął po szklankę.
– No? – ponagliłam go,
zniecierpliwiona. Przesunął sok w moją
stronę i uśmiechając się, powiedział:
– Moją kobietą.
Obudziło mnie stukanie dochodzące z pokoju nade mną. Oczywiście
pierwsze co cisnęło się na usta to kilka przekleństw, ale po chwili
uświadomiłam sobie, że gdyby nie ten hałas pewnie bym nie pamiętałabym snu, a
był on… dziwny – niesamowicie wyraźny, jakby przedstawiał niedawne wspomnienie,
a nie jedynie odległy wytwór podświadomości. Ponadto…, to imię – Kasper. Takie
samo, jak tego zaginionego chłopca. Cholera, co więcej nastolatek ze snu, był nawet
podobny. Pewnie za dużo myślałam o tym zaginięciu, a ostrość snu to prawdopodobnie
kwestia tutejszego świeżego powietrza i tego, że w końcu mam na tyle dużo
czasu, aby się wyspać. No… nie licząc hałasów z góry.
Restauracja, w której podawano śniadanie, jak się można było
spodziewać, była bardzo elegancka. Na ścianach dominowały odcienie błękitu, a w
powietrzu unosiły się zapachy niezliczonych potraw. Część pomieszczenia
znajdowało się w budynku, a druga część na zewnątrz. Niestety morze było ledwo
widoczne, gdyż cały hotel został ogrodzony wysokim murem, co było jednym z jego
największych minusów. Gdy już moje podniebienie zostało docenione, postanowiłam
wyjrzeć na zewnątrz i naskrobać kilka słów o budynku. Hotel miał siedem pięter
i mimo, że jego wnętrza były piękne i eleganckie, to na zewnątrz wyglądał jak
bunkier. Surowy budynek, pomalowany na nieprzyjemny brązowy kolor, a do tego
otoczony grubym murem. Pierwsze co mi przyszło na myśl, gdy zobaczyłam go
pierwszego dnia, to więzienie. I do tego jeszcze ta pogoda! Dzień był wietrzny
i chłodny. Chmury przykrywały firmament i od czasu do czasu zsyłały na gości
hotelowych krople wilgoci. Przykryłam się jednym z hotelowych koców i próbowałam
uchwycić wzrokiem morze, ledwo dostrzegalne na horyzoncie znad szczytu muru.
Była wczesna godzina, więc tylko nieliczni goście hotelowi zdecydowali się zrzucić
poranną okrywę, jaką jest hotelowa kołdra, na rzecz zaspokojenia głodu.
Po kilku minutach odpoczynku usłyszałam ruch z mojej lewej strony, a
gdy otworzyłam oczy, ujrzałam siedzącą przy moim stoliku wokalistkę.
– Czy gdybyś miała wybrać, wolałabyś uniknąć okrutnej prawdy, żyjąc
szczęśliwie w niewiedzy, czy może prowadzić życie pełne smutku, lecz w pełnej
świadomości? – jak uderzenie pałką o bęben i to tuż przy uchu. To pytanie
wyskoczyło z ust kobiety tak gwałtownie, że przez kilka dłuższych chwil nie wiedziałam,
jak się zachować. Liczyłam chociaż na jakieś delikatne przywitanie, nie mówiąc
już o uprzejmym zapytaniu: „Czy można się dosiąść?”. Poza tym nie przypominam
sobie byśmy były na ty.
– A jak Pani sądzi, dlaczego głupcy są szczęśliwi? Nie mam się za
głupca. – Odpowiedziałam po kilku chwilach, gdy już zdołałam zebrać myśli, po
nieoczekiwanym wytrąceniu mnie ze spokojnego odpoczynku po posiłku. Kobieta
uśmiechnęła się pobłażliwie, niemal z lekceważeniem.
– Oh, dziecko, zazdroszczę ci tej głupoty. – Czy ta kobieta w ogóle
zrozumiała, co przed chwilą do niej powiedziałam? Może należy do tych osób,
które mimo rozmawiania z drugim człowiekiem, tak naprawdę prowadzą monolog.
Postanowiłam zmienić temat.
– Ma Pani piękny głos… – zagadnęłam.
– A, tak. Dziękuję. Śpiewam już tutaj od wielu lat i za każdym razem mówisz
mi to samo. Cieszę się, że z wiekiem nie straciłam talentu. – Znów poczułam się
zagubiona. Jak to „za każdym razem”?
– Czy myśmy się już kiedyś spotkały? – zapytałam.
– O tak, moje dziecko, wiele razy, ale jak już ustaliłyśmy prawda
rodzi jedynie cierpienie, więc nie drążmy tego tematu. Odpoczywaj póki możesz.
– Już miałam otworzyć usta, aby zadać pytanie w stylu: „Przepraszam, ale czy
nie jest Pani przypadkiem chora na głowę?”, lecz kobieta wstała, delikatnie się
uśmiechając i szybkim krokiem powędrowała w stronę hotelu. Dziwna kobieta. Cóż,
zdarzają się ludzie, których trudno zrozumieć, a ja nie zamierzam się tym
przejmować, aby nie psuć sobie zasłużonego odpoczynku. Zamknęłam ponownie oczy,
ale uświadomiłam sobie, że wraz z pojawieniem się wokalistki, umiejętność
spokojnego wsłuchiwania się w otaczające dźwięki dobiegające z restauracji,
odpłynęła gdzieś daleko, niemal jak te statki majaczące na horyzoncie.
Popołudniem pisałam nieco o hotelu, lecz po jakimś czasie poczułam
lekkie ukłucie bólu wewnątrz czaszki. Zmęczona pracą postawiłam na czytanie
książki na balkonie. W końcu człowiek nie żyje jedynie pracą, prawda? Moje
myśli po jakimś czasie zaczęły wędrować w stronę barmana, więc pozwoliłam na to
samo moim nogom.
Popijam drinka i znów patrzę na salę. W rogu siedzi samotny mężczyzna,
nieco przy kości. Na jego stoliku stoi napoczęty drink, a obok – jego
opróżniony przyjaciel, którego kelner jeszcze nie zdążył sprzątnąć. Mimo to, co
jakiś czas mężczyzna wyciąga piersiówkę i pociąga konspiracyjnie z niej kilka
łyków. Dałam bym wiele żeby dowiedzieć się, co za magiczny napój zawiera owa
piersiówka, skoro samotny człowiek nie jest w stanie odnaleźć przyjemności, wśród
niezliczonej ilości trunków, stojących na półkach baru. Na środku sali, tak jak
co wieczór, siedzą mężczyźni w otoczeniu kobiet w pięknych sukniach, które
zwracają nawet większą uwagę niż kryształowe żyrandole, rzucające miliony
odblasków na czerwony dywan. Panie, jak co wieczór, obrzydliwie się szczerzą i
wykonują gamę wyuczonych ruchów, które zapewne mają uświadomić owych
dżentelmenów o ich wyjątkowości. Dzisiaj znów grają w karty, palą i rozmawiają,
a potok słów często przerywa gromki śmiech któregoś z panów, albo perliste,
sztuczne świergotanie mocno umalowanych kobiet. Jedna z nich siedzi samotnie,
rozglądając się na pozór obojętnym wzrokiem, lecz całe jej ciało mówi, że szuka
zdobyczy. I oto nadchodzi – młody mężczyzna. Po chwili orientuję się, że to ten
sam, który wczoraj z za pewne swoją kobietą, słuchał wokalistki. Dlatego jestem
lekko zaskoczona, gdy z zaangażowaniem odwzajemnia uwodzicielski wzrok kobiety.
Siada koło niej i zamawia drinki. Jego gesty i uśmiechy zdradzają, że
bynajmniej nie traktuje tej blondwłosej piękności jako jedynie partnerkę do
rozmowy, a cała postawa kobiety mówi, że jej godność została porzucona pewnie gdzieś
w okresie dojrzewania, co owocuje tym, że mimo, iż mężczyzna ma na palcu
obrączkę (tak, nie umknęło to mojej uwadze, gdy zamawiał drinki), nie wywołuje
u kobiety potrzeby refleksji nad swoim zachowaniem. Nagle uświadamiam sobie, że
cała ta sala kojarzy mi się z burdelem.
Podchodzi do mnie, jak co
wieczór i zamawia znów tego samego drinka. Po chwili z zażenowaniem patrzymy na
umizgi młodego mężczyzny do wymalowanej, samotnej kobiety. Także zamawiam
kolejnego drinka…
Zamawiam kolejnego drinka. Nagle czuję silne ukłucie bólu, gdzieś w okolicach skroni. Cóż, alkohol to świetny środek przeciwbólowy.
– Jak Pani odpoczywa? Podoba się Pani nasz hotel? – zagaduje barman,
gdy tylko odwracam wzrok od gości w pomieszczeniu.
– A nie najgorzej, w końcu mam chwilę wytchnienia.
– A jak idzie praca? – pyta, posyłając ten swój
charakterystyczny, szczery uśmiech. Dziwne, nie przypominam sobie, żebym
wspominała, że jestem tu służbowo, może po prostu jest spostrzegawczy.
– Całkiem nieźle. Już napisałam początek recenzji, ale zostanę jeszcze
kilka dni. – Milczymy przez jakiś czas, a moją uwagę przyciąga wielki obraz
wiszący obok baru. Przedstawia on dwóch dorosłych ludzi, za pewne małżeństwo
oraz małą dziewczynkę, na oko siedmioletnią. Podobieństwo dziecka do owej pary
sugeruje, że to ich córka. Kobieta trzyma rękę na ramieniu dziewczynki, a mężczyzna
lekko obejmuje kobietę. Byłoby to zwykłe rodzinne zdjęcie, gdyby nie ponure
miny widniejące na wszystkich trzech twarzach.
– Co to za obraz? – pytam barmana.
– A to właściciele hotelu wraz z wnuczką. – Pomyliłam się o jedno
pokolenie.
– Niezbyt szczęśliwi. – Kwituję. Barman wzdycha i zaczyna opowiadać.
– Uchodzili za bardzo surowych ludzi, a po stracie córki podobno
stali się jeszcze bardziej nieprzystępni. Prawdopodobnie swoją gorycz
przelewali na wnuczkę. Nie poznałem ich, umarli zanim zacząłem tu pracować.
– A wnuczka?
– Także nie żyje. Zginęła dwa lata po wykonaniu tego obrazu. Utopiła
się w morzu.
– Maja! Maja! Chodź tu szybko i
przestań szurać nogami! – dziewczynka smętne podąża za kobietą, a ja myślę
tylko o tym, że chętnie kopnęłam bym w piszczel tę wredną babę…
Nagle czuję się nieco oszołomiona, jakbym straciła kontakt z
otoczeniem, ale ból szybko sprawia, że przytomnieje. Cholera, moja głowa. Chyba
pora wrócić do pokoju.
*
– Znalazłam cię! Kryjesz! –
Kasper wydawał się bardzo zawiedziony. Zawsze był pewny siebie i uważał, że
jego kryjówek nie odnalazł by nawet Sherlock Holmes.
– A Maja?
– Znowu ją wezwały te wredne
staruchy. – Odpowiadam.
– No wiesz! Młodej damie nie
przystoi, tak się wyrażać. – Kasper robi
poważną minę, unosząc palec i bezbłędnie parodiując moją opiekunkę.
– Oj, daj spokój, niania przynajmniej
pozwala nam się bawić. Biedna Maja, prawie w ogóle jej nie dają wychodzić z
pokoju. – Popatrzyłam na chłopca, ale on był wyjątkowo zamyślony. Siedzieliśmy
na stole, zwieszając nogi i machając nimi energicznie, za co opiekunki za pewne
sprałyby nam głowy. Obserwowałam jego blond włosy falujące w przód i w tył wraz
z ruchem stóp.
– Wiesz co? Mam pomysł. – Nachylił
się do mnie konspiracyjnie, a ja nastawiłam ucho słuchając.
– Jeju, Kasper, jak nas odkryją
to będziemy mieć karę do końca życia!
– Cii! – przyłożył palec do ust,
a gdy go opuścił, to ujrzałam łobuzerski uśmiech, przecinający jego twarz od
uch do ucha.
*
Siedzę na śniadaniu i wspominam ostatni sen. Tak samo wyraźny jak
poprzedni i znów wystąpił w nim Kasper. Tym razem jestem już pewna, że jest to wnuczek
zaginionych staruszków. Trochę mnie niepokoją te sny, ale z drugiej strony, cały
hotel żyje tą sprawę, widocznie też mi się udzieliła.
Nagle atmosfera w restauracji wyraźnie gęstnieje. Czuję nieprzyjemne
mrowienie w dole pleców i zaczynam szukać powodu tego uczucia. Do restauracji wchodzi
kobieta z dwójką dzieci. Dziewczynka i chłopiec, na oko ośmioletni, bliźniaki.
Jasne włosy, u dziewczynki kręcone, u chłopczyka proste, piękne anielskie
buzie, ale bez anielskiego uśmiechu, charakterystycznego dla tak wczesnego
okresu w życiu każdego człowieka. To nie wszystko. Kobieta wygląda jak „Ponury
Żniwiarz”. Przestraszony, rozbiegany wzrok,
brudne włosy, podkrążone oczy. Trzyma kurczowo dzieci za nadgarstki, a one
lekko się krzywią z bólu, jednak bardzo starają się ukryć emocje. Szarpnięciami
prowadzi ich do stolika i warknięciem karze usiąść. Marszczę brwi. To
zachowanie wyjątkowo mi się nie podoba, z resztą nie tylko mi. Wszyscy patrzą
na kobietę wilkiem. Nawet jeżeli dzieci były niegrzeczne, to takie obchodzenie
się z nimi jest zdecydowanie nie na miejscu. Kobieta przynosi po chwili talerze
i nie odzywa się do dzieci przez cały czas trwania śniadania, nawet na nich nie
patrzy, gdy te powoli wkładają do ust kolejne kawałki jedzenia.
– Ta kobieta mnie przeraża.
– Mnie też, ale nie przejmuj
się. Pewnie jest sfrustrowaną babą, której nic w życiu nie wyszło i teraz
przelewa gorycz na własne dzieci. Na szczęście nic nam nie grozi.
–Wygląda jak… jak, hmm… śmierć!
– Ha ha, idealne określenie.
Ponura Żniwiarka!
Od tego nieprzyjemnego widoku, znów rozbolała mnie głowa. Postanawiam
posiedzieć chwilę na świeżym powietrzu, może ono pomoże… Niestety pogoda znów nie dopisuje. Czując chłodne krople uderzające
o czubek mojej głowy, zdecydowałam, że mimo wczesnej godziny udam się do baru.
– O, nie za wcześnie na alkohol? – pyta barman, zanim jeszcze zdążyłam
usiąść na stołku.
– A tak, dlatego poproszę coś bez procentów.
– A co powie Pani na to? – schyla się, tak że jego głowa znika gdzieś
pod ladą. Po chwili znów dostrzegam jego ciemne włosy i szeroki uśmiech. W ręce
trzyma czystą wódkę i nalewa do dwóch kieliszków.
– O, wypada tak w pracy? – zaczepiam mężczyznę.
– Tylko proszę nikomu nie mówić. To co? Może przejdziemy na ty? –
chwyta kieliszek w dłonie.
– Z przyjemnością – łapię alkohol w rękę, nasze przedramiona zaplatają
się wokół siebie i pijemy zdrowie. Wódka nieprzyjemnie pali gardło, tak wiec
krzywiąc się, szybko zamawiam sok pomarańczowy. Barman śmieje się ze mnie.
– No co? Nie przepadam za takimi mocnymi trunkami. – Tłumacze się.
– I dobrze. Jeszcze zamieniłabyś się w owego jegomościa z tajemniczą
piersiówką spod 104-ki – przerywa na chwilę i myje kieliszki.
– Nie nudzisz się w hotelu po tak długim czasie? – pyta barman, a ja
zastanawiam się co ma na myśli, w końcu raptem minęło kilka dni.
– Troszkę, ta pogoda jest nieco przygnębiająca.
– A tak. Niestety nigdy się nie zmienia. – Odpowiedź jest nieco
zaskakująca, ale nie drążę tematu.
– Zastanawiam się, czy ty kiedyś sypiasz. Wieczorem zawsze za ladą,
rano znów przy barze. Nie masz dosyć tej pracy? – pytam mężczyznę.
– Wiesz, wolę się nad tym nie zastanawiać, bo jeszcze stracę zapał, a
przecież grzesznicy muszą coś pić – przerywa i śmieje się – to chyba kwestia
przyzwyczajenia… Z resztą lubię rozmawiać z ludźmi – milczymy przez kilka
chwil. Barman wyciera szklanki, a ja popijam pomarańczowy płyn.
– A co powiesz na mały spacer któregoś dnia? – nawet nie wiem czemu
zadaje to pytanie. Co mi strzeliło do głowy – podrywać barmana?! Lecz zanim
zdążyłam to przemyśleć, propozycja już padła. Na szczęście on uśmiecha się
życzliwie.
– Oh, bardzo chętnie. Niestety nie wolno mi nawet na moment opuścić
stanowiska za barem. Nawet ja nie wiem, co by mogło się wtedy wydarzyć.
Ledwo wyszłam z sali, gdzie odbyłam nieco dziwną rozmowę z barmanem, a
już wiedziałam, że coś jest nie tak. Wszyscy chodzili sztywno, wyraźnie
zdenerwowani. Ruszyłam w kierunku największego zamieszania. Na parterze
znajdowało się kilka modnych butików. Hałas dochodził z jednego z nich. Starszy
pan sprzedający zegarki, próbował usilnie coś wyjaśnić ochronie hotelu. Z tego co zrozumiałam, winił za coś dzieci „Ponurej
Żniwiarki”. Po chwili zobaczyłam za co. Zabytkowy, drewniany stół stojący w
samym centrum sklepu był porysowany niezliczoną ilością znaczków, liczb i
dziwacznych słów – mówiąc wprost został zniszczony, lecz w bardzo niekonwencjonalny
sposób. Przeprosiłam kilku gapiów i przyjrzałam się napisom. Wiele cyfr w
różnych miejscach, niektóre łączyły się ze sobą, bądź ze słowami, których
niestety nie mogłam zrozumieć. Jakby były zapisane w zupełnie nieznanym języku.
Oprócz tego można było dostrzec nieliczne obrazki przedstawiające bliżej niezidentyfikowane
przedmioty. Na jednym z nich widniały jakby twarze dzieci…
– Kasper nie rysuj tego, bo nas poznają!
Znów
poczułam się słabo. Przystanęłam nieco z boku, aby uspokoić myśli. Z zadumy
wyrwały mnie słowa sklepikarza:
– Przepraszam kim Pani jest? Zna się Pani może na tych bazgrołach? –
zapytał podenerwowany mężczyzna, a jego ton bynajmniej nie był uprzejmy.
– Niestety nie, ale szczerze wątpię, by była to robota dzieci. Wzór jest
zbyt skomplikowany i trudny, nie sądzę, aby miały one aż taka wyobraźnię. – Uśmiechnęłam
się licząc na to, że mój rozmówca lekko złagodnieje.
– Skoro nic Pani nie wie, to proszę nie tamować przejścia i nie
utrudniać pracy ochronie. – Starszy mężczyzna warknął i odwrócił się plecami.
No cóż, trudno, może jeszcze jakiemuś utalentowanemu stolarzowi uda się
naprawić ten piękny mebel, a jakiejś miłej pani uda się nieco stopić lud w
sercu pana sklepikarza. Ruszyłam w stronę swojego pokoju, a wraz z oddalaniem
się od butiku cichły głosy podekscytowanych gapiów, ale rósł we mnie dziwny
niepokój.
*
Odpoczywam na kanapie w głównym holu hotelu.
Recepcjonista stoi na swoim miejscu, jakby przyrósł do podłogi i głupkowato się
uśmiechając, przypomina bardziej robota niż żywą istotę. Zamykam oczy i
wsłuchuje się w szum fontanny stojącej pośrodku dużej sali. Po kilku chwilach wyczuwam
czyjąś obecność. Niechętnie otwieram powieki i widzę przed sobą małą
dziewczynkę. Uśmiecha się, a ja usilnie próbuje przypomnieć sobie skąd znam tę
twarz.
– Hej, ale wyrosłaś! –
dziewczynka odzywa się pierwsza, a mówiąc to, zaczyna przeskakiwać z czarnej części
posadzki na czarną, zgrabnie omijając białe fragmenty płytek.
– Biały to lawa, pamiętasz? – pyta,
nie przestając skakać. Kurczę, skądś znam tę drobną twarzyczkę i piskliwy,
dziecięcy głos. Zamiast odpowiedzieć, rozglądam się wokół. Mój wzrok zatrzymuje
się na obrazie właścicieli hotelu i ich wnuczki. O cholera!
– Jak ci na imię? – z uśmiechem
pytam dziewczynkę, starając się żeby pytanie zabrzmiało lekko i uprzejmie.
Dziewczynka powoli zmierza skaczącym krokiem w moją stronę i zatrzymuje się
zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy. Uśmiech znika z jej twarzy,
przekrzywia głowę i przygląda mi się z lekkim żalem w oczach.
– Oj, przecież wiesz… – mówi i
znów zaczyna swoją zabawę z posadzką. Wiem…. Ale to nie możliwe! Maja – wnuczka
właścicieli. Ta, która zginęła.
– Kim jesteś? – nie poddaję się.
– Oj kiedyś byłaś zabawniejsza,
ale skoro już nie chcesz się bawić… – przerywa i siada obok mnie na kanapie.
Uśmiech całkowicie znika z jej twarzy, zostają tylko przenikające mnie na
wskroś zielone oczy.
– A kim ty jesteś? – tym razem
to dziewczynka zadaje pytanie.
– Kim… kim ja jestem? – bezwładnie
powtarzam za nią. Siedzi wciąż nieruchomo, ale jej twarz, jej twarz się
zmienia. Oczy się powiększają, usta staja się ledwo zauważalną szparą, skóra
robi się blada, a całe jej ciało zdaje się wciąż zbliżać w moją stronę. Cała
dziewczynka staje się mokra, jakby dopiero co ktoś wylał na nią wiadro wody. Nie!
Nie!
– Nie! Odejdź! Ode…
– …jdź! – budzę się z krzykiem na ustach. Serce bije mi szybko, chowam
się głębiej pod kołdrę uspokajając oddech. Co za przedziwny sen… Cholera, znów
słyszę stuk, stuk… Oszaleje!
– Przepraszam, ale wciąż nade mną ktoś stuka i stuka, codziennie mnie
budząc. Można coś z tym zrobić? – opieram się o blat recepcji i wpatruje w
głupkowatego recepcjonistę, bez nadziei na jakąś pomoc. Cóż… zawsze warto
spróbować.
– Ojej, to państwo spod 315. Są nowożeńcami, sama pani rozumie… Hmm… ale
tak, nie można tak… przecież można ciszej…. Hmm… jakby to… – recepcjonista
wodzi wzrokiem wokół siebie, jakby rozpaczliwie poszukiwał objawienia.
– To może Pan im delikatnie zwróci uwagę? Będę bardzo wdzięczna. – Przerywam
tę żałosną próbę poszukiwania rozwiązania prostej sytuacji.
– Oh! Tak, tak, jak najbardziej – recepcjonista z ulgą uśmiecha się
promieniście, a uśmiech ten jest jakby odrobine mniej sztuczny, albo to tylko
moje złudzenie.
– Dziękuję – rzucam odchodząc od blatu, jednak bez nadziei na
jakąkolwiek zmianę.
– Oj, oj! Proszę zaczekać! – odwracam się ponownie w stronę mężczyzny
– zapraszamy dziś na dancing. Będzie świetna
zabawa!
Tak, więc siedzę na owym dancingu i bacznie obserwuję gości. Zajęłam
swoje ulubione miejsce przy barze i przyglądam się wielu parom, które wirują po
parkiecie dużej sali o odcieniu szkarłatu. Zaczyna się niewinnie. Uśmiech,
czasem rumieniec, zaproszenie do tańca. Później każdy z partnerów staje się
kimś na kształt lekarza. Zaczynają się coraz śmielsze badania ciał partnerek.
One z kolei nadal spuszczają niewinnie wzrok, dając pozór niedostępnych. Pod
koniec lepkie ręce nie są w stanie oderwać się od kobiet, których różne części
ciała, do tej pory samotne, teraz z radością przyjmują towarzystwo. Oczywiście,
nie jest to reguła. Po sali krąży kilka par, które naprawdę umieją się świetnie
bawić, bez prezentacji tańca godowego. Uważniejszy obserwator zauważy także
takich, co siedzą, spoglądając co i raz na swoje stopy, by zaraz spojrzeć na
wirujące pary z nadzieją, że oni też staną się uczestnikami zabawy. Są też
samotne jednostki, takie jak ja, które bacznie przyglądają się rozweselonemu
tłumowi. Wśród nich także gruby pan popijający z piersiówki oraz, o dziwo,
znerwicowana matka z dziećmi. Bliźniaki powinny biegać, śmiejąc się i zgrabnie lawirując pomiędzy roztańczonymi gośćmi, ale niestety siedzą
sztywno na krzesłach wpatrując się w podłogę.
Chwyta mnie w pasie i zaczynamy
podróż wokół sali. Nie jestem w tym najlepsza, więc wytężam umysł i koncentruję
całe moje ciało na jego ruchach. „Tylko się nie potknij, tylko go nie kopnij” –
powtarzam jak mantrę i to właśnie przez nią tracę skupienie i robię obrót nie
tam, gdzie trzeba, wpadając na inną parę. Jednak oni się jedynie uśmiechają i
podążają w swoją stronę, swoim rytmem.
Uwielbiam patrzeć na roztańczone pary. Na to jak każda z nich podąża w
swoją stronę, w swoim rytmie. Gdyby tylko nie ten ból głowy… I gdyby nie ta
gniewna „Ponura Żniwiarka”, która roztacza toksyczną atmosferę, gdziekolwiek
się pojawia.
– Eh biedne dzieci… – zagaduję do barmana, wskazując wzrokiem na
nieszczęsną dwójkę.
– Ah tak… Towarzystwo spod 725. Próbowaliśmy już tej Pani zwrócić
delikatnie uwagę, ale nic poza tym nie możemy zrobić.
– A policja?
– Nie ma dowodów na znęcanie się. Dzieci twierdzą, że są
szczęśliwe, chociaż to kiedy i jak się odzywają jest narzucane przez ich matkę,
a ta jest… sama widzisz.
– Gniew to na pewno nie jest przymiot, który powinien charakteryzować…
– nie dokończyłam, bo barman wskazuje coś ręką za moimi plecami. Odwracam się
i widzę machającą do mnie wokalistkę, która zajmuje dziś samotny stolik na
końcu sali.
– Ktoś cię woła. Wydaje mi się, że niejaka dama z piątego piętra –
mówi barman.
– Eh, życz mi powodzenia. – Wzdycham i ruszam w stronę kobiety.
– Jak mija pobyt w hotelu? – pyta blondwłosa kobieta, wypuszczając
chmurę dymu z ust, jednocześnie częstując mnie papierosem. Odmawiam, kręcąc
głową.
– A całkiem nieźle, odpoczywam.
– Hmm… a nie nudzi ci się te wieczne odpoczywanie? – znów tajemnicze
pytanie. Lecz zanim zdążę odpowiedzieć, wokalistka podejmuje nowy wątek. Ah,
widać, że najbardziej na świecie miłuje własny głos.
– Nie brakuje ci go? Ah, przepraszam, ty wciąż nic nie pamiętasz. Jak
już stwierdziłyśmy głupcy są szczęśliwsi. Czyż nie? – uśmiecha się gasząc
papierosa. Powstrzymuje się od komentarza, nie widząc sensu w otwieraniu buzi.
Po chwili wokalistka kontynuuje swój monodram.
– Wiesz, kiedyś byłam kimś. To głupio brzmi, ale to fakt. Miałam
wszystko, ale za hmm… okrutną cenę. Widzisz, niezbyt przejmowałam się innymi
ludźmi. Za to bardzo zajmowała mnie moja osoba. – mam już ochotę mruknąć: „No
coś, takiego!”, ale piosenkarka kontynuuje – oh, jakbyś mnie wtedy widziała! –
przerywa, wpatrując się w pustkę, z pewnością wspominając dawne życie – teraz
duszę się w tym hotelu, bo niestety nie dane mi było zostać głupcem –
porzuciłam już próby odpowiadania kobiecie, zwłaszcza, że średnio mnie
interesuje jej życiowa historia. Mimo to wokalistka wyraźnie czeka, aż się ustosunkuję.
– To fascynująca opowieść, niestety muszę przyznać, że nie za bardzo
rozumiem Pani wypowiedzi i to nie bynajmniej dlatego, że jestem głupcem, jak
już to Pani zdążyła stwierdzić, ale są one zwyczajnie nielogiczne – wymownie
przerywam, ale nie doczekuję się odpowiedzi.
– Czy jest coś, o czym tak naprawdę chciała Pani porozmawiać? – przerywam
ciszę, która zawisła między nami. Wokalistka zapala kolejnego papierosa. Widać
nie śpieszy się z odpowiedzią.
– Kochałaś kiedyś kogoś? – może tym razem pytanie jest zrozumiałe, ale
bardzo nie na miejscu. Już miałam odpowiedzieć, że nie wypada pytać
nieznajomych o takie sprawy, ale… znów poczułam ukłucie niepokoju. Jakbym
zapomniała o czymś naprawdę ważnym. Kochałaś… kochałam…
– Ta… Tak.
– Zawsze zawieszasz się na tym pytaniu – uśmiecha się ciepło.
– Pokaże ci coś. Czy masz może ze sobą swój notes? – pyta wokalistka.
– Nie zwykłam pokazywać nikomu moich notatek – odpowiadam oschle.
– Oh, proszę. Tylko na chwilkę – kobieta w ogóle nie wydaje się
zniechęcona, więc zrezygnowana, sięgam po torbę i podaję artystce notatnik.
Bierze go delikatnie, otwiera i przypatruje się chwilkę jego zawartości. Po
czym kładzie na stół i wskazuje palcem.
– Radzę nieco wgłębić się w treść zapisków. Miłego wieczoru. – Gasi
papierosa i odchodzi. Kolejna dziwna rozmowa. Następnym razem poproszę, żeby
mnie więcej nie nękała. Wzdycham i spoglądam na swój notatnik i… zamieram. Całe
kartki zamazane są plątaniną liter, cyfr, dziwnych znaków, niezrozumiałych słów
i niezwykłych rysunków. Zupełnie jak te na stole w sklepiku z zegarkami. Nie,
to nie możliwe! Zrywam się z miejsca i czuję, czuję, że…
– Przepraszam, czy wszystko w porządku? Dobrze się Pani czuje? – ktoś
łapie mnie za ramię. Powoli odwracam wzrok i widzę zatroskaną twarz jednego z
kelnerów.
– Ten notatnik…
– Tak? – pyta mężczyzna. Po chwili chwyta go w ręce, patrzy na kartki
i szeroko się uśmiecha.
– Mam nadzieję, że napisze Pani same dobre rzeczy o naszym hotelu, a
teraz chyba powinna Pani odpocząć. Może alkohol zaszkodził… Oh nie, przecież
drinki naszego barmana to błogosławieństwo – zaczyna głośno się śmiać. Po
chwili, niepewnie odwzajemniam uśmiech.
– Przepraszam, ale strasznie boli mnie głowa. Czy może jest w hotelu
jakiś lekarz? – pytam.
– Hmm… Mamy psychiatrę, ale myślę, że byłby wstanie wypisać receptę.
– Dziękuję. – Chowam notatnik do torby i wracam do pokoju.
*
Rozglądam się po sali. Ktoś do
mnie macha. On. W garniturze, z szerokim uśmiechem. Zmierzam w kierunku
stolika, starając się wyglądać lekko w tych cholernie wysokich obcasach. Mężczyzna
wstaje i odsuwa moje krzesło. Po tym jak przysuwa je z powrotem, szepcze mi do
ucha „Pięknie wyglądasz”. Muszę przed sobą przyznać, że on nie wygląda wcale
gorzej. Wszystkie stoliki są odosobnione, delikatnie oświetlone. Wszędzie
panuje wyjątkowo romantyczny charakter. Czuję się nieco niekomfortowo. Wole
spędzać wieczory przy barze, ubrana w dżinsy i wygodną koszulkę. Obiecałam
sobie, że będę bardziej kobieca i elokwentna, ale teraz czuję, jakby mój język
się kurczył, uniemożliwiając wypowiedzenia ani jednego słowa, nie mówiąc już o
jakimś błyskotliwym zdaniu.
– Tak wiem, to też nie są moje
klimaty, ale czasem trzeba zrobić wrażenie – uśmiecha się jeszcze szerzej, po
czym przysuwa się konspiracyjnie w moją stronę, jakby chciał podzielić się ze
mną jakimś mrocznym sekretem – nie martw się, później pójdziemy do baru.
– Oh, kamień z serca, bo na trzeźwo
tego nie przeżyję – odwzajemniam uśmiech. Znamy się krótko, zaledwie kilka
tygodniu, tyle ile jestem w hotelu, ale od razu się polubiliśmy. Kasper od
początku umiał mnie rozśmieszyć, a jego pomysły, mimo, że był dorosły, zawsze
kojarzyły mi się z głupimi zabawami dzieci, co niezmiernie poprawiało mi humor.
Czułam się w jego towarzystwie tak, jakbym znała go od zawsze.
– To na co masz ochotę? – pyta
chwytając menu.
Siedzimy przy barze i czuję, że
mój limit alkoholowy zbliża się wielkimi krokami. Jak na złość on oczywiście
wydaje się trzeźwy.
– Nie nudzi cię to? – pyta.
– Co?
– No wiesz, hotel, wciąż te same
sale, te same potrawy, ci sami ludzie…
– Wiesz Kasper, chyba już
bredzisz… - uśmiecham się – jesteśmy tu dopiero kilka tygodni i hmm… może
rzeczywiście zaczęło by mnie to nudzić, gdyby nie taki jeden, głupkowaty
blondyn – chwytam drinka, ale Kasper mnie uprzedza. Zatrzymuje delikatnie moja
rękę i zbliża swoje usta do moich. Zanim zdążyłam w pełni odwzajemnić pocałunek,
on już odsunął twarz.
– Cieszę się, że jestem w stanie
zapewnić ci odrobinę rozrywki – prostuje się na krześle jakby nigdy nic, chociaż
ja nadal jestem oszołomiona. Cholera, stara baba, a tak się rumieni.
– Ha ha, nie sądziłem, że w tym
wieku można być tak czerwonym po niewinnym pocałunku – oczywiście nic nie
umknie jego uwadze.
– Oh, daj spokój, po alkoholu
zawsze jestem jak burak.
– Wiem. – Odpowiada i jakby
traci nieco wesołości, popadając w nostalgię. Chwilkę siedzimy w milczeniu.
– Wiesz, obiecuję…, obiecuję, że
nas stad zabiorę, po prostu… poczekaj jeszcze chwilkę – zatapia swój wzrok w
kolorowej zawartości szklanki, a ja zastanawiam się przez chwilę, co znaczy ta
deklaracja, jednak jestem zbyt pijana, aby wpaść na jakiekolwiek inteligentny
wniosek, więc jedynie wlepiam maślane oczy w Kaspra.
Budzę się sama z siebie, w końcu bez hałasów, bez krzyku na ustach. Chyba
jednak recepcjonista zaradził coś na owocne życie seksualne młodego małżeństwa.
Wracam myślami do snu. Nie mam pojęcia dlaczego wciąż śni mi się ta sama osoba,
ale nie chcę tego roztrząsać. Przecież to tylko sny…, a ja nie wierzę w znaczenie
snów i im podobne zabobony.
Piję kawę i wpatruję się, jak gruby pan z piersiówką pochłania już
trzeci talerz śniadania. Moje dumania nad rozmiarem jego żołądka zostają
przerwane cichym głosem.
– On tak zawsze. Dziwię się, że nie jest coraz grubszy, lecz wciąż
taki sam – odwracam głowę w kierunku dochodzących słów i widzę siedzącą koło mnie
starszą panią. Babcię zaginionego chłopca.
– A mnie zawsze zastanawia zawartość jego piersiówki – uśmiecham
się delikatnie.
– Jak postępy w
poszukiwaniach? – pytam.
– Żadnych i sądzę że żadnych nie będzie. To kara.
– Kara? – pytam, marszcząc brwi.
– Tak, za naszą chciwości. Widzisz dziecko, ja i mój mąż byliśmy
niegdyś bardzo bogatymi ludźmi. Hmm… w sumie dalej jesteśmy. Nasze małżeństwo
nie miało nic wspólnego z miłością. Ja byłam ze znanego, inteligenckiego domu i
wszyscy oczekiwali, że wyjdę dobrze za mąż. Rodzina wybrała dla mnie naprawdę
bogatego męża. Nie protestowałam, gdyż interesowało mnie jedynie wygodne życie.
I takie też miałam. Wszystko na wyciągniecie ręki. Dobre restauracje, najlepsze
ciuchy, podróże, gdzie tylko zechce, prestiżowe imprezy i wpływowi ludzie. Nie
przejmowałam się tym, że w moim życiu
nie ma, hmm… miłości. Ah, nie zrozum mnie źle, byłam na swój sposób szczęśliwa.
Mój mąż zawsze był dla mnie dobry, może nawet za dobry… – przerwała na chwilę i
utkwiła wzrok w swoich stopach – ah, wybacz, znów moje myśli odpływają, a ja
tracę wątek. Całe życie mój małżonek zajmował się tym, co umie najlepiej –
zarabianiem pieniędzy, a ja z tego korzystałam. Wypadało, oczywiście urodzić
dziecko, aby rodzina była usatysfakcjonowana. Na swój sposób kochałam moją córkę,
ale… ale moje życie polegało na ciągłej pogoni za maksymą „więcej, więcej, chcę
więcej!”. Sama rozumiesz… W każdym
razie, nasza córka była wychowywana tak jak my – przez opiekunki. Nie miałam z
nią prawie żadnego kontaktu i nawet nie czułam takiej potrzeby. Mój mąż wciąż
pracował, a ja skupiałam się na swoim bezowocnym życiu. Z czasem staliśmy się
milionerami. Bogatszymi nawet niż nasi rodzice. Nasza córka wyszła za mąż,
urodziła dziecko. Prowadziła życie prawie identyczne jak my. Pewnego dnia, na
spotkaniu rodzinnym patrzyłam jak je i lekko się krzywi. Potrawa musiała jej
nie smakować, choć wyraźnie starała się to ukryć. I wtedy mnie uderzyło.
Uderzyło mnie to, że ja tak naprawdę nie znam mojej córki. Nie tylko mojej
córki, nie znam mojego męża, ba!, nawet
siebie nie znam – kobieta umilkła i ponownie spuściła wzrok – gdy się
zorientowałam, jak wygląda moje życie, było już za późno. Został nam tylko
wnuk, a w momencie kiedy naprawdę chciałam zostać prawdziwą, kochającą babcią,
on zaginął – ukryła twarz w dłoniach, a ja wpatrywałam się przed siebie, nie do
końca wiedząc jak zareagować. Starsza pani po chwili opanowała się i spojrzała
w moją stronę.
– Przepraszam, to osobista opowieść i nie każdy ma ochotę jej
słuchać. Proszę mi wybaczyć gadulstwo, to starość – już miałam mówić, że nic
się nie stało, gdy nagle pojawił się mąż kobiety, kładąc jej dłoń na ramieniu.
– Kochanie, nie przeszkadzaj już Pani. Przepraszam Panią za żonę – powiedział
z delikatnym uśmiechem, a ja zaprzeczyłam ruchem głowy, odwzajemniając uśmiech.
– Tak, tak oczywiście. Do widzenia Pani i miłego odpoczynku –
powiedziała starsza kobieta, wstając z krzesła, a ja na pożegnanie lekko
skinęłam głową, odprowadzając wzrokiem pogrążoną w smutku parę.
Siedzę w restauracji wpatrując się w porcję soczystej wieprzowiny.
Zapach zapowiada wspaniały smak, ale gdy widzę wchodzącą do pomieszczenia młodą
parę, apetyt całkowicie się ulatnia. Nowożeńcy, przyczyna mojego niewyspania,
jak zawsze roześmiani, obłapujący nawzajem zakamarki swoich ciał. Nie było by w
tym nic niezwykłego, gdyby nie ciało kobiety. Wszędzie, gdzie widać jej gołą
skórę widnieją jakby wylewy krwawe. Czerwonawe, bordowe, niekiedy zsiniałe
plamy zdobiące jasny róż ciała. Jeszcze jakby tego było mało, kobieta ma na
sobie zwiewną sukienkę, pokazującą naprawdę wiele, jakby chciała, aby cały
świat podziwiał jej rany. Ponadto śmieje się i rozmawia z partnerem, jakby
zupełnie nic się nie stało. A siniaki są dosłownie wszędzie. Wygląda to tak,
jakby ktoś bił ją tępym narzędziem, albo zaczepił o jej skórę jakieś urządzenie
i naprawdę mocno pociągnął. W restauracji nagle milkną rozmowy i stukot
sztućców, gdyż wszyscy wlepiają wzrok w młode małżeństwo. Jednak mimo tej
specyficznej atmosfery para zupełnie nie zwraca uwagi na swoje otoczenie.
Zamiast tego, jak zwykle, patrzą się na siebie, szczebiocząc i dokazując.
– Matko, nie mogę już na nich
patrzeć – wykonuję ruch imitujący wymiotowanie.
– Oh, daj spokój. Idzie się
przyzwyczaić – mówi tonem poirytowanym, jakby szukał zaczepki.
– No może ty dajesz radę, ja
jakoś nie potrafię – odpowiadam.
– No tak. W końcu nic nie
pamiętasz. A ja pamiętam wszystko i znoszę to już tak długo, że nauczyłem się z
tym żyć. Szkoda, że ty nie możesz… – nawet na mnie nie patrzy, lecz wciąż pakuje
jedzenie do ust. Nie wytrzymuję.
– Możesz powiedzieć, o co ci
chodzi? Ostatnio zaczynasz gadać do mnie jakimś niezrozumiałym szyfrem i
smętnie zawieszasz wzrok w pustce. Co się stało z wesołym Kasprem z przed kilku
tygodni?
– Wesoły Kasper przestał istnieć
kilka lat temu…
– Ok. Nie chcesz rozmawiać, to
nie będę cię zmuszać – odstawiam talerz i…
Odstawiam talerz i ruszam do pokoju lekarza. Nie mam już siły oglądać
tych wszystkich popieprzonych ludzi. Strasznie boli mnie głowa.
– A więc w czym jest problem? – pyta lekarz. Ciemne włosy, ciemne
oczy. Niski mężczyzna w średnim wieku. Całkiem przystojny, ale coś mnie w nim
odrzuca. Po kilku chwilach już wiem co. Flegmatyczność.
– Boli mnie strasznie głowa.
– Ah, rozumiem – zawiesza się nad swoim notatnikiem, jakby miał tam
odpowiedzi na każdą dolegliwość pacjenta.
– A dobrze Pani sypia?
– Nie najgorzej.
– A jak Pani dzieciństwo? – a co ma piernik do…? Dzieciństwo… Jakie
dzieciństwo?
Kasper, Maja. Woda, ciepła,
słona woda.
– Pomóż mi! Słyszysz?! Pomóż mi!
Chwytam się za głowę. Tak strasznie boli.
– Pomóż mi! Niech Pan mi pomoże do cholery!
– Już lepiej? Jak się Pani czuje? – przyzwyczajam wzrok do jasności.
Ktoś podaje mi szklankę wody, lecz zanim ją chwytam w dłonie rozglądam się
wokół starając sobie przypomnieć co… Ah, tak. Jestem u lekarza.
– Dziękuję. Lepiej. – Pociągam kilka łyków przeźroczystego płynu.
– To zmęczenie. Proszę brać te tabletki i… – podaje mi małe
opakowanie – zalecam odpoczynek.
– Dobrze się czujesz? – pyta,
obejmując mnie jednocześnie ramieniem.
– Ta…tak, tylko strasznie boli
mnie głowa. Wiesz, to chyba przez ten dym papierosowy – odpowiadam. Siedzimy z
Kasperem już dłuższy czas przy barze, a z uwagi na ogromny dziś tłok panujący w
sali, w powietrzu unosi się wysokie stężenie alkoholu, zapachu perfum i dymu
papierosowego oraz oczywiście niezliczone barwy i tony głosów, które raz po raz
przecinają gęste od zapachów powietrze.
– Wróćmy do pokoju – powiedział
Kasper i delikatnie poprowadził mnie w stronę windy. Gdy byliśmy już na piętrze
nacisnął klamkę…
Nacisnęłam klamkę i weszłam do wnętrza pokoju, ale moim oczom nie
ukazał się widok pięknej ławy stojącej na środku salonu, lustra odbijającego
okno wychodzące na balkon, czy też skórzanej kanapy w rogu. Słowem, drzwi nie
prowadziły do mojego pokoju. Spoglądam w stronę, z której przyszłam, ale… drzwi
już tam nie ma. Cholera, jak bardzo boli mnie głowa. Zaczynam nerwowo rozglądać
się po pomieszczeniu. Może pomyliłam pokoje… We wnętrzu panuje półmrok. Ściany zdobi
miękki, czerwonym materiał, a jedyne źródło światła to piękne lampki zawieszone
nad moją głową. Nie są one jednak jedynymi
przedmiotami wiszącymi na ścianach. Wszędzie dostrzegam haki. Zamykam powieki i
potrząsam głową, bo boję się, że znów mam jakieś majaki, ale nie… po otwarciu
oczu, one wciąż tu są. Niezliczone haki, o różnych kształtach i wielkościach.
Niektóre z nich przymocowane do łańcuchów, niektóre bogato zdobione, inne
zupełnie proste. Czuję niesamowitą
potrzebę wydostania się stąd. Przyspieszam kroku, kierując się na przeciwległą
ścianę. W końcu tam muszą być drzwi. Gdzieś muszą być! Drzwi… drzwi… Gdzie są te
cholerne drzwi?! Zaczynam biegać po pomieszczeniu,
niemal uderzając pięściami w miękkie obicie ścian.
– Drzwi! Wypuście mnie stąd! Gdzie są cholerne drzwi?! Gdzie… – nagle
poczułam jak ściana przede mną ustępuje, a ja wpadam do jasnego pokoju, o mało
nie przewracając się. Próbuję rozejrzeć się wokół chwytając szczegóły, ale tak
bardzo boli mnie głowa. Przecieram pięściami oczy i…
– Co Pani tu robi?! Proszę natychmiast wyjść! – odwracam się w stronę
dobiegającego głosu. Kobieta, kobieta… Matka dzieci, „Ponura Żniwiarka” stoi
przy blacie kuchennym, wyraźnie zdenerwowana, a każdy jej mięsień drży od
nadmiernego napięcia. Dostrzegam kątem oka dwójkę skulonych dzieci,
oglądających całą scenę, wychylając głowy zza framugi drzwi.
– Nie słyszysz mnie? Wynoś się z mojego pokoju! – kobieta zmierza do
mnie energicznym krokiem i wskazuje coś ręką za moimi plecami. Odwracam się.
Drzwi… Nareszcie drzwi.
Budzę się w łóżku. Gwałtownie
podnoszę się i rozglądam wokół. Tak, to mój pokój hotelowy. Z ulgą zatapiam
ponownie głowę w miękkiej poduszce. Ból staje jest tylko odległym, słabym
pulsowaniem, gdzieś w głębi mojej czaszki. Cholera, co to było? Znów sen?
Spoglądam na zegarek. Już późno. Chyba pora zejść do baru.
– Coś blado dziś wyglądasz – stwierdza barman, nalewając mi drinka.
– Coś słabo ostatnio sypiam – odpowiadam i skinieniem głowy dziękuje
za alkohol.
– Może jednak pobyt w hotelu nie każdemu służy – barman nieco
smutnieje.
– Może nie każdemu… No, ale nie będę się smucić. Zdrowie! – pociągam
łyk, równocześnie wodząc wzrokiem po sali. Spokój, niemal cisza. Nieliczni
panowie popijający whisky, gruby pan z piersiówką i kilka samotnych kobiet przy
stolikach. Niemal czuję, jak humor mi się polepsza. Niestety nie jest mi dane
zbyt długo cieszyć się tym spokojem.
Do sali jak spłoszony koń wpada młoda kobieta, która dziś rano zrobiła
furorę, prezentując pokaźną kolekcję sińców na skórze. Cholera, ale gdzie się
podziały te purpurowe plamy? Przecież to nie możliwe, żeby zniknęły w pół dnia!
Moja głowa, znów daje o sobie znać. Znów mam jakieś przewidzenia. Mam ochotę
zapytać o to barmana, ale nie jest mi dane uczynienie tego, gdyż kobieta nagle
zaczyna krzyczeć w kierunku samotnie siedzącej przy stoliku rudowłosej piękności.
To jedna z panienek, które tak często kręci się przy mężczyznach grających w
karty. Teraz jednak jej twarzy nie zdobi sztuczny uśmiech, ale najprawdziwsze
zaskoczenie, które po chwili zamienia się w strach, gdy kobieta rzuca się na
samotną dziewczynę, przewraca ją na ziemie i zaczyna ciągnąć za czerwone włosy.
– Ty kurwo! Ty nic nie znacząca szmato! Jak mogłaś to zrobić? Jak
mogłaś mi to zrobić?! – krzyczy kobieta, a ja uświadamiam sobie, że pewnie
chodzi o wybryki jej męża, którego umizgi można było podziwiać zaledwie kilka
dni temu. Szkoda tylko, że atak został przeprowadzony na nie tą panienkę, która
była winna niewierności młodego mężczyzny. Niemal robi mi się jej żal. Wściekła
amatorka sińców zostaje szybko obezwładniona przez panów i kelnerów
znajdujących się na sali, którzy usilnie starają się ją uspokoić. Samotna
rudowłosa szlocha wciąż leżąc na ziemi i może wszystko by ucichło, gdyby nie
młody mężczyzna, który właśnie wchodzi do sali. Kobieta, trzymana przez kelnerów
dostaje najwyraźniej nadludzkiego przypływu energii, wyrywa się im i z
prędkością dźwięku dopada swojego męża. Zaczyna bić go po twarzy, po piersi, po
całym ciele, rzucając w jego stronę niezrozumiałymi oskarżeniami. Mężczyzna,
którego policzki przybierają od ciągłych uderzeń coraz to bardziej intensywny
odcień czerwieni, pozostaje niewzruszony. Spokojnie czeka, aż jego partnerka
się uspokoi. Ta w końcu osuwa się na ziemie, a jej gniew błyskawicznie zamienia
się w rozpacz, o czym świadczą łzy
spływające po policzkach i wilgocą piękny dywan.
– Czemu… czemu znów to, to ro…robisz? Przecież zgodziłam się na
wszystko… Na wszystko! A ty, ty, znów… znów to samo. Za każdym razem… Za
każdym, pierdolonym, razem! – ostatnie zdanie zostaje wykrzyczane, jednak po
chwili kobieta milknie, bo mężczyzna klęka i obejmuje ją ramionami. Nie bardzo
przejmuje mnie los tej wyuzdanej pary, mimo, że sytuacja mnie zaskoczyła. Jednak,
gdy teraz patrzę na niego, silnie przytulającego do siebie kobietę, dostrzegam w
nim ogromny żal oraz… rezygnację i nagle robi mi się przykro. Bardzo przykro.
*
Koszulka wędruje na podłogę. Za
jej przykładem podążają spodnie. Dotyka mnie. Dotyka mnie wszędzie, a ja drżę.
Drżę nawet, gdy jeszcze jego palce nie wędrują po mojej skórze, a jedynie czuję
zapowiedź zbliżającego się dotyku. Na początku byłam zdenerwowana. Wtedy też
drżałam, ale z zupełnie innego powodu. On też był zestresowany, chociaż bardzo
dobrze to ukrywał. Znacznie lepiej niż ja. Teraz, gdy już leżę na łóżku i czuję
jego ciepły język na skórze brzucha, nie pamiętam nawet czym jest
zdenerwowanie. Jego palce wędrują po wewnętrznej stronie moich ud, zbliżają się
do pachwin, a ja tylko myślę o tym, aby dotknął mnie tam, tam gdzie teraz czuję
największe ukłucie gorąca. Jak na złość, nie spieszy się. Gdy w końcu liże mnie tam,
całe moje ciało reaguje serią nagłych ruchów, a ja czuję, że ograniczenia w
zakresach mobilności moich stawów, nagle stają się nie do zniesienia. Patrząc
na jego blond włosy, które zajęły przestrzeń między moimi udami, uświadamiam
sobie, że zaplanował dłużej się ze mną bawić. Ja nie jestem cierpliwa, jednak z
wyczekiwaniem poddaje się jego pieszczotom. Cała moja nieśmiałość chowa się
głęboko, gdzieś w materac, na którym leżą dwa rozgorączkowane ciała. Nie wiem,
czy kiedyś jeszcze wyjdzie stamtąd, ale nie obchodzi mnie to. Nic mnie teraz
nie obchodzi. Zdejmuje bokserki i wchodzi w mnie, a całe powietrze uchodzi mi z
płuc. Czuje się jak noworodek, który dopiero co opuścił przytulne wnętrze matki
i doświadcza brutalnego spotkania z otaczającą atmosferą. Zasysam powietrze i
krzyczę. Nie jest to krzyk rudowłosej
panienki z baru, nie jest to krzyk zdradzonej młodej kobiety spod 315-stki, ani
krzyk zdenerwowanej matki. Oj nie. To zupełnie inny rodzaj krzyku.
Otwieram spokojnie oczy i powoli przyzwyczajam się do otaczającej
światłości. Słońce już wysoko stoi na niebie, ale ja nie spieszę się z
opuszczeniem łóżka. W końcu jakiś miły sen, szkoda tylko, że teraz, w
rzeczywistości, leżę w pokoju sama. Po chwili ból głowy zaczyna dawać się we
znaki, jakby też spał gdzieś w głębi mojej czaszki i obudził się wraz z
pierwszym otwarciem powiek.
Na dachu hotelu był otwarty basen. Jednak przez większość casu był on
zamknięty, gdyż pogoda była paskudna. Dziś temperatura nieco wzrosła, chociaż
niebo dalej pozostawało przykryte chmurami. Mimo to postanowiłam wybrać się na
dach.
Na basenie nie ma prawie nikogo. Jestem tu pierwszy raz odkąd
postawiłam nogę w holu hotelu, a mimo to, owo miejsce wydaje mi się dziwnie
znajome. Moje myśli rozprasza ból głowy.
– Maja! Maja, czemu nie
wejdziesz? – wołam dziewczynkę.
– A…, a która jest godzina? –
pyta z wahaniem.
– Nie mam pojęcia, Kasper? –
chłopiec tylko kręci głową.
– Bo miałam wrócić za pół
godziny, ale nie wiem, czy już minęła… – dziewczynka smutnieje, a my przesyłamy
sobie z Kasprem porozumiewawcze spojrzenia.
– Oj, daj spokój Maja, powiesz,
że nie miałaś zegarka. No wskakuj, woda jest taka ciepła – nie czekając na odpowiedź
dziecka, chłopiec ciągnie ją za rękę do basenu. Dziewczynka wpada do wody, po
sam czubek głowy. Gdy się wynurza, Kasper i ja zanosimy się śmiechem. Maja na
początku udaje naburmuszoną, ale po chwili jej szczęśliwy głos przecina
powietrze wokół. Lubię gdy się uśmiecha. Szkoda, że robi to tak rzadko.
– Ej Maja, bo tak naprawdę
chcieliśmy Ci coś powiedzieć – Kasper robi wyraźną pauzę i patrzy na mnie
poważnie, jakby szukając aprobaty. Po chwili jednak uśmiech wraca na jego twarz
i kontynuuje.
– Co powiesz na wycieczkę nad
morze?
Biegniemy we trójkę przez wąskie
ulice miasteczka, a prowadzi nas zapach morza. Kasper ogląda się do tyłu,
umożliwiając mi podziwianie jego wesołej, podekscytowanej i zaczerwienionej od
biegu twarzy. Ja z kolei obracam się patrząc na Maję, która wciąż wydaje się
przerażona. Uciekliśmy. Uciekliśmy od rodzin, od opiekunów, od tych wszystkich
ludzi w hotelu. I chociaż wiemy, że jest to tylko na chwilkę, to jesteśmy
wolni. Chłoniemy zapachy i kolory miasta, a nasze włosy rozwiewa morska bryza. Mijamy
nawołujące klientów sprzedawczynie, handlujące głównie biżuterią zrobioną z
tego, co rodziło morze – muszelek, kamyków, mieniących się w niezliczonymi
kolorami skorupek. Naszym oczom ukazują się pierwsze stragany oferujące ryby i
inne stworzenia zamieszkujące wielki błękit. Różnokolorowe, różnokształtne
łodzie, ludzie handlujący wieloma potrawami, których rodzaje są tak liczne, jak
kryształy na żyrandolach w hotelu. Rybacy naprawiający sieci, mężczyźni grający
w karty lub pijący piwo z czujnym wzrokiem badającym okolicę. Staramy się
zapamiętać każdy szczegół, gdyż żadne z nas nie ma pojęcia, kiedy znowu ujrzymy
coś podobnego. Gdy w końcu wbiegamy na plażę, stoimy chwilkę bez ruchu,
trzymając się za ręce, a nasze klatki piersiowe energicznie się unoszą i
zapadają, próbując uspokoić szybko bijące serca. Kasper pierwszy wyrywa się z
oszołomienia i biegnie w stronę morza.
– No chodźcie! Na co czekacie?
Woda jest wspaniała – na potwierdzenie swych słów, wbiega po pas do wody,
rozbryzgując ją na wszystkie strony. Idę za jego przykładem. Maja wciąż przestraszona
jedynie patrzy się na nasze wygłupy, lecz nie popędzamy jej. W końcu rusza w naszą
stronę, a wraz z każdym kolejnym krokiem, rośnie uśmiech na jej twarzy.
Budzę się gwałtownie na leżaku hotelowym. Czuję drobne krople deszczu
na mojej skórze, a wraz z nimi spada na mnie potworny ból głowy. Szybko
zabieram rzeczy i ruszam do pokoju.
*
Połknęłam kilka pigułek przeciwbólowych, ale mimo to nie mogę się powstrzymać
i ruszam w stronę baru. W końcu mały drink nie zaszkodzi. Niestety nie tylko ja
wpadłam na pomysł spędzenia wieczoru na pogawędkach z barmanem. Na jednym ze
stołków siedzi wokalistka. Rozważam przez chwilę szybki odwrót do pokoju, ale w
końcu zaciskam zęby i zajmuję miejsce przy barze.
– Ah niezła awantura była wczoraj. No wiesz, ta z małżonkami. Biedna
dziewczyna… Nie ważne ile razy by nie próbowała, on zawsze to robi. Kiedyś
nawet było mi ich żal, ale czas przyzwyczaja nas do pewnych rzeczy, sprawiając,
że na końcu pozostaje jedynie obojętność. Nie zgodzisz się, kochana? – mimo pytania skierowanego w moją stronę,
postanawiam jawnie ignorować kobietę, licząc na to, że w końcu się znudzi i opuści
bar.
– Zawsze mnie dziwiło, czemu nasze wyuzdane małżeństwo wynajęło dwa
pokoje i to na innych piętrach! Bo wiesz, kobieta mieszka na czwartym piętrze i
schodzi do niego tylko na seks. Ah, ale porozmawiajmy o czymś innym – robi
krótką pauzę, jakby szukając tematu – jak tam odpoczynek? Słyszałam, że skarżysz się
na bóle głowy. Nie martw się. To minie, minie, chociaż nie na zawsze – uśmiecha
się i kręci rurką, mącąc kolorowy płyn drinka – a wracając do odpoczynku, nie
sądzisz, że nieco zbyt, hmm… łapczywie z
niego korzystasz? Nie uważasz, że może nie jest to jeszcze odpoczynek, ale już jawne
lenistwo? – kobieta patrzy się na mnie pytająco, pociągając czerwony płyn,
który płynąc przez niebieską rurkę, nadaje jej odcień ciemnego bordo, a ja
czuję, że moja twarz właśnie przybiera podobny kolor.
– Oh, wybacz, kochanie. To pytanie zawsze cię irytuje, ale widzisz,
nie umiem się powtrzymać – uśmiecha się niewinnie i odchodzi od baru, jednak
oczywiście nie zapomina palnąć kilku słów na pożegnanie.
– Proponuję w ramach, hmm… odpoczynku udać się nad morze. Podziwiać
fale, wsłuchując się w szept poruszanego wodą piasku. Albo lepiej! Wycieczka na
dworzec kolejowy. To dopiero byłoby coś! – Odwraca się, a podąża za nią jej
perlisty śmiech, który rozbrzmiewa mi w głowie przez całą resztę wieczoru.
*
Nie mam pojęcia jak do tego
doszło. Siedzę mokra na plaży i cała się trzęsę. Z zimna, z szoku, z bólu i
smutku. Kasper tuli mnie do siebie, ale to nic nie zmienia. Nie mogą odwrócić
wzroku od ciała dziewczynki. Jeszcze kilka chwil temu ciepłe i pełne energii,
teraz zimne i blade. Maja leży na ręczniku, a ratownicy przygotowują worek, aby
zapakować zwłoki. Nie udało się jej uratować. Chociaż Kasper próbował, chociaż
ludzie z portu próbowali, chociaż ratownicy próbowali i mimo, że ja nie
próbowałam, to przecież nie powinno się tak to skończyć! „Pomóż mi! Słyszysz?!
Pomóż mi!”. Wciąż rozbrzmiewa mi w głowie krzyk Kaspra, a przed oczami pojawia
się obraz jego, wyciągającego ciało Mai
z wody i próba pomocy jej. Miałam biec po pomoc. Miałam uciskać klatkę
piersiową. Miałam… ale nie mogłam. Siedziałam na piasku, tak jak siedzę teraz i
wpatrywałam się pustym wzrokiem w martwe ciało, tak jak wpatruje się teraz.
Cholerny ból głowy. Mam już tego dość. Ciągłe sny. Maja, Kasper.
Cholera! Dajcie mi spokój! Dajcie mi odpocząć! Ubieram się i ruszam do doktora.
– Zapraszam. – Dobiega mnie stłumiony głos doktora zza drzwi. Mężczyzna
chyba jest jasnowidzem, bo nie zdążyłam jeszcze zapukać.
– Przepraszam, strasznie boli mnie głowa. Ma Pan może jakieś
mocniejsze tabletki? – mówię bezpośrednio po wejściu.
– Głowa, Pani mówi… hmm… A jak Pani sypia? – znów to samo pytanie.
Zaczynam się zastanawiać, jak ten facet dostał dyplom lekarza.
– Różnie.
– Głowa... hmm… Może tak wyjazd nad morze? Podobno pacjentom się
poprawia.
– Pan sobie żartuje? Jesteśmy nad morzem.
– Ah, no tak! To może powrót do domu?
– Eee… domu, do domu… – ból głowy staje się coraz bardziej nieznośny.
Chwytam się za włosy i przysiadam. Dom….
Chwiejnym krokiem podążam do baru, chociaż na niebie wciąż góruje
słońce, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo niebo wciąż zakrywają chmury.
Potykam się, ale przed upadkiem hamuje mnie blat baru.
– Oj, oj, wszystko w porządku? – dochodzi mnie głos barmana, ale
słyszę go jakby z odległości, jakby stał gdzieś daleko ode mnie, a przecież
jest tuż obok i przytrzymuje mnie za ramię.
– Już, już, spokojnie. Poproszę kogoś, aby zaprowadził Cię do pokoju.
– Nie, nie… Zaraz przyjdzie Kasper… On mnie zaprowadzi.
Nerwowo pakuję wszystko do walizki.
– Nie zabieraj tego wszystkiego!
Po prostu się pospiesz – ponagla mnie Kasper, a ja próbuję wepchnąć do walizki
ostatnią kosmetyczkę…
Cholera, tak mnie boli. Próbuje zmieścić do walizki ostatnią
kosmetyczkę. Dom… Nie mam domu, nigdy nie miałam. Muszę stąd uciec.
– Posłuchaj mnie! – chwyta moją
twarz w dłonie – uspokój się, musimy wyglądać naturalnie. Pamiętasz jak
obiecałem, że cię stąd zabiorę? Zamierzam dotrzymać słowa, a ty mi tego nie
utrudniaj.
Idę, prawie biegnę z walizką przez obszerny hol. Już wiem, że nawet
nie mam co próbować się wymeldowywać. Po prostu wychodzę głównymi drzwiami i…
I biegniemy. Biegniemy miastem.
On trzyma mnie za rękę, a ja bezwiednie podążam za nim, chociaż nie jestem
pewna do końca, co właśnie się dzieje.
– Kasper… – dyszę – Kasper! –
powtarzam głośniej, a on w końcu się odwraca.
– Co? Musimy się pośpie…
– A co dalej? Ja, ja nie znam
innego życia. Ja… ja nie wiem, co się dzieje. Ja nie wiem, co się stanie, jak
pobiegniemy jeszcze dalej, ja… – czuję jak łzy napływają mi do oczu. Kaper
przytula mnie i szepce do ucha.
– Spokojnie, jestem z tobą.
Wszystko ci wytłumaczę, ale teraz naprawdę, pobiegnij jeszcze troszkę – uśmiecha się do mnie, próbując mnie
zachęcić. Ja jednak mam wrażenie, że to na nic. Emocje powoli mnie opuszczają i
już nie czuję palącego dotyku Kaspera, nie słyszę jego kojącego głosu i nie dostrzegam
jego pełnych nadziei oczu, a cel naszego biegu staje się coraz bardziej dla
mnie obcy.
– Kasper, ja… ja czuję się taka
zmęczona. Przepraszam. Może odpoczniemy chwilę. W końcu ja tak dobrze
odpoczywam. Ja chyba nie mogę biec… Ja chyba wolę odpocząć – w odpowiedzi na
moje słowa chłopak przestaje się uśmiechać. Oddala się ode mnie, a ja patrzę na
jego przerażoną twarz.
– Nie, nie... nie! Czemu ty?!
Czemu ty też?! – krzyczy.
Stoi przede mną blondwłosy
mężczyzna i płacze, a ja zastanawiam się dlaczego. Już chcę zadawać pytanie,
czy wszystko w porządku, jednak on chwyta walizkę, odwraca się i biegnie przed
siebie.
Biegnę przed siebie. Teraz doskonale wiem, gdzie biegnę. Do pociągu.
Nim przyjechałam i nim odjadę. Pamiętam… pamiętam dzieciństwo. Pamiętam Maję.
Jej wystraszoną buzię, jej uśmiech, jej piękne duże oczy, w których tańczyły
iskierki i pamiętam jak zgasły. Pamiętam gdy podchodził do mnie do baru, pamiętam
jak zapraszał na kolacje. Pamiętam jego dotyk, smak jego języka i pełne podniecenia
oczy. Pamiętam jego infantylne dowcipy i wygłupy. I pamiętam, jak za każdym
razem na nowo się przedstawiał. Bo ja nic nie pamiętałam. Za każdym, cholernym,
razem nic nie pamiętałam! A on się nie poddawał. Jego sposoby na zapoznanie z
czasem robiły się tak dziwne, że potrafiłam unikać go tygodniami, ale on i tak
zawsze stawiał na swoim. Zapominałam, a on wciąż czekał, on nie zapominał. Aż w
końcu odszedł. Odszedł, bo znów zapomniałam. Głupia, głupia, głupia! Gdybym
wtedy pobiegła!
Teraz nie popełnię tego błędu. Biegnę, już widzę pociąg. Boję się, tak
jak kiedyś się bałam, ale pokonuję ten stres. Odjadę i znajdę go, znajdę i
powiem, że się udało, że uratował nas oboje. Wsiadam w ostatniej chwili.
Zajmuję miejsce przy oknie i staram się uspokoić oddech. Jeszcze tylko trochę i
znajdę go. Znajdę go i będzie jak dawnej. Lepiej, bo będziemy wolni. Ja i
Kasper. Spoglądam przez okno i podziwiam zachodzące słońce, podekscytowana
myśląc o przyszłości.
Kasper. Kasper…
Kasper… Ah dziwne imię krąży mi
po głowie. Zamyślona wpatruje się w krajobraz za oknem. Zachodzące słońce
wspaniale przyozdabia niebo gamą żywych kolorów. Uwielbiam pociągi. Kocham
wsłuchiwać się w stukot kół oraz wędrować myślami w najbardziej odległe zakamarki
mojej jaźni. Wagony pustoszeją, widocznie zbliżamy się do stacji końcowej.
Chwytam płaszcz, rozwiewając ostatnie marzycielskie myśli i kieruję się na
peron. Cóż, zaczynamy pracę…
Wchodzę do wspaniałego holu, jednak będę miała jeszcze czas na
podziwianie bogactwa hotelu, ale teraz czas na zameldowanie.
– Witamy. Zameldowaliśmy Panią w pokoju 215. Boy zabierze Pani bagaże
i wskaże drogę – recepcjonista sztucznie się uśmiecha. Nie mam pojęcia czemu
zna już mój numer pokój, skoro nie zdołałam wydusić jeszcze ani jednego słowa,
ale nie mam teraz ochoty zastanawiać się nad tym. Zamiast tego podziwiam
wspaniałe wnętrze hotelu i gdy jestem już usatysfakcjonowana, odpowiadam:
– Dziękuję.
Komentarze
Prześlij komentarz