Coś trwałego, coś... pięknego
Muzyczka: https://www.youtube.com/watch?v=xdOykEJSXIg
Zapraszam także do zapoznania się z poprzednimi opowiadaniami -> Zawstydzony księżyc oraz Hotel Siedem
Zapraszam także do zapoznania się z poprzednimi opowiadaniami -> Zawstydzony księżyc oraz Hotel Siedem
– Ha, ha, ha, ha! – Usłyszałem za sobą gromki śmiech. Mark tak głośno
rechotał, że jego głos przebijał się przez ryk silników. Spojrzałem za siebie,
szukając źródła jego rozbawienia. Sheshe oczywiście został w tyle i nie byłby
to duży problem, gdyby nie stado dwutonowych byków szarżujących w kierunku
naszych motorów. Pewnie jego błagalne spojrzenie i blada jak papier twarz tak
rozbawiły Marka. Starałem się zachować powagę, ale mimowolnie
uśmiechnąłem się w duchu, patrząc na przerażoną twarz naszego gangowego błazna,
czyli Sheshe. Nie zobaczyłem ciężko upadającego buhaja z ołowianą kulką w
głowie, lecz poczułem. Drżenie ziemi było pewnie wyczuwalne na kilkanaście
metrów od miejsca egzekucji. Wystarczył jeden strzał i wątły człowiek powalił
bestię ważącą ponad 20 razy więcej. Tylko Mark, celując bronią w ogromny łeb,
mógł ujrzeć niemy brak zrozumienia w
gasnących oczach zwierzęcia.
Pędziliśmy na naszych maszynach po polach kwitnącego
rzepaku, z którego stary Liszek zrobi olej na zimę. Żółte płatki rozsypywały
się wokół nas, przysłaniając, zdawałoby się, pędzący w drugą stronę las. Kwiaty
wpadały w czerwone włosy Mirin, tworząc niesamowity kontrast. Wskazałem ręką na
drzewa, a ona silnej oplotła moją pierś rękoma. Byki nie podążyły za nami do
lasu. Daliśmy chłopakom wystarczająco dużo czasu na uporanie się z zadaniem.
Teraz, zwalniając, kierowaliśmy się ku Wzgórzu, aby tam z niecierpliwością oczekiwać
na towar.
*
– Dobra robota, chłopcy! – pochwaliłem ekipę. Siedmiu mężczyzn
i jedna dziewczyna – moja. Ostatnim Świeżakiem był Sheshe. Mimo wielu braków w
sferze fizycznej, chłopak nadrabiał głową, a to ceniłem znacznie wyżej.
Nazywali nas Wzgórze, dlatego że "nasze" miejsce znajdowało się na jednym z
licznych klifów górujących nad miastem. Nie bez powodu wybraliśmy ten skrawek terenu – prowadziła do niego tylko jedna droga, którą dzień i noc strzegli moi ludzie.
Czuliśmy się niemal bezpiecznie.
Liszek był jednym z najbogatszych w okolicy, co
oznaczało, że miał bardzo dużo towaru. Różnego. Po naszej dzisiejszej akcji miał
go nieco mniej. Rozpaliliśmy ognisko. Mirin tańczyła wokół, wymownie wskazując
na mnie, ale ja byłem zbyt zmęczony, żeby się ruszyć. Mogłem tylko podziwiać jej
wirujące ciało i idące z nim w parze czerwone, oświetlone światłem ogniska włosy.
Wypiłem jeszcze jeden łyk wina i zasnąłem.
*
Jechaliśmy do miasta wymienić część towaru, gdy to
się stało. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że popełniam największy błąd życia, za
który zapłacę największą wartością jaką niesie ten świat – nadzieją.
Leżała naga na ziemi. Zobaczyłem ją już z daleka,
ale do końca modliłem się, aby to było jedno z tak wielu potrąconych zwierząt,
które spotyka się na drogach dojazdowych do miasta. Niestety moje prośby nie
zostały wysłuchane. Kazałem się zatrzymać.
– Skóra, kurwa, bracie, zostawmy ją, to nie nasz problem. Ktoś inny ją
weźmie! – ryknął Mark.
– Przecież wiesz, że prawo nakazuje brać. – powiedział pod nosem
Sheshe.
– A kto teraz niby przestrzega prawa, hę?! Nie wiesz, że coraz częściej
Tamci kończą z ołowiem w głowie i jest to normalne?! – Mirin darła się,
wymachując bronią. Ja gryzłem źdźbło przydrożnego zboża i wpatrywałem się w
dziewczynę, która właśnie oprzytomniała i trzęsąc się z zimna, dziko rozglądała
się na wszystkie strony.
– G-g-gdzie je-je-stem? G-g-dzie je-je-stem? – zaczęło się. Powtarzała
to szeptem w trakcie, gdy moja ekipa darła ze sobą koty. Miała długie, blond,
lekko kręcone włosy. Duże piersi, szerokie biodra. Gdyby nie jej nędzny wygląd,
można by było uznać ją za piękną. Zdecydowałem. Zdjąłem skórę i nakryłem ją.
Wszyscy umilkli i popatrzyli na mnie ze zdumieniem, rozczarowaniem lub
wściekłością.
– Skóra, ty tak na poważnie? Mamy już w cholerę ludzi, w zimie nie ma,
co do garnka włożyć, znów chcesz brać Świeżaka i to jeszcze dziewczynę. Ty… – pierwszy
odezwał się Mark.
- Mhm – to była jedyna moja odpowiedź. Po krótkiej przerwie, kontynuowałem – Ona, ja i Daki wracamy na Wzgórze.
Reszta jedzie do miasta i nie zapomnijcie odebrać raportu.
– A ja? Mam niby z nimi jechać? – spytała Mirin z wściekłością w
oczach, krzyżując ramiona na piersi.
– Tak – Zapewne spodziewała się innej odpowiedzi, co sugerowała jej
zarówno zdziwiona, jak i rozwścieczona twarz, ale ja nie miałem ochoty na jej
gierki. Podszedłem do dziewczyny, która cały czas, niczym mantrę, powtarzała
„Gdzie jestem?”.
– Jak się nazywasz?
– G-g-gdzie jestem? – Znów to samo.
– Jak masz na imię? – powtórzyłem ze spokojem. Już dawno zrozumiałem, że cierpliwość najlepiej sprawdza się w przypadku Tamtych. Popatrzyła na
mnie, a spojrzenie to całkowicie rozwiało moją pewność siebie. Jej twarz i
ciało przekazywało tylko jedno uczucie – przerażenie, ale oczy – dziwnie nie pasowały do reszty. Zauważyłam w nich determinację, tak silną, że aż chorobliwą
– Nie wiem – odpowiedziała, a to uczucie niepokoju, które przed chwilą
mną zawładnęło, ulotniło się wraz z jej spojrzeniem, które ponownie skierowała
w ziemię.
– Cholera, niedobrze. – stwierdził Daki. Miał rację. Ci, co nawet nie
pamiętają swojego imienia, to ciężkie przypadki, ale już nie było odwrotu.
– Daki, pakuj ją, a my spotkamy się na wzgórzu.
*
Siedziała ubrana i piła grzane wino. Na chwilę
przestała pytać o to, gdzie jest. Niestety, to nie miało znaczenia – i tak
miałem obowiązek jej wszystko wytłumaczyć.
– Nie ma oficjalnej nazwy na miejsce, gdzie teraz się znajdujesz. Są
szaleńcy, którzy nazywają je rajem, ale jest to miejsce zdecydowanie bliżej
piekła. Co jakiś czas pojawiają tu się nowi ludzie – tacy jak ty. Nikt nie wie,
skąd – po prostu któregoś niepięknego dnia inni znajdują ich nagich, tak ja my
ciebie. Mamy tutaj tylko jedno prawo, a mianowicie: pierwszy, który znajdzie
Tamtego, ma obowiązek się nim zaopiekować. Mówi się, że karą za
nieprzestrzeganie tego prawa jest dożywotnie pozbawienie się możliwości Lotu.
Ludzie tutaj żyją jak chcą, nie ma innych praw. Istnieje wymiana towarów w
miastach i to jest główny sposób na przeżycie. Niektórzy hodują zwierzęta, inni
uprawiają rośliny, są lekarze, piekarze, mordercy, górnicy, rzeźnicy i
złodzieje – jak my. Nie ma żadnego kodeksu moralnego, a mimo to większość ludzi
uważa, że postępując dobrze, to jest nie krzywdząc innych, zyskują większe
szanse na Lot. I tu dochodzimy do sedna. Jedynym celem, jedynym marzeniem
każdego z żyjących tu ludzi jest Lot. Raz na rok w Kal Dheli kwitną białe
kwiaty. Prawdziwie białe. Jak się niedługo zorientujesz, poza tymi kwiatami nie
ma tu nic w kolorze białym, a towary w jasnoszarym są najcenniejsze. Wybacz,
wracam do tematu. Gdy zakwitną kwiaty, nad całym ich polem roztacza się
niesamowita światłość nie tylko bijąca od ich śnieżnobiałych płatków, ale
przede wszystkim od rozstępującej się wysoko nad naszymi głowami ciemności.
Wtedy wszyscy chodzą wśród tych kwiatów i modlą się o cud. A cudem jest Lot.
Czasem kilka osób, czasem jedna, czasem zero, zostaje „wybrańcami” i unoszą się
nad polem śnieżnobiałych płatków w kierunku jasnego firmamentu, aż ich małe
sylwetki znikają zgromadzonym z oczu. Mówi się o nich, że wracają. Wracają do
domu. Większość żyje tylko dzięki nadziei na Lot, niektórzy próbują się tu
ustatkować, jeszcze inni uciekać. Miejsce to otoczone jest przez pustynię
ciągnącą się po horyzont. Jednak każdy, kto wybrał trzecią opcję, nigdy nie powrócił.
Dziewczyna po tym wywodzie siedziała przez dłuższy
czas bez słowa. Zwykle Tamci po tym wykładzie zaczynali wariować. Płakać,
krzyczeć, że chcą wrócić, próbowali uciekać, mówili, że to kłamstwo i tak kilka
dni, aż pogodzili się z prawdą. Ona była inna, po prostu milczała. Tamci,
którzy przybywali tutaj byli w różnym wieku, ale zawsze płodni, co oznaczało, że
mieli co najmniej 10 światłości. Prawie zawsze pamiętali jedynie słabe przebłyski
ze świata, z którego przybywali. Niektórzy mówili o latających maszynach, o
jasnej kuli świecącej wysoko na niebie, o jakiś znaczkach, dzięki którym się porozumiewali,
które nazywali to pismem. Każdy z nich zwykle pamiętał swoje imię. Ona nie pamiętała
nic.
– Przypomniałaś sobie, jak ci na imię? – spytałem. Pokręciła przecząco
głową.
– Dobrze, będziesz się nazywać Irda. Pasuje? – przytaknęła.
– Daki, pilnuj jej, ja idę zapalić.
Siedziałem na krawędzi klifu, spuszczając nogi w
przepaść. W dole majaczyły światła ognisk rozpalonych w mieście, moje plecy
oświetlał ogień rozniecony przez chłopaków. Poza tym było kruczo-czarno. Pojawiłem
się tutaj jako dzieciak. Wcześnie. Teraz liczę na oko 25 światłości. I mam
dość. Wiem, że nie powinienem narzekać. Mam silną ekipę, mamy co jeść i w co
się ubrać. Co prawda kradniemy, wielu by nam powiedziało, że nie zasługujemy na
Lot, ale odkąd widziałem naszego miastowego gwałciciela, który unosi się nad
białym polem kwiatów, nie wierzę już w żadne zasady moralne. Z wyjątkiem
swoich. Tych które przekazał mi człowiek, który mnie znalazł 15 światłości
temu. W świecie, gdzie nie ma żadnych praw, gdzie wszyscy żyją tylko od Kal
Dheli do Kal Dheli, nie da zbudować się czegoś trwałego, czegoś… pięknego.
Popatrzyłem w górę, zaciągając się karhzem. Niebo wiecznie było ciemne, z tym,
że w dzień ta ciemna masa nad naszymi głowami zaczynała iluminować delikatnym
blaskiem, który znów gasł na noc, aby pogrążyć ziemię w cholernych
ciemnościach. Ciężko było tak żyć, ciężko było się uśmiechać. Każda pozytywna
myśl ginęła w odmętach ciemności. Zwykle po 30 światłościach ludzie wariują. Uciekają
na pustynię. Mało jest takich, co przystosowują się do ciągłego półmroku. Mi
zostało 5 światłości do trzydziestki, ciekawe czy będę jednym z tych
przystosowanych. Na Lot już dawno straciłem nadzieję. Czasem pragnę, aby czas
płynął szybciej, abym już nie musiał się męczyć i spokojnie mógł zwariować i uciec,
żeby moje kości rozsypały się, tworząc dodatkową garść piachu.
– Ile zostało do kolejnego Lotu? – zapytała Świeża od razu, gdy podszedłem
do ogniska.
– 3 miesiące. A co, szykujesz się do domu? – odpowiedziałem ironicznie.
– Możliwe. Póki co powiedz mi, jaka jest moja rola tutaj. Chcę się na
coś przydać. – popatrzyła na mnie tymi oczami. Malowało się w nich jedynie
zdecydowanie. Całkowicie zniknęło to przerażenie, które widziałem w leżącej dziś
rano nagiej dziewczynie. Daki patrzył na nią z wybałuszonymi oczami.
Rzeczywiście, jeszcze takiego przypadku nie mieliśmy.
– Nic szczególnego. Rób to, co mówię i spróbuj nie dać się zastrzelić.
Idę spać. Daki, znajdź jej namiot. Pierwsza warta Sheshe i Batesz. Dobranoc.
Wszedłem do pokoju. W domu mieszkałem z Mirin, Daki
i Mark. Mirin, bo była moja, a chłopaki, bo byli we Wzgórzu od początku. Reszta
mieszkała w namiotach na zewnątrz. Mirin już na mnie czekała. Wściekła.
– Możesz mi wyjaśnić, czemu ją wziąłeś?
– Znasz prawo, Mi.
– Znam ciebie i wiem, że masz w dupie prawo.
– Przyda nam się jeszcze jedna dziewczyna, chłopaki się czymś zajmą.
– To żadne wytłumaczenie. – odwróciła wzrok. Zdjąłem kurtkę, koszulkę
i położyłem się obok niej. Odsunęła się. Nigdy nie lubiła kobiet. Może była
zazdrosna?
– Mi, słuchaj, to nic nie znaczy, lepiej wziąć Tamtego, niż nie wziąć.
Zwłaszcza dla nas. Mamy dużo towaru, nie będziemy głodować. Przyda się
dodatkowa para rąk. A skąd wiesz, może za trzy miesiące polecimy? Nie martw się
takimi głupstwami – dotknąłem jej policzka, przysuwając delikatnie jej twarz w
kierunku mojej. Nie protestowała.
Nie mogłem spać. Naga Mirin leżała koło mnie i od
kilku godzin wędrowała po świecie snów. Była w porządku. Można było nieco się
odstresować, gdy miało się kobietę. Wśród Tamtych było znacznie więcej
mężczyzn, więc samice to był rzadki towar. Spojrzałem na nią. Pokryte czerwienią
włosów jej piersi, unosiły się miarowo w rytm oddechu. Lubiłem ją. Była niezłym
członkiem, odważna, nie bała się pobrudzić sobie rąk. Bywała brutalna. Gdy
dzisiaj wymierzyła broń w Świeżą, nie było w jej oczach cienia litości. Kurwa, a
ja nie cierpię zabijać. Mieliśmy już niejednego, co lubił krew. Wszyscy utopili
się we własnej.
*
Kurwa, jak ja nie cierpię zabijać. Stoi przede mną
szóstka mężczyzn, a ja mam zaraz każdemu wpakować kulkę w łeb.
W mieście istnieją dwa gangi: Szczury i Dechy (bo
ich bronią są deski, prawdziwe, z drewna). Szczury zajmują podziemie, Dechy
powierzchnię. Nienawidzą się, ale tolerują, w końcu trzeba robić interesy.
Szczurów nie cierpię. Handlują wszystkim, łącznie z żywym towarem. Wśród nich
są głównie mordercy i gwałciciele. Zresztą wśród Dech nie jest dużo lepiej, ale
przynajmniej mają jakieś minimalne zasady, a niektórzy członkowie chowają w
sobie resztki honoru. My, jako trzecia niezależna grupa z zewnątrz, dostarczamy
towar do miasta i czasem uczestniczymy w rozstrzyganiu waśni, co w praktyce
oznacza, że jesteśmy katami.
Kilka Szczurów niedawno wpadło do składu drewna Dech
i powybijało paru z powierzchni. Miało to wyglądać na atak głodnej dzieciarni.
Ktoś sypnął. Zły (przywódca Dech) się wkurwił. Na szczęście, zanim sam zaczął
zabijać każdego, kto miał szczurzy ryjek, przyszedł do nas. Trzeba było złożyć
wizytę Najwyższemu Szczurowi.
Kurwa, jak ja nienawidzę kanałów. Wąskie, długie
tunele pod miastem, bez przewodnika na pewno się zgubisz. A wszystko, co wpada
do kanałów, zostaje w kanałach. Oprócz ciemności, która nikomu nie przeszkadza,
bo na zewnątrz nie jest wcale lepiej, tu dochodzi jeszcze smród.
Oczywiście, Najwyższy Szczur powiedział, że nie miał
nic wspólnego z napadem, że był to samozwańczy atak. Oczywiście, ukradzione
drewno wyparowało, ale dał w ramach przeprosin kilka kobiet i „samozwańczych”
frajerów, którzy teraz właśnie stoją przede mną, czekając na wyrok. Szczury
były liczne, nie bały poświęcić się kilku swoich.
– Zaraz strzelę wam w głowę. Macie chwilę na wybranie pozycji, z jaką
chcecie umrzeć. – wielu z nich wybrała klęczki, niektórzy stali tyłem do mnie.
Większość się trzęsła, płakała, część szeptała modlitwy. Jeden stanął przodem
do mnie. Spojrzał mi w twarz. Te oczy. Wściekłość zmieszana z żalem.
Zaraz, jego twarz się zmienia! Niby stoi przede mną ten sam człowiek,
ale ma twarz Ali’ego. Nie, teraz patrzy na mnie handlarz Wiórek, teraz z kolei mój
wychowawca, kurwa, znów inna, widzę oczy licznych Szczurów, twarze wielu Dech,
ludzie z Kresów…. Stoi przede mną jedno ciało o ciągle zmieniających się
twarzach. Jedne płaczą, drugie spuszczają wzrok, inne patrzą pewnie, wszystkie
świadome, tego co zaraz nastąpi. I ogień, wszędzie ogień.
Budzę się, zlany potem. Musiałem na chwilę przysnąć.
Ten koszmar śni mi się już od wielu światłości. Od dawna nie miałem spokojnej
nocy. Wzdycham i spoglądam przez okno. Ciemność zaczyna roztaczać delikatny
blask. Za oknem czeka kolejny dzień.
Zapinam swoją skórzaną kurtkę. Powietrze nie
zapomniało jeszcze o nocnym chłodzie. Widzę jak Świeża szoruje gary. Chłopaki
jej nie odpuścili.
– Dziwi mnie, że tak spokojnie przyjęłaś konieczność życia tutaj.
– Buntowanie się przeciw rzeczywistości nie przynosi żadnych efektów. –
nie przestaje szorować garnka.
- Zostaw, Sheshe dokończy, on też jest Świeży. – Zobaczymy, jak bardzo
jest leniwa. Spogląda na mnie. Cholera, te oczy, wielkie, jasnoniebieskie, na
czarnym rynku byłaby warta fortunę.
– Nie ma sprawy, to moja robota. –
Przez kilka minut króluje cisza. Słychać jedynie szuranie ścierki o
żeliwne ściany naczyń i jej lekko zdyszany oddech.
– Niedługo czeka nas kolejna robota, ważna. Może pójdziesz z nami. – oznajmiam,
a ona wzrusza jedynie ramionami.
– Długo już tu jesteś? – pyta. Zwykle nie gadam tyle ze Świeżakami. Zaczynają
czuć się zbyt swobodnie i kombinują.
– 15 światłości. – nie wiem, czemu odpowiadam.
– Nadal masz nadzieję na Lot? – spogląda na mnie. Trochę się zagalopowała.
– Jak skończysz, ugotuj zupę. Znajdziesz składniki w piwnicy na lewo.
Gdy wszyscy jedli posiłek, zacząłem:
– Jak wiecie, za 5 dni robimy skok na największy skład drewna w
mieście – na własność Pana P. W obozie zostanie Sheshe i K’ardo. Świeża pójdzie
z nami. – wszyscy popatrzyli na mnie tak, jakbym zwariował.
– Ale Skóra… przecież ona jest nowa, nic o niej nie wiemy, a z resztą,
co ważniejsze ona nic nie wie o naszej robocie.
– Ona sama o sobie też nic nie wie, a warunkiem sukcesu w tej robocie
nie jest wiedza, tylko umiejętności. Daki, nauczysz ją strzelać. Mirin – walka
na noże. Mark – jazda na motorze. Ja – walka wręcz i ogólna kondy…
– Chyba coś ci się pomyliło! Nie będę tej szmaty… – krzyknęła burza
czerwonych włosów.
– Jak ci się nie podoba, to droga wolna, Szczury na pewno znajdą ci
zajęcie. – zamilkła, ale cały czas świdrowała mnie wzrokiem.
– Świeża, to będą twoje zajęcia na cały dzień, oprócz tego gotowanie i
mycie garów. W tym pomoże ci Sheshe. Smacznego. – Odlałem resztę zupy do garnka
i odszedłem zapalić.
Cały dzień patrzyłem, jak Świeża się uczy. Moje
przeczucia nie myliły się. Wcześniej przyjrzałem się jej ciału. Wysportowane,
bardzo szybki refleks, dobra kondycja. Praktycznie od razu umiała strzelać,
nieco gorzej szło jej z nożami i z motorem, ale i tak powyżej przeciętnej.
Musiała robić coś podobnego do nas w poprzednim świcie. Mimo, że umysł Tamtych
nie pamiętał, to ich umiejętności zawsze drzemały, gdy pojawiali się tutaj.
Trzeba było je tylko obudzić.
Stanęła przede mną. Zdjąłem skórę. Postanowiłem nie
uczyć jej podstaw, lecz od razu zaproponowałem pojedynek. Po trzech sekundach leżała na ziemi. I tak
dużo wytrzymała. Chłopaki oderwali się od roboty, żeby popatrzeć. Nie
protestowałem. Szybko wstała i popatrzyła na mnie. Jej wzrok przyciągał jak magnes.
Nie pamiętam, żeby którykolwiek z wcześniejszych Świeżaków miał takie
spojrzenie. Każda jej emocja ulegała eskalacji w jej spojrzeniu. Teraz
dostrzegałem opanowanie, ale i nieustępliwość. Zaatakowała lewą pięścią, ale
była to zmyłka, bo w tym samym czasie podniosła prawe kolano, celując w mój
brzuch. Złapałem je dwoma rękoma i odwróciłem na zewnątrz, aż krzyknęła i znów
wylądowała na ziemi.
– Musisz popracować nad szybkością. Jesteś kobietą, nie pokonasz
mężczyzny w starciu na siłę. Musisz szybko celować w słabe punkty, szybciej niż
twój przeciwnik, to jedyna szansa na wygraną w twoim przypadku. – Ćwiczyliśmy
jeszcze godzinę. Później kazałem jej zbiec i wbiec na wzgórze 4 razy. Po tym
położyła się na ziemi i nie wstawała dobre kilkanaście minut, ciężko dysząc.
Jej zebrane w kucyk blond włosy kompletnie się rozlały. Część z nich mieszała
się z jesiennymi liśćmi, część przyklejona była do spoconej twarzy. Na jej
mokrej koszulce rysowały się kształtne piersi. Chłopaki spoglądali w jej
kierunku. Kobieta to był rarytas, każdy już pewnie miał plan na skorzystanie z
okazji, ale musiała przestać być Świeżakiem. Ze Świeżakiem to wstyd.
– Masz dość? – spytałem
– Mam, ale jak trzeba, to jeszcze coś zrobię.
– Idź i pomóż Sheshe przy obiedzie. – westchnęła. Wstając, poprawiała
włosy. Jej palce zgrabnie przesuwały się po rzemyku, formując duży kok z tyłu
głowy.
Zawsze wieczorem szedłem zapalić na krawędź klifu.
Podobno byłem gadatliwym dzieckiem. Nic z tego nie zostało. Ekipa nauczyła się,
że nie przeszkadza mi się w takiej chwili, jak ta. Gdy paliłem, chciałem mieć
spokój.
Martwi mnie Mi. Zaczyna się coraz bardziej buntować. Zaczęła ćwiczyć
ze Świeżą od razu na ostre noże. Zraniła ją w rękę, choć nie musiała. Rana nie
była poważna, ale i tak nie podobało mi się to. Z babami to zawsze problem.
Będę musiał znaleźć jakiś sposób na to. Usłyszałem kroki za sobą. Jak to jest
możliwe, że ktoś przychodzi do mnie, gdy palę? To musiało być naprawdę coś
ważnego. Pomyliłem się. To była Świeża.
– Dzięki za uczenie mnie i w ogóle za przyjęcie mnie do ekipy. – powiedziała.
– Słuchaj, nikt ci nie powiedział, że…
– Powiedzieli, ale pomyślałam, że nie zastrzelisz mnie, jak usiądę z
tobą na klifie. – z tymi słowami przysunęła się do mnie i spuściła swoje nogi w
przepaści, tak, że teraz swobodnie dyndały dwie pary, a nie jedna, jak do tej
pory było.
– Mogę bucha? – spytała zupełnie bez zdenerwowania. Nie wierzę! Nie
dość, że przyszła, to jeszcze będzie palić ode mnie karhz. Miała charakter. Ali
by ją polubił… Dałem jej skręta.
– Uważaj, od tego kręci się w głowie, możesz spaść.
– Zaryzykuję. – Złapała papier, który powędrował między jej czerwonawe
wargi. Cholera, jaka ona była dziwna. Nie przejmowała się zupełnie zasadami
panującymi we Wzgórzu. Swoim zachowaniem ściągała na siebie nienawistne
spojrzenia Mirin, ale zupełnie nie robiło to na niej wrażenia, a przecież była
Świeżakiem! Powinienem ją przyhamować, uświadomić o panującej tu hierarchii,
ale… poczułem, że zupełnie nie mam ochoty. Poczułem, że... cholera, cieszę, się
jak siedzi tu ze mną.
– Jak długo istnieje Wzgórze?
– Sześć światłości. Założyliśmy je we czwórkę, między innymi wraz z
Dakim i Markiem.
– Kim był ten czwarty? – znów, bez żadnego zastanowienia, prosto z
mostu.
– Kumplem z dawnych lat. Miał wiele ambicji, a jego największą miłością
była władza. Dlatego już go nie ma.
– Od niego masz te blizny na brzuchu? – musiała zauważyć, gdy
walczyliśmy. Rzeczywiście mam na brzuchu otwory po kilku pchnięciach nożem. To,
że przeżyłem, to był cud, ale wtedy opatrywał mnie stary doktor. Ten to miał cuda ukryte w rękach. On też już
nie żyje.
– Nie.
– A Mirin? Kochasz ją?
– Słuchaj, dobrze, że masz nieco odwagi, ale hamuj. Istnieją tu
określone zasady, a ty nie masz ani siły, ani odpowiedniej pozycji, żeby im się
przeciwstawiać. A teraz spierdalaj. I nie przeszkadzaj mi więcej, gdy palę.
*
Plan był prosty. Realnym władcą imperium drewnianego
Pana P był jego syn, który wyjechał sprzedać towar do sąsiednich miast, co
wcale nie znaczyło, że posiadłość będzie gorzej chroniona. Jednak bez jego
autorytetu na miejscu powinno być nieco łatwiej. Drewno trzymał w domu. Aby
dotrzeć do „brązowego złota”, trzeba było ominąć kilkunastu strażników. Do skarbca
prowadziło dwoje drzwi. Postanowiliśmy podzielić się na połowę i zaatakować z
dwóch stron. Miało być po cichu. Kasujemy strażników tak, aby żaden nie
krzyknął, inaczej zaalarmują całą posiadłość i będziemy mieli na głowie małą
armię. Posiadaliśmy dwóch zaufanych ludzi. Pokojówkę i chłopaka od kibli.
Obojgu sowicie zapłaciliśmy za informacje. Mam nadzieję, że to wystarczy. Ja, Świeża,
Daki i Walny wzięliśmy przód. Mark, Mirin i Batesz tył. Daki szedł pierwszy.
Akcje rozegraliśmy w nocy, gdy ciemność zdawała się wspomagać zbrodniarzy,
kryjąc ich twarze w mroku.
Oliwne lampy rozświetlały niewielkie przestrzenie
wokół siebie. Trzeba było jedynie omijać te obszary. Podeszliśmy z Dakim z
dwóch stron. Reszta została z tyłu, czekając na znak, przykryta przez mrok. W
tym samym momencie zaatakowaliśmy strażników. Ja z prawej, on z lewej. Igły ze
środkiem zwiotczającym mięśnie. Efekt natychmiastowy. Jak już mówiłem, nienawidzę
zabijać, a dzięki temu mamy skasowanych strażników na kilka godzin, bez żadnego
trupa. Irda i Walny podbiegli bezszelestnie do drzwi. Dziewczyna radziła sobie
całkiem nieźle, kazałem jej otworzyć drzwi. Pokojówka miała załatwić, aby w
pokojach dla służby nie było nikogo. Spisała się. Przemykaliśmy wśród licznych
ubogich sienników, kierując się do centrum domu. Musieliśmy przejść przez
korytarz, później w lewo, w prawo i znów w lewo. Długa droga, krótsza wiodła
przez główny hol, ale tam na pewno ktoś by nas zobaczył.
Pierwszy korytarz był pusty. Daki przykleił się do
ściany sprawdzając, czy za rogiem nikogo nie ma. Był. Dwoje służących niosło
prześcieradła. Czekaliśmy, aż podejdą do nas. Daki i Walny szybko zaaplikowali
lek. Problem był z ciałami. Owinęliśmy je w prześcieradła i zostawiliśmy na
boku, układając na nich pozostały materiał. Wyglądało to tak, jakby ktoś na
chwilę zostawił swoją pracę, planując zaraz po nią wrócić. Musiało wystarczyć.
Dotarliśmy pod drzwi skarbca. Obezwładnienie
strażników to nie był problem. Problemem było otwarcie drzwi. Daki wśród dwóch
leżących ciał grzał ołowiane zawiasy. Hałas był spory. Świeża i Walny
sprawdzali oba korytarze, czy nikt nie idzie. 2 minuty, które były potrzebne
Dakiemu do otwarcia drzwi, trwały wieczność. Weszliśmy do skarbca.
A tam już ktoś na nas czekał.
– Witam serdecznie naszych gości! – Po środku stało dwóch mężczyzn.
Oboje w czarnych, luźnych szatach. Zakryte twarze. Widać było tylko dwie pary
oczu. Jedne roześmiane, drugie gniewne i niecierpliwe. Najemnicy Dar’t’Mund.
Elitarni mordercy, a stać na nich było naprawdę niewielu. To, że stali przede
mną, po środku Sali, otoczeni ze wszystkich stron drogocennymi kawałkami drewna,
oznaczało jedno: ktoś nas zdradził. Czyli jednak łapówka dla służby nie była
wystarczająca.
Dałem znak. Ekipa Mirin ma się wycofać, zbierając
drewno w czasie walki. Moja ekipa ma spróbować przeżyć. Ten, który się wcześniej
odezwał, miał większą rangę. Jasnoszary pas, ten drugi ciemnoszary. Im
jaśniejszy kolor, tym lepszy wojownik. Wziąłem na siebie lepszego.
Stał ze spuszczonymi rękoma w całkowicie obojętnej
pozie. Ja też starałem się wyglądać na kogoś, kto wierzy we własne umiejętności,
lecz wszystkie moje mięśnie były napięte, gotowe na atak. Nie nadszedł.
Musiałem zacząć. Kopnięcie, podcięcie, prawa ręka wymierzona w skroń i nagle
poczułem, że leżę na porąbanym drewnie, a krew zalewa moje lewe oko. Zanim
zdążyłem w pełni uświadomić sobie zadany przed chwilą cios, ujrzałem drugi,
zmierzający wprost w moją twarz. Zrobiłem szybki unik. Ręka Dar’ta wylądowała
na drewnie, a ja skierowałem kolano w jego splot słoneczny. Zrobił szybki obrót
zakończony kopnięciem, który skontrowałem przedramieniem. Mimo to uderzenie
było tak silne, że musiałem się cofnąć. Kątem oka spojrzałem, jak idzie
reszcie. Daki i Walny walczyli z drugim. Nie było tak tragicznie. Obaj jeszcze
żyli. Ten rzut okiem kosztował mnie drugi cios w brzuch. Żołądek mi się
skurczył, poczułem silne nudności. Jak się nie ogarnę to…
Świeża rzuciła się na mojego przeciwnika od tyłu,
łapiąc go za szyję. Wygrało zaskoczenie. Uderzyłem go w brzuch i szybko wyjąłem
sztylet z pasa od spodni, próbując wbić mu go pod żebra. On, mimo żelaznego
uścisku Świeżej, rzucił się tyłem na ścianę, pozbywając się dziewczyny.
Normalnie w tym momencie wyciągnąłbym broń,
czekającą z niecierpliwością po wewnętrznej stronie mojej kurtki, jednak kule nie
działały na Dar’t’Mundów. Nikt nie wiedział dlaczego, ani w jaki sposób takie
zjawisko miało miejsce. Wystrzelony pocisk w stronę Zamaskowanego po prostu
spadał na ziemię. Zostawała jedynie walka wręcz.
Zobaczyłem w jego oczach wściekłość. Ruszył na mnie.
Tym razem miał napięte wszystkie mięśnie. Moja ręka uderzyła o posadzkę, nóż wypadł
mi z dłoni. Zamaskowany pochylił się nade mną, a ja poczułem ból w lewym uchu,
a następnie ciepłą ciecz lejącą się po policzku. Skurwysyn odgryzł mi ucho!
Kopnąłem go w krocze. Puścił mnie. Rzuciłem się po nóż, ale on był pierwszy.
Dźgnął mnie w biodro. Ostrze zatrzymało się na kości. Nie czułem bólu. Zrobiłem
szybki półobrót i uderzyłem go w twarz resztką sił. Nie tylko ja byłem
zmęczony, on również ciężko dyszał. Wtedy uświadomiłem sobie, że gdy odgryzał
mi ucho zabrał mi też broń. Bez wahania wymierzył we mnie i strzelił. Pocisk
spadł na ziemię.
– No proszę, kto by się spodziewał kogoś z Kresów – wysyczał i rzucił
się na ścianę. Odbił się od niej obiema nogami i zaatakował z góry. Nagle
przede mną pokazała się całkowicie naga Świeża. Pchnęła Dar’ta odłamkiem szkła,
który pozostał jako ofiara majstrowania Dakiego przy drzwiach.
– Uciekajcie! – krzyknęła. Rozejrzałem się, ale nic nie dostrzegałem, obraz
mi się rozmywał.
– Skóra, strażnicy już biegną, musimy spieprzać. – To chyba głos Dakiego.
Ktoś mnie poprowadził ku wyjściu. Gdy byliśmy już na korytarzu niewyraźnie
usłyszałem przerażony głos dochodzący z skarbca:
– G-g-gdzie je-je-jestem?
*
Głowa mi pękała, mimo to zmusiłem się do otworzenia
oczu. Miałem opatrunek na biodrze. Wymacałem szwy na skroniach i to, co
pozostało z mojego ucha. Obok mnie leżał Walny z zabandażowaną głową i
brzuchem.
– Jak sytuacja? – wychrypiałem.
– Co, szefie?
– Raport – powiedziałem głośniej.
– Mirin i chłopaki zdołali zabrać dwie taczki drewna. Zabiliśmy
naszego Dar’ta, szefie, ale Walny dostał kosę w brzuch. Uratowała nas Świeża.
Jak kocham Lot, szefie! Jak lałeś się z Zamaskowanym, to rozebrała się do naga.
Myślałem, że zwariowała, ale nie! Jak uciekaliśmy, udawała Tamtego przed
strażnikami! Cały czas powtarzała to swoje „G-g-gdzie je-je-jestem?” Kupiła nam
dużo czasu na ucieczkę. Reszta odniosła drobne obrażenia. Ty, szefie, dostałeś
nożem, ale po kości tylko, powinno się zagoić. No i została ci niecała połowa
lewego ucha… – opowiadał Batesz. Z ulgą
stwierdziłem, że chyba nikt nie zauważył wystrzelonego w moją stronę pocisku,
który spadł, zamiast trafić w cel. Musiałbym wtedy odpowiedzieć na wiele
niewygodnych pytań.
– Jednak dobry miałeś pomysł z wzięciem tej świeżej, ha! Dzięki niej
jesteśmy bogaci. Niech kwiaty jej błogosławią. – To była Mirin. Uśmiech nie
schodził jej z twarzy, gdy popijała wino. Położyłem z powrotem głowę na macie,
a reszta powróciła do jedzenia i picia.
– Sze-efie… – Usłyszałem szept Walnego. – Wiesz, szefie, ja myślę, że dla
mnie Lot już się skończył, więc chciałem coś…
– Zamknij się Walny, jeszcze będziesz latał nie raz, tylko teraz nie
gadaj.
– Nie. Ja już długo jestem w Wz-wzgórzu… – zaczął kaszleć, ale nie
przerywałem mu. – I ci wszyscy ludzie, sza-anuję ich, ale to mordercy, szefie.
Oni już zapomnieli o Locie, ja, ja z resztą te-eż… – kilka minut milczał i znów
zaczął mówić. – Oni po prostu lu-ubią to, to okrucieństwo, ale ty sze-efie
jesteś inny…
– Walny, ja… - przerwałem.
– Nie, szefie, ty jesteś inny, tylko sze-efie, nie trać nadzie…
Nie dokończył. Umarł.
*
Trzy dni później, gdy już mogłem poruszać się w
miarę normalnie, siedziałem, jak zwykle zwieszając nogi z klifu i patrząc, jak ciemne
niebo swoją delikatną poświatą nie pozwala zapomnieć o sobie.
Dwa dni temu, nad ranem, pochowaliśmy Walnego.
Sheshe i K’ardo wykopali w lesie niedaleko domu dół. Każdy z nas położył na
świeżo usypanej ziemi najjaśniejszy kwiat, jaki znalazł w okolicy. W praktyce
był to często liść, gdyż pod koniec jesieni kwiaty były rzadkością i wymówił
tradycyjną formułę: „Niech Lot zabierze cię do domu, bracie”. Popatrzyłem wtedy
na twarze wszystkich ze Wzgórza. Wzgórza, które stworzyłem, którym dowodziłem.
Tylko na twarzy Sheshe’ego ujrzałem resztki żalu. Nie zdążył on jeszcze przesiąknąć
powszechną obojętnością. Reszta przyjęła śmierć brata jako zwyczajne następstwo życia w tej ciemnej krainie. Każdy był myślami
coraz bliżej zbliżającego się Lotu. Kwiaty będą miały o jedną osobę mniej do
wyboru. Nigdy nie myślałem, że będę przewodzić taką bandą. Jako szczyl marzyłem
o czymś więcej. Pragnąłem stworzyć tu dom. Prawdziwy dom. Oczywiście zawsze z
tyłu głowy miałem Lot, ale na pierwszy plan wysuwało się marzenie o zbudowaniu
czegoś trwałego i być może… pięknego. Wraz z upływającym czasem, wpatrując się
w twarze setek spotykanych i mijanych ludzi, uświadomiłem sobie, że to niemożliwe.
Od czasu wydarzenia na Kresach nie spotkałem nikogo, kto by posiadał
jakąkolwiek inną nadzieję, niż ta na powrót do „domu”. Moi ludzie nie stanowili
wyjątku.
Z kolejną chmurą wypuszczonego z płuc dymu poczułem
na karku mroźny podmuch wiatru, a wraz z nim ujrzałem pierwsze płatki śniegu,
mieniące się dzięki resztkom zanikającego blasku, płynącego z przygnębiającego
nieba. Okryłem się ciaśniej skórą. Nadeszła zima. W tle rozbrzmiały
przekleństwa i potok narzekań. Zima to najtrudniejszy okres. Brak żarcia,
wiecznie zaczerwienione z zimna nosy i dłonie. Ludzie tego nie cierpieli,
jedynym pocieszeniem było czekające na nich za trzy miesiące Kal Dheli.
Nagle wszelkie dźwięki ucichły. Zdania zatrzymały
się w pół słowa, ustały pobrzękiwania naczyń i szurania butami. Błyskawicznie odwróciłem się. Z lasu wyszła…
ona. Jej blond włosy były w totalnym nieładzie, część z nich tańczyła na
wietrze a reszta, zlepiona ciemnoczerwoną cieczą, zwisała smętnie w postaci
kołtunów. Na sobie miała męski płaszcz, zbyt luźne spodnie i za duże buty.
To była Świeża.
Siedziała przy ogniu, jedząc gorącą zupę i śmiejąc
się z żartu Dakiego. W jej oczach widać było zmęczenie, ale i radość. Po tym,
jak wyszła z lasu korzystając z ciszy spowodowanej oszołomieniem ludzi siedzących
przy ognisku, energicznym krokiem wprost na mnie. Złapała moją twarz w obie
dłonie. Zanim przywarła swoimi wargami do moich, zobaczyłem w jej oczach niesamowitą
mieszankę wściekłości i żalu. Teraz, gdy siedziała z uśmiechem na twarzy, owe
uczucia zupełnie wyparowały, jakby nigdy nie istniały. Dziwna kobieta…
Po całym tym zdarzeniu Mirin, korzystając z kolei z
mojego zaskoczenia, rzuciła miską i poszła dokładnie tą drogą, z której
przybyła Świeża. Nikt się tym nie przejął, nikt nie poświęcił nawet sekundy na
pożegnanie siostry. Ja nie byłem wyjątkiem. Teraz wszyscy siedzieliśmy
spoglądając na tańczące płomienie, korzystając z bijącego od nich ciepła.
Według relacji Świeżej, zaraz po tym, gdy odegrała
świetną rolę Tamtego, zjawił się starszy pan w bogato zdobionym szlafroku,
otoczony tuzinem strażników. To musiał być Pan P. Nie łamiąc jedynego prawa,
zabronił zabijać dziewczyny i kazał zabrać ją do izb dla służby. Idiota.
Korzystając z tego, że prowadziło ją jedynie dwóch strażników, bez trudu
wyrwała się im. Jednemu zabrała ubranie. Ciekawiło mnie tylko, czemu zwlekała z
powrotem aż trzy dni. Powiedziała, że chciała nas bardziej zaskoczyć.
Beznadziejna wymówka. Osobiście uważam, że zastanawiała się, czy w ogóle
wracać, ale widocznie nie znalazła lepszej alternatywy. Po zakończonej
opowieści wstała i poszła do swojego namiotu. Posłała mi takie spojrzenie,
które mówiło: „Nie idź za mną”.
Leżałem sam w łóżku, nie mogąc znów zasnąć. Myślałem
o minionym wieczorze. O agresywnym pocałunku, po którym mam niewielką rankę na
dolnej wardze. Nie mogłem zrozumieć celu tego zdarzenia. Czy to było zwykłe
pożądanie? Może pragnęła zdobyć wyższą pozycję we Wzgórzu? A może to był czysty
instynkt wołający o seks? Ale w takim razie czemu nie wzięła mnie do namiotu? I
czemu przy ognisku była całkowicie obojętna? Dziwna kobieta… Rozłożyłem ręce
tak, że obiema dłońmi mogłem dosięgnąć przeciwległych krawędzi łóżka. Mi zniknęła.
Uświadomiłem sobie, z lekkim uczuciem zaskoczenia i grozy, że mam to w dupie.
*
Wyszedłem o świcie z domu żeby zapalić. Sheshe i
Świeża grabili liście wokół namiotów. Kierowali je na brzeg klifu, aby w końcu
zepchnąć w przepaść, zabarwiając szarą skałę ciepłymi odcieniami czerwieni,
pomarańczu i złota.
– Wiem, że jesteś Świeża, ale uratowałaś nam wszystkim życie. Nie
musisz już wstawać o świcie i ogarniać wzgórza. – zagadałem do niej,
wypuszczając chmurę szarego dymu. Dziewczyna nie przestała pracować, jakby w
ogóle mnie nie usłyszała.
– Też jej to powiedziałem, szefie, ale odpowiedziała, że skoro już
wstała, to dokończy robotę – odpowiedział Sheshe, nie przerywając uprzątania
liści. Świeża odstawiła grabie, szybkim gestem odgarnęła włosy na plecy, podeszła
do mnie i pocałowała na przywitanie. Nie było w tym ani cienia nieśmiałości,
czy niezdecydowania. Jakbyśmy byli razem już od lat. Objąłem ją. Uśmiechnęła
się i powiedziała:
– Dzień dobry, Skóra.
– Dzień dobry, Irda.
To był pierwszy raz, gdy nazwałem ją po imieniu.
*
Wieczorem przyszła do mnie. Leżałem rozciągnięty na łóżku, pochłonięty
przez własne myśli. Zdjęła spodnie i kurtkę, zostawiła luźną koszulkę i
bieliznę. Usiadła na mnie okrakiem i delikatnie pocałowała. Był to zupełnie
inny rodzaj pocałunku niż pierwszy, którym mnie obdarowała, wychodząc z lasu i
wyglądając niemal, jak zwiastunka śmierci. Był czuły. Mi nigdy mnie tak nie
całowała. Irda, zamiast kontynuować, położyła się obok, kładąc głowę na mojej
piersi. Leżeliśmy w milczeniu kilka minut. W końcu oparła głowę na łokciu,
spojrzała na mnie ze szczerym zaciekawieniem i zapytała:
– Opowiesz mi, skąd pochodzi człowiek, do którego nie docierają kule?
Kurwa, jednak ktoś to widział. Przez kilka chwil szukałem dobrej
wymówki, lecz gdy spojrzałem na nią zrozumiałem, że nie zbędę tego
inteligentnego spojrzenia słabym kłamstwem. Chyba nadszedł czas na prawdę.
– Powiedziałaś komuś o tym? – zapytałem.
– Nie i nie zamierzam, ale będę wdzięczna za prawdę. Ją też zachowam
dla siebie. – Cholera, jedynym człowiekiem, który wiedział o mojej przeszłości
był Ali, ale on już nie usłyszy żadnej historii. Odczekałem kilka chwil i
zacząłem opowieść.
– Miejsce, gdzie żyjemy, nie jest zbyt rozległe, ale znajdują się tu
dwie wyjątkowe prowincje. Jedną z nich były Kresy. Piękne miejsce, o ile można
w ogóle powiedzieć tak o jakimkolwiek miejscu tutaj. Mówiło się, że blask z
nieba był tam nieco jaśniejszy. Osobiście uważam, że był to mit powtarzany
przez ludzi dla poprawienia humoru, bo ja nie widziałem żadnej różnicy. Mimo
wszystko ziemia jest tam żyzna, klimat łagodniejszy, rośliny dłużej wegetują, a
zwierzęta szybciej przybierają na wadze. Dlatego ta bogata prowincja, dostarcza
około 70% żywności na całą tę krainę. Drugie niezwykłe miejsce to Dar’t.
Stamtąd właśnie pochodzą Dar’t’Mundowie, których spotkaliśmy u Pana P. To z
kolei paskudne miejsce. Leje tam przez większość roku. Rośliny słabo rosną, a
zwierzęta i ludzie częściej chorują. Prowincja ta mimo wszystko nie jest
biedna, a to za sprawą drewna. W takim klimacie drzewa próchnieją znacznie szybciej
niż w bardziej słonecznych miejscach. Tak więc Dar’t jest głównym
dostarczycielem drewna. – Spojrzała na mnie pytająco. Ach, przecież nie
powiedziałem jej, czemu drewno jest tak drogie.
– Mimo że rośnie tu bardzo dużo drzew, ich konary i gałęzie nie nadają
się do obróbki. Są zwyczajnie zbyt twarde. Jak kamień. Możesz spróbować uciąć drobną
gałązkę nożem, siekierą, czy nawet piłą, a gwarantuję ci, że skończy się to
niepowodzeniem. Dopiero martwe, spróchniałe drzewo na tyle mięknie, że można je
pociąć, poddać obróbce i sprzedać. Niestety, próchnieją rzadko, dlatego drewno
jest takie drogie. Normalnie palimy zastępnikami. Tak zwanym gównem. W praktyce
jest to zwykle to, co znajdziemy pod ręką – liście, odchody zwierzęce, a nawet
ludzkie. One jednak nie dają zbyt dużo ciepła, a zimy są ostre, więc w
sytuacjach kryzysowych palimy drewnem. Oczywiście tylko ci, których na to stać.
Domy też budujemy z zastępników. Nasza chata zrobiona jest głównie ze szkła
i drewna. Dlatego jest w miarę ciepła.
Normalnie ludzie żyją w namiotach, albo w domach ze szkła i plastiku. Mimo, że
tak naprawdę drewno nie jest niezbędne do życia, to popyt jest ogromny, bo
każdy kto dorobił się czegoś, pragnie podkreślić swoją pozycję ilością
posiadanego „brązowego złota”. Im więcej drewna tym wyższy prestiż. I tak w
miejscu, gdzie żyje się z jednego Kal Dheli do drugiego Kal Dheli, gdzie nie ma
zasad moralnych, a ludzie traktują życie tutaj jako chwilowy postój, to i tak rodzi
się chęć zysku i władzy. Wybacz, znów zaczynam pleść, odchodząc od tematu.
Mówiłem o dwóch niezwykłych prowincjach. Wiąże się z nimi jeszcze jedna
osobliwość. Każdy Tamten, który wyląduje na terenie jednej z nich, posiada
niezwykłe umiejętności. Nie można go zastrzelić, szybciej się regeneruje,
wolniej męczy, ogólnie jest sprawniejszy fizycznie i podobno intelektualnie.
Nikt nie ma pojęcia, czemu tak się dzieje.
– A ty pochodzisz z Kresów,
prawda?
– Tak.
Gdybym był z Dar’t, to zostałbym prawdopodobnie Zamaskowanym.
– Opowiedz mi coś więcej o Kresach – mówiąc to, położyła głowę na
poduszkę, a burza blond włosów rozlała się na wszystkie strony. Westchnąłem.
– Trafiłem na Kresy, jak miałem jakieś 10 światłości. Wcześnie.
Przygarnął mnie Dziadek. Tak kazał do siebie mówić. Inni nazywali go Stary
Ortmud i uważali za miejscowego dziwaka. Był starszy, liczył na oko ponad 50
światłości. Zaopiekował się mną, jak najlepiej potrafił. Miał małą fermę,
oprócz tego był swego rodzaju znachorem. Robił wiele eksperymentów, interesował
się wszystkim, co go otaczało. Umiał przesiadywać godzinami, wpatrując się np.
w kamień. Stary chłop! No i robił notatki. – Popatrzyła na mnie z zaskoczeniem.
– Tak, pisał. Ludzie uważali go za idiotę, ale niegroźnego, więc po
prostu podśmiewywali się pod nosem, nie robiąc mu większej krzywdy. A jak
przyszło co do czego, pierwsze co, to lecieli poprosić go o lekarstwa czy radę.
Później wracali do codzienności, zabarwionej dużą ilością kpin, ale on jakby w
ogóle tego nie zauważał. A, zapomniałem wspomnieć, że ludzie na Kresach byli
nieco życzliwsi. Żadne prawo tam też nie obowiązuje, ale… hmm… zło zdarza się
rzadziej. Oczywiście, z uwagi na to, że mieszkałem z Dziadkiem, miejscowe dzieci
zawsze śmiały się ze mnie. Przez długi czas nie mogłem znaleźć sobie żadnych
kolegów. Aż zjawił się Ali. Miałem 12 światłości, gdy przyszedł na Kresy. Nie
jako Tamten, po prostu przyszedł nie wiadomo skąd. Był mniej więcej w moim
wieku. Zaprzyjaźniliśmy się. To były dobre czasy. Takie, których by mógł
pozazdrościć niejeden żyjący tu człowiek. Czasem nawet zapominaliśmy o ciemnym
niebie. Biegaliśmy całymi dniami po lasach, przeganialiśmy bydło, podkradaliśmy
jajka. Kiedyś nawet wybiliśmy nimi okno wrednej Kidzi. Zaglądaliśmy pod
spódnicę i ukradkiem popalaliśmy karhz – uśmiechnąłem się. Te wspomnienia…
dobre wspomnienia, po kilku chwilach przeradzały się w gorycz. Gorycz przez to,
co wydarzyło się potem.
– Pewnego dnia, jak miałem około 18 światłości, przyszli oni.
Zamaskowani wojownicy, w szatach przewiązanych pasami o różnym odcieniu
szarości. Dar’t’Mundzi. Spalili wioskę. Zabili niemal wszystkich. Dziadka też.
Myśleli widocznie, że jak przejmą drugą najbardziej bogatą prowincję, to będą
władcami całej krainy. Mylili się. Po wybiciu niemal wszystkich i spaleniu
niemal wszystkiego na popiół, Kresy zamieniły się w piasek. Po prostu leżąca
wcześniej na obrzeżach prowincji pustynia, nagle zaczęła się powiększać,
wchłaniając zniszczoną krainę. Dar’t’Mundzi wrócili do siebie. Ali i ja
uszliśmy z życiem. Przybyliśmy tutaj. Wkrótce poznaliśmy Marka i Dakiego i
założyliśmy Wzgórze. Później Ali zapadł na tę samą chorobę, która trawi
większość ludzi. Ambicję. Wkrótce potem go zabiłem.
Irda patrzyła w sufit. Mimo to wiedziałem, że
uważnie słuchała. Powiedziałem prawdę. No, prawie. Prawda zawsze wyzwala
uczucie zmęczenia, ale nie jest to zły rodzaj znużenia, który czujesz, gdy ręce
odmawiają pracy, a żołądek zaciska się coraz bardziej, bo nie miałeś w ustach
nic od kilku dni. Jest to zmęczenie, po którym usypiasz spokojniejszy, być może
nawet szczęśliwszy. Tak też zrobiłem. Pierwszy raz od wielu tygodni przespałem
całą noc.
*
Obudziłem się sporo po świcie, sam. Gdy wyszedłem,
na ziemi leżał pierwszy śnieg, a ludzie zebrali się ciasno wokół ogniska,
kończąc śniadanie. Przywitałem się z Irdą, całując ją w jej blond włosy.
Niektórzy wciąż byli lekko zdziwieni, mimo to większość nie wykazywała
zainteresowania. W końcu kobieta to rzadkość, nie przepuszcza się takiej
okazji.
– Za kilka dni trzeba przewieźć towar do magazynu i wyznaczyć warty.
Błagam, zróbcie to sami, bo nie chcę siedzieć później nad tym kilka godzin i
wyznaczać grafik. – Odgłosy niezadowolenia popłynęły w przestrzeń, ale
postanowiłem to całkowicie zignorować i zająć się śniadaniem. Zapomniałem nawet
zapalić.
Większość towaru trzymaliśmy na wzgórzu. Było to
głównie jedzenie, które magazynowaliśmy w piwnicach, zapobiegając szybkiemu psuciu.
Mimo to miejsca nie było zbyt dużo, więc po obfitych jesiennych łowach, część
towaru przewoziliśmy do magazynu. Był to spory budynek jakąś milę od miasta.
Cały rok pilnował go Stary Nom. Był szurnięty. Bał się niemal wszystkich ludzi,
kochał jedynie zwierzęta. Nawet nie musieliśmy mu płacić, wystarczyło, że kilka
razy do roku dostarczaliśmy mu jakiegoś królika, kozę, kota czy nawet rybkę. A
zajmował się nimi, jak nikt. Nawet gdy brakowało jedzenia, ostatnią kromkę
chleba oddawał zwierzętom. Wyhodował w Magazynie całkiem pokaźną sforę psów,
która dodatkowo odstraszała potencjalnych złodziei. W razie potrzeby miał za
zadanie wystrzelić flarę, która świetnie byłaby widoczna ze wzgórza na tle
ciemnego nieba. Kiedyś trzymaliśmy tam
towar cały rok, ale oznaczało to, że na miejscu musiało trzymać wartę co
najmniej 2 ludzi. Dzień i noc. Ludzie tak narzekali, że o mało nie otarło się
to o bunt. Dlatego ograniczyliśmy się jedynie do zimy, kiedy towaru było
najwięcej i fizycznie nie mieścił się na wzgórzu.
Wieczory były coraz chłodniejsze. Mimo, to wciąż
przesiadywałem na szczycie klifu. Bardzo często przychodziła do mnie Irda, mimo
że kiedyś jej zabroniłem. Wydawała się zupełnie o tym nie pamiętać. Na noc
zawsze wracała do swojego namiotu, a ja nie pytałem, czemu. Człowiek jest tu
wolny. I ta wolność jest przekleństwem. Brak praw, brak ludzi strzegących
porządku sprawiał, że każdy czuł się bezkarny. Morderstwa, gwałty, kradzieże
oraz wszelkie ich odmiany, łącznie ze składaniem przez szaleńców ofiar z ludzi,
były na porządku dziennym. Tamci, po przybyciu tutaj, często uśmiechali się na
myśl o takim systemie, ale mina szybko im rzedła. Dwa przekleństwa tej krainy –
wolność i nadzieja. Nadzieja na Lot, a potem wielkie rozczarowanie, które
przebierało na sile z każdym kolejnym Kal Dheli, gdy spoglądało się w jasne
niebo, patrząc jak ktoś inny, zamiast ciebie, „wraca do domu”.
Tego wieczora, gdy wypaliła skręta, ruszyła w
kierunku domu. Ja zostałem jeszcze na kilka chwil sam, dopalając swojego. Dopiero
gdy całkowita ciemność okryła ziemię, ruszyłem wyrytą w pamięci drogą. Przed sobą
nie widziałem nic, jednak gdy spojrzałem na ziemię, dostrzegałem drobinki
iskrzącego się śniegu, który chłonął każdą cząsteczkę światła, pochodzącą zapewne
z oświetlonego wieloma ogniskami miasta . Idąc, słyszałem pod podeszwami butów
skrzypienie szarej pierzyny, zbudowanej z niezliczonej ilości płatków o różnych
kształtach.
Gdy wszedłem do pokoju, sparaliżowało mnie. Pośrodku
stała Irda z zakrwawionym nożem w dłoni. Krew zabrudziła jej twarz, włosy, koszulę,
prześcieradło i większość podłogi. Na ziemi leżało martwe ciało kobiety o
czerwonych włosach.
– Słuchaj, gdy weszłam do pokoju i usiadłam na łóżku, ona mnie
zaatakowała, widocznie schowała się za meblami czekając na mnie… na nas. –
Świeża odezwała się dopiero po kilku minutach, przerywając ciszę gęstą, jak
smoła. Mimo, że już widziała śmierć u Pana P, to teraz wydawała się roztrzęsiona.
Opuściła nóż i schowała twarz w dłoniach. Podszedłem do niej energicznym krokiem.
Oderwałem jej ręce i przywarłem swoimi ustami do jej warg. Po chwili
odpowiedziała. Pocałunek był jeszcze agresywniejszy niż nasz pierwszy. Zacząłem
zdejmować jej ubranie, a ona robiła to samo z moim. W pośpiechu, jakby ścigało
nas stado demonów. Rzuciłem ją na łóżko. Gdy rozbierałem ją z ostatnich części
garderoby, czułem na prześcieradle ciepłe krople krwi, które szary materiał
chłonął bez żadnych protestów.
Niedługo potem leżeliśmy zmęczeni, patrząc w sufit.
Krople ostygły i wsiąkły całkowicie w prześcieradło. Zwłoki Mirin były nadal
ciepłe, a krew na podłodze jak na złość nie chciała wyparować, zniknąć. Idealna
czerwień, odbijająca płomienie świec stojących na meblach.
- Ir, musimy pozbyć się ciała. – Świeża tylko pokiwała głową na zgodę.
Po tym, jak zakopaliśmy zwłoki Mi, więcej nie rozmawialiśmy o tym
zdarzeniu.
*
Stoję właśnie po kolana w śniegu i obserwuję
energicznie kiwającego się w przód i w tył Starego Noma. Zwykle poruszał tylko agresywnie
głową. Teraz był zestresowany obecnością nowej osoby – Irdy. Zawsze tak reagował.
No cóż, będzie musiał się przyzwyczaić, Ir też stanie tu na warcie.
– Jak tam lato, Nom? Bez problemu? – zapytałem.
– Paaaaniczu, bez najmniejszego. Nikt nie przychodził. Pieski mi się
piękne urodziły. Trzy suczki, jeden wilczur. Piękne, Paniczu, jak złoto,
trzykolorowe. Pięęękne.
– I co z nimi zrobiłeś, Nom?
– Nooo, część sprzedałem Staremu Ortowi. To dobry kupiec, najleeepszy,
Paniczu. Sprzedaje moje psiaki tylko do dobrych rodzin. Stary Nom nie dałby
rady wszystkich wychować, nieee. – Irda siedziała na motorze i patrzyła na mnie
pytającym wzrokiem.
– Dobra robota, Nom. Na wiosnę przyślemy ci jakąś kozę. – Poklepałem
go po ramieniu i ruszyłem w stronę Świeżej.
– To Stary Nom. Dziwak. Mówią, że miał kiedyś rodzinę i był
rzemieślnikiem, ale bandyci zamordowali mu dzieciaki i żonę, okradając cały
dobytek. Podobno wtedy zwariował. Zaczął bać się ludzi i uciekł z miasta. Przy
nas tylko jakoś daje radę i przy starym kupcu Orcie, którego zna podobno
jeszcze z czasów świetności własnego umysłu. Teraz pilnuje dla nas magazynu,
jak widzisz hoduje też zwierzęta, kiwa się w przód i w tył oraz mówi do mnie per
„Panicz”. Chodź, przedstawię cię. Ostrzegam, że może źle zareagować, ale nie
martw się, przyzwyczai się. Do każdego z nas przywykł. – Objąłem Irdę w pasie i
podszedłem wolno do Starego Noma.
– Nom, to moja nowa kobieta, Irda. Poznajcie się. – Kiwanie Noma
nasiliło się.
– Ja Panieeenkę znam, Panieeenka ma białe zęby, taaak. Ale Nom dobry
dziś, nie bić. Nooom dobry, nie bić! – Ostatnie słowo brzmiało jak błaganie.
Nom zakrył głowę rękami i tak silnie się kiwał, że myślałem, że się przewróci.
Wycofaliśmy się z Ir.
– Nie martw się, zwykle gorzej reaguje. Po prostu nie podchodź blisko
niego.
Chłopaki rozładowywały drewno, a psy w milczeniu przyglądały się im,
obnażając pożółkłe kły. Dzikie bestie. Mniej się bał stada Dar’t’Mundów niż
tych demonów. Gdy podchodził do nich Nom, machały ogonami, spuszczały uszy i
pokazywały brzuchy, po których on je delikatnie głaskał. Nie mam pojęcia, jak
on to robił, dla mnie jest to jednoznaczne z cudem.
– Ustaliliście warty? – zapytałem.
– Tak, dziś
ja, Mark i Batesz. – odpowiedział Daki.
– Daki albo
Mark mają być zawsze na wzgórzu. Niech, któryś zamieni się z K’ardo. I
pospieszcie się, ciemność robi się gęstsza. – Odwróciłem się i podszedłem do
motoru. Gdy na nim usiadłem, Ir silnie oplotła moją talię rękoma. Ruszyłem, a
za nami ciągnął się szary pył rozsypywanego przez opony śniegu.
*
Nastał środek zimy, a wraz z nim najmroźniejsze dni.
Jeździliśmy do miasta, wymienialiśmy drewno na jedzenie i inne potrzebne
towary, zbieraliśmy raporty, pilnowaliśmy magazynu i oczywiście jak co roku,
prowadziliśmy przytułek dla dzieci. Zima to najpaskudniejsza pora roku. Trupy
zagłodzonych ludzi na ulicach, bandyci rabujący pełne spichlerze bogatych i
desperaci, którzy z głodu rzucają się na kupców czy sprzedających. Najwięcej
wśród głodujących zawsze jest dzieci. Mamy kilka domów w mieście. Jednego z nich używamy jako stołówki na okres mroźnych
dni. Wynajmujemy kilku ludzi, co do których mniej więcej mamy pewność, że
jedzenie, zamiast włożyć je sobie do gardła, dadzą dzieciakom. I tak dzień i
noc na stołówce gromadzi się chmara sierot i półsierot. W ten sposób, chociaż w
minimalny sposób, realizuję to, co obiecałem kiedyś Dziadkowi. Żaden człowiek
ze Wzgórza nie piśnie złego słowa na moją działalność charytatywną. Ci, którzy
spróbowali, już dawno nie mają wstępu na wzgórze.
Zima to też czas, gdy pesymizm wypędza pozytywne
myśli z umysłów, gdy nasila się uczucie przygnębienia i nostalgii. Ludzie
stojący na warcie z czerwonymi nosami i drżącymi z zimna dłońmi, spędzają ogrom
czasu sam na sam z swoimi myślami. Przy ognisku coraz częściej króluje cisza, a
kroki słyszane na śniegu jakby tracą energię. To uczucie zimowej stagnacji nie
omija także i mnie. Na ogół w tym okresie nachodzi mnie nieodparta ochota
zajrzenia do najcenniejszej rzeczy jaką posiadam – do dzienników Dziadka.
Dzisiaj był ten dzień. Wstałem o świcie, podszedłem
do wspólnego pokoju. Oczywiście wszyscy jeszcze spali. Odwinąłem róg dywanu i
podniosłem poluzowaną deskę podłogi. Gdy odwijałem mały przedmiot, owinięty
starymi szmatami, wokół sypał się kurz. Próbowałem odgonić go ruchami dłoni,
którą później pogładziłem gładką okładkę książki. Podejrzewam, że Dziadek był
jedyną osobą w tej krainie, która w ogóle wiedziała, co to pismo. Oczywiście,
przekazał mi całą tę wiedzę. Otworzyłem księgę, spoglądając na znajome znaki, i
pogrążyłem się we wspomnieniach.
To, co powiedziałem Irdzie, było tylko częściową
prawdą. Praktycznie odkąd pojawiłem się na Kresach, Dziadek udzielał mi lekcji.
Mówił o wszystkich swoich teoriach i doświadczeniach zbieranych przez długie
lata. Jako mały szczyl wolałem raczej biegać po lasach, rzucając z Alim
kamieniami w ptaki, niż przesiadywać godzinami na krześle słuchając wykładów.
Czasem z nich uciekałem, nieraz zasypiałem. Wtedy Dziadek patrzył na mnie z
troskliwym, lekko smutnym uśmiechem. Po tym spojrzeniu zawsze dopadały mnie
wyrzuty sumienia i przez kilka następnych lekcji naprawdę starałem się słuchać.
Chcąc nie chcąc, większość tej wiedzy przyswoiłem.
Jednego wykładu nie zapomnę nigdy.
Miałem jakieś 17 światłości, gdy Dziadek zaczął opowiadać
mi o Locie. Okazało się, że gdy był młodszy, podróżował po całej krainie
zbierając urywki wspomnień Tamtych. W końcu wysunął pewną teorię. Lot i „powrót
do domu” to nic innego, jak nowy etap bycia Tamtym. Tylko że w innej krainie.
Uważał, że po tym jak odlatujesz z tej krainy, unoszony nieznaną siłą w
kierunku błękitnego nieba, budzisz się nagi i przerażony w zupełnie nieznanym
miejscu. I koło się zatacza. Według niego jedynym sposobem na zakończenie
wędrówki pomiędzy różnymi krainami była śmierć.
Po tym wykładzie przez kilka miesięcy chodziłem jak
struty. Nie mogłem pogodzić się z tym, że jedyna nadzieja, jedyny cel do
jakiego dążą tutaj ludzie, często za cenę cudzego czy własnego życia, jest
zwykłą mrzonką. Dziadek oczywiście powiedział, że to teoria i nie jest w stanie
jej udowodnić, bo wybrani przez kwiaty nigdy nie wracają. Mimo to ja mu
wierzyłem. Spytałem go wtedy, co mam robić, co ludzie mają robić. On odpowiedział:
„Starać się zbudować tu dom, albo chociaż coś trwałego, coś… pięknego”.
Obiecałem wtedy sobie wtedy, że będę dążył do
spełnienia jego marzenia. Pomagałem ludziom z Kresów, uczyłem się receptur
leczniczych od Dziadka, aby przejąć po nim rolę miejscowego znachora. Po
powstaniu Wzgórza na swój pokręcony sposób nadal realizowałem to, co sobie
założyłem. Okradaliśmy bogatych, aby dokarmiać głodnych. Zabijaliśmy „złych”,
którzy dręczyli „dobrych”. Nawet nie wiem, kiedy nasze działania stały się
zwykłymi morderstwami i kradzieżami. Tylko ta stołówka dla dzieci każdej zimy
jest ostatnią rzeczą, która pozostała po moim dawnym marzeniu.
To wszystko była tak naprawdę niczym w porównaniu z
tym, co zawierały niektóre słowa schowane miedzy zdaniami o roślinkach,
zwierzętach, lekarstwach i innych zwykłych sprawach. Nie badał on jedynie
Tamtych, badał też Kal Dheli. Przez wiele lat.
W książce ukrył sposób na Lot.
*
Zbliżał się koniec zimy. Temperatura nieco wzrosła,
blask przeświecający z ciemnego nieba wydłużał dnie. Znów zacząłem przesiadywać
na klifie. Ludzie z północy ruszyli już
na Kal Dheli. Jako dzieciak też kilka razy zanurzyłem się w tysiącach
śnieżnobiałych kwiatów, ale nigdy po tym, jak Dziadek powiedział mi o swojej
teorii. Szczerze w nią wierzyłem i nie miałem najmniejszej ochoty znów zaczynać
jako Tamten w nowym świcie. Zresztą miałem obietnicę do spełnienia. Obietnicę,
że zbuduję tu coś trwałego, coś pięknego.
Z lasu wyłonił się K’ardo niosący w dłoniach
pudełko. Dziś wartę w magazynie sprawował Sheshe i Mark.
– Co to? – zapytałem.
– Nie mam pojęcia. Leżało na drodze na wzgórze. – Od razu serce
podskoczyło mi do gardła. Skoro ktoś zostawił to na drodze, pakunek musiał być
skierowany bezpośrednio do nas.
– Otwórz. – K’ardo rozciął nożem wieko kartonu.
W środku były trzy głowy. Sheshe, Marka i Starego
Noma.
Irda podbiegła zaniepokojona. Daki właśnie wychodził
z domu. Po zajrzeniu do środka oboje stali sparaliżowani. Przeze mnie
przepłynęła najróżniejsza gama emocji i myśli. Potrzebowałem kilku chwil, żeby
się opanować.
– Sprawdźcie głowy. To nie wygląda na robotę amatorskich złodziei, a
tym bardziej na zdesperowanych zagłodzonych. Może znajdziemy jakąś wiadomość.
Jak już to zrobicie ruszamy do miasta. K’ardo i Batesz zostają na wzgórzu. Oczy
dookoła głowy. – Wiedziałem, że nie mam czego szukać w magazynie. Zapewne był
pusty. Zamiast tego pora poszukać odpowiedzi na kilka pytań.
*
Stoję w „komnacie” Najwyższego Szczura i duszę się
oparami panującego tu smrodu. Smród przesiąka materiał ubrań, wchodzi w cebulki
włosów, przedziera się do nozdrzy. Jak ktoś nie jest na to gotowy, nie powinien
schodzić do kanałów.
Miałem rację z głowami. Wszystkim ofiarom wybito
zęby, a następnie włożono po jednym pod język każdej z nich.
Ktoś, kto nie znał Wzgórza, mógł pomyśleć, że
jesteśmy amatorską bandą złożoną zaledwie z kilku ludzi. Był to duży błąd.
Mieliśmy ludzi w Szczurach, w Dechach. Kontakty z kupcami, rzemieślnikami,
złodziejami, żebrakami, bogatymi i biednymi najróżniejszych profesji. Budowałem
tę siatkę powiązań skrupulatnie przez kilka ostatnich lat, mieszkając na
wzgórzu, sprawiając wrażenie amatora. Teraz każdy w mieście zdawał sobie
sprawę, że zabicie kogoś ze Wzgórza wywoła wojnę sięgającą nawet do najgłębszych
szczurzych kanałów. Mogliśmy bezkarnie kraść, bo żaden bogacz nie szukał
odwetu. Zwyczajnie bał się. To my dyktowaliśmy ceny wymian towarów w mieście. To
my pośredniczyliśmy w transakcjach. Nic nie wjeżdżało i nic nie wyjeżdżało z
miasta bez naszej wiedzy. Skoro ktoś zaatakował nas, gdy zupełnie się tego nie
spodziewaliśmy, sprawa była bardzo poważna. Najgorsze było to, że nie miałem
pojęcia, kto to mógł zrobić. Szczury? Dechy? Ale skąd te zęby? Najbardziej
logicznym wyjaśnieniem był udział kogoś z zewnątrz. A taką informację najlepiej
zdobyć w kanałach, które sięgają nawet poza miasto.
Rozejrzałem się po „komnacie”, która była niczym
więcej, jak poszerzonym kanałem. Na jakichś brudnych szmatach spały gołe
kobiety. Dwie pozostałe zebrały się wokół Szczura. On, owinięty w brudny,
podziurawiony płaszcz, siedział na dużym fotelu, a jego siwa broda, w którą
wplótł różne błyskotki, sięgała do pasa. Na palcach świeciły pierścienie, a
uzębienie dawno temu wymienił na złote koronki. Nigdy nie widziałem tak starego
człowieka, ale całe życie spędzone w kanałach z pewnością zawyżało wiek. Wokół
fotela leżało porozrzucane jedzenie, często nadgniłe. Pomieszczenie było niemal
tak samo odrażające dla oka, jak ten obrzydliwy smród dla nosa.
– Czemu zawdzięczam wizytę najpotężniejszego człowieka w mieście? –
Szczur odsłonił złote zęby.
– Daruj sobie. Ktoś zamordował moich ludzi. A kluczem są zęby. – Mark,
Sheshe, Nom… Gdzieś głęboko poczułem ukłucie żalu rosnące coraz szybciej, ale
powstrzymałem się. Na żałobę będzie czas.
– Ho, ho, ho, a czemu sądzisz, że ktoś taki jak ja, spędzający całe
życie pod ziemią, coś o tym wie?
– Przestań pierdolić, bo nie mam czasu ani cierpliwości. Powiedz, co wiesz
i grzecznie się pożegnamy – Szczur westchnął. Wstał z fotela i zaczął
przechadzać się po kanale, omijając brudne naczynia, resztki jedzenia i nagie
kobiety, a podziurawione poły płaszcza sunęły za nim niczym duchy.
– Przychodzisz do mnie i od razu żądasz. A gdzie dbałość o konwenanse,
gdzie krótka rozmowa o błahostkach? Gdzie podziały się czasy, gdy można było
siąść przy stoliku twarzą w twarz i popijając herbatkę, gawędząc o głupo… - zaczął
energicznie kaszleć. Po chwili opanował się i kontynuował:
– Panowie… i Pani – tu kiwnął znacząco głową w stronę Ir - ….może
myślicie, że kanały to magazyn brudu, obrzydlistwa i robactwa, ale ja
uświadomię was, że się mylicie! To ostoja tradycji i kultury. Co pozostaje
niezmienne od tylu lat, od ilu istnieje to miejsce? Oczywiście kanały! Szczury
już dawno zapomniały o Kal Dheli, o tym obcym i tajemniczym, śnieżnobiałym polu
kwiatów, lecz zbudowały własne imperium oparte na idei stada. Jeden za
wszystkich, wszyscy za jednego. Wieloletnie przebywanie pod ziemią wyostrzyło
nasze zmysły, dlatego nie oszczędzamy ich, ale korzystamy! Jedzenie, picie,
kobiety, muzyka, poezja… – zamilkł i zatrzymał się, świdrując wzrokiem ścianę
kanału, na którym zaschły jakieś plany. – Chociażby ta ściana. Gdy Państwo
zechcieliby użyć szczotek i nieco detergentu odkryliby, że ściany ozdobione są
pewnymi znakami. Tak, to jest pismo! A my, Szczury, obcujemy z tą wiedzą i nie
pokładamy nadziei w czymś tak niepewnym, jak Lot, stawiamy na pewny grunt – na
stado! – To, co właśnie mówił, nijak nie pasowało do wszechobecnego chaosu i
zgnilizny. Ktoś obcy byłby zaskoczony jego zasobem słów i wiedzą, ale ja znałem
go już kilka lat. Jeżeli uznać mnie za najpotężniejszego człowieka w mieście,
to Najwyższy Szczur deptał mi po piętach. Nagle starzec ruszył i podjął wywód:
– Wiem, co myślicie. Wokół przecież widać tylko bród, a w powietrzu
unosi się niewyobrażalny smród. Ale Panowie… i Pani, czemu być małostkowym? Po
cóż tracić czas na zabawę w higienę i piękno zewnętrzne, jak można rozwijać to,
co jest w środku, w głębi każdego z nas? – spojrzał w moją stronę. Jego ciemne
oczy były studnią bez dna, a kontrastował z nimi złoty uśmiech. – Po co z tego
rezygnować? Czemu nie uwić sobie wygodnego gniazdka na wzgórzu i nie zajmować
się rozwojem osobistym? Bierzcie przykład ze Szczurów! – rozłożył szeroko ręce
i jak na zawołanie w tle zabrzmiały popiskiwania gryzoni. – Potraktuj to jako
przyjacielską radę, bo jak zdobędziesz wiedzę, która teraz wydaje ci się
niezbędna, to niedługo utracisz możliwość samorealizacji, bo utracisz w ogóle możliwość
kontynuowania życia. – Szczur skierował się w stronę fotela, po czym powoli na
nim usiadł. Wbił we mnie wzrok, tym razem bez uśmiechu.
– Bardzo dziękuję za twą troskę. Realizuj się, jak tylko lubisz.
Tarzając się w zgniłym jedzeniu, czy w dupie jakiejś dziwki, ale teraz powiedz
mi, co wiesz. I jest to moja ostatnia prośba. – Szczur głośno westchnął i
zagłębił się w oparcie fotela.
- Eh, żeby nie było, że nie ostrzegałem. Tak, więc ci, których szukasz,
to Zęby.
– Słuchaj, moja cierpliwość… - odpowiedziałem, ledwo zachowując
spokój. Szczur jednak przerwał mi machnięciem ręki.
– Mówię prawdę. To… ugrupowanie nazywa się Zęby. – popatrzył na mnie zupełnie
poważnie.
– Kontynuuj…
– Pochodzą z Dar’tu, nie są Zamaskowanymi, lecz Dar’t’Mundzi to ich
sługusy. Zresztą nie tylko oni. Od kilku lat zwiększają swoje wpływy, kierując
się sukcesywnie w kierunku Kal Dheli. Ostatnio padło na nasze miasto.
– I jak to jest, że ty tyle o nich wiesz, a ja ani razu o nich nie
słyszałem?
– Pewnie słyszałeś, ale nie skojarzyłeś faktów. Zęby to ogrom ludzi,
pośrednio i bezpośrednio należących do organizacji. Działają cierpliwie i po
cichu. Nigdy nie mówią: „To my przejęliśmy wasze miasto, my, Zęby!”. Zwykle
wszystko organizują tak, że winę za przejęcie terytorium zwalają na kogoś
teoretycznie niepowiązanego z nimi. Dzięki takiej taktyce działają z
zaskoczenia, bo żadna banda nie zacznie się zbroić, gdy nie wyczuje zagrożenia.
I są kurewsko skuteczni. A czemu ja to wiem? Bo odwiedzili mnie kilka dni temu.
– stary przerwał i z obojętnym wzrokiem wpatrywał się we mnie, jakby przed
chwilą opowiadał o własnym obiedzie.
– Aha! Jak dobrze rozumiem, ty im powiedziałeś wszystko, co wiedziałeś
o Wzgórzu i dlatego w prezencie otrzymałem trzy głowy?! – podniosłem głos. Z
całych sił powstrzymywałem się, żeby nie krzyczeć. Wyczuwałem rosnące napięcie wędrujące
między garstką moich ludzi, stojących tuż za moimi plecami.
– Nie, nie musiałem. Oni już wszystko wiedzieli. Przyszli się spytać,
czy będę wtrącał się w ten konflikt, czy po prostu spokojnie popłynę wraz ze
zwycięskim nurtem. – starzec wydawał się w ogóle nie zwracać uwagi na coraz
bardziej gęstniejącą atmosferę, obecną w ciasnym kanale. Myślę, że mówił
prawdę, a nawet jeśli nie, to już nie miało znaczenia i tak nie udałoby mi się
wyrżnąć jego ludzi, mając ze sobą kilku niedobitków, którzy właśnie świdrowali
wzrokiem złotozębnego Szczura.
– Jak ich rozpoznać? Jak ich znaleźć? – spytałem, starając się brzmieć
spokojnie.
– Myślę, że nikt oprócz nich samych nie wie, jak ich znaleźć. Mogę Ci
powiedzieć, jak wyglądali, choć wątpię, aby ta wiedza była przydatna. – przerwał
na kilka uderzeń serca. – Mieli czarne kurtki, podobne do twojej, jednak z
przodu na piersi i z tyłu na plecach mieli naszywki w kształcie zębów, o
jasnoszarym kolorze…
Naszywki… Zęby… Cholera, gdzie ja to już….
Ogień, wszędzie ogień. Nie
zważając na gryzący dym i potworne gorąco wdzierające się w najmniejsze
szczeliny ubrania i parzące skórę,
wchodzę do domu i szukam Dziadka.
Leży na podłodze w kałuży krwi.
Zasztyletowany.
Gdyby nie wszechobecny ogień, stałbym
zszokowany nad jego ciałem jeszcze długie minuty, ale dym mnie ocucił. Biegnę
do skrytki. Pusta. Notatki zniknęły.
Kilkanaście minut później ruszam
w stronę głównego placu w mieście, mając za broń strzelbę myśliwską. Nikt na
Kresach nie nauczył mnie walki wręcz, ale strzelania– owszem. Często
chodziliśmy z Alim na polowania. Mam nadzieję, że ta wiedza pozwoli mi przeżyć.
Mijam płonące budynki, na ulicy
co jakiś czas widzę ciała. Ciała ludzi których znam od… od zawsze. Gruby piekarz
Tiki, któremu podkradaliśmy bułki czekoladowe. Mała Marysia, która miała
obsesję na punkcie swojej lalki. Wielki, głupi Dorn, z którego wiecznie
robiliśmy sobie żarty. Tyle wspomnień. Wszystkie płoną, ale nie we mnie. Teraz
czuję jedynie chłód. Lodowatą determinację. Determinację, by zabić.
Na placu zgromadziło się kilku
Zamaskowanych. Stali bez ruchu, z opuszczonymi rękoma, wyprostowani tak, że
miało się wrażenie, iż zaraz pękną im kręgosłupy. Wyglądali jakby czekali.
Nie, nie czekali. Chronili
człowieka.
Chłopaka. Na oko w moim wieku.
Opierał się o zniszczony wóz i palił karhz. Rozglądał się na boki, a w jego
oczach było… zaciekawienie. Cholery sukinsyn – patrzył na śmierć setek ludzi z
ciekawością! Tak, jak dziecko, gdy pierwszy raz widzi motyla, jak chłopiec, gdy
ojciec tłumaczy mu zasady panujące na polowaniu, jak dziewczynka, gdy matka
opowiada o najważniejszych obowiązkach przyszłej żony i gospodyni. Nie patrzy
ze złością, z rozbawieniem, czy nawet z obojętnością. Nie, patrzy z czystym
zaciekawieniem.
Na kurtce ma wyszyty ząb.
Jasnoszary.
Dwóch Zamaskowanych rusza w moją
stronę, gdy celuję do chłopaka. On w końcu na mnie spogląda, a wyraz jego oczu
nie zmienia się nawet na sekundę. Dar’t’Mundzi nie spieszą się, pozwalają mi
pociągnąć za spust. Mimo to kula nie dociera do celu. Spada bezdźwięcznie na
ziemię. Jeden Zamaskowany uderza mnie w brzuch, następnie w twarz. Łamie mi
szczękę. Leżę na ziemi, chroniąc głowę rękoma, kolana podciągając pod klatkę
piersiową. Kopią mnie. Łamią żebra. Tracę przytomność.
Budzę się, przed oczami widzę
jesienne liście, które jeszcze trzymają się konarów, odmawiając przeznaczeniu,
które zaprasza je do tańca, a w końcu do upadku na ziemię.
– Chwała Lotowi! W końcu się obudziłeś.
– Spoglądam w dół. Leżę pod kocami. Czuję, że większość ciała mam zabandażowaną.
Powoli też zaczyna do mnie docierać ból pulsujący niemal z każdego zakamarka
mojego ciała.
- Ledwo cię odratowałem, ale nic
to, odpoczywaj. Patrz! Patrz, co zdobyłem!. – podaje mi notatki Dziadka, ale ja
odwracam wzrok.
- Katski… - mówi Ali, z
mieszanką troski i smutku.
- Nie nazywaj mnie tak. Tego
człowieka już nie ma. – Po policzkach spływają mi łzy. Nie mogłem nic zrobić.
Nic! Nawet ocalić jednej osoby! Tej, która była mi bliska, która mnie
wychowała, nauczyła wszystkiego.
Tego dnia umarł Katski. Narodził
się Skóra.
– … i miał blond włosy i… Słuchasz ty mnie w ogóle, Skóra? – Szczur
przerywa, jego głos traci energię. Widać, że zaczyna czuć znużenie. Z resztą
jak my wszyscy.
– Starczy. – nie patrząc w jego kierunku, odwracam się i kieruję do
wyjścia z kanałów. Gdy opuszczam „komnatę” Najwyższego, słyszę za plecami jego
głos.
– Mam dla ciebie taki bonus, ze względu na starą przyjaźń. Ten, który
przewodził tą bandą, miał ze sobą kobietę. I słuchaj, wyglądał jakby ją kochał!
– Stary nagle roześmiał się tak głośno, że aż brud zaczął odrywać się od ścian.
Równie niespodziewanie, jak wybuchnął śmiechem, umilkł.
– I była piękna. Podobna to twojej. A teraz żegnam, szefie! Więcej się
nie zobaczymy. Życzyłbym ci powodzenia, ale w sumie po co? – jego rechot
odprowadzał nas aż na samą powierzchnię.
*
Stoję na szczycie klifu przerażony. Przerażony, bo
nie mam pojęcia, co dalej robić. Kilka godzin temu wróciliśmy z kanałów. Ludzie
siedzą przygnębieni, grzeją się przy ogniu. A ja myślę już trzecią godzinę. I
nic.
Mogę spróbować odnaleźć któregoś z członków Zębów i
próbować wyciągnąć informacje, ale w sumie po co? I tak nie mam szans na wojnę
z nimi, mając tak mizerny skład. Mogę poczekać kilka lat, zebrać ludzi i
wypowiedzieć wojnę, ale na samą myśl zbiera mi się gorzka ślina w gardle.
Najlepszym wyjściem będzie znaleźć ich słaby punkt. Kobieta… Gdyby udało się
porwać tę kobietę i negocjować w zamian za miasto…
Czuję znużenie, ogromne znużenie. Nie takie, gdy po
przebiegnięciu kilku mil bierzesz kąpiel i zmęczony padasz na łóżko. Nie takie,
które czuje kobieta, gdy cały dzień pracując, gotując obiad, wieczorem zmęczona
patrzy na swoje dzieci, jak jedzą uśmiechnięte, bez
przerwy nawet na oddech. Ja czuję ten rodzaj najbardziej paskudnego znużenia.
Takie, jakie czujesz, gdy ktoś morduje ci przyjaciół, a ty stoisz pod ścianą nie wiedząc, co dalej robić.
Wiem, o czym myślisz. – nagle pojawia się przy mnie Ir. – Próbujesz
wymyślić plan idealny. Taki, dzięki któremu zachowasz miasto, a także
wszystkich swoich ludzi. – przerywa i bierze głośny wdech. – To się nie uda… –
Stoimy w milczeniu kilka minut. Rzucam niedopałek w przepaść, a ona kontynuuje.
– Skóra, jedźmy stąd. Mówiłeś, że Kresy to było lepsze miejsce.
Stwórzmy je na nowo! Skoro pustynia tak szybko się rozrosła, to może równie
szybko się cofnie. Wiem, że to brzmi absurdalnie, ale co mamy do stracenia? Kal
Dheli to wielka mrzonka. To miasto, które błyszczy na dole przed nami, objęło
nas swoimi ramiona i wycisnęło tak, że uszły wszystkie soki, na koniec wypluwając
suchą skorupę. Nie mamy tu czego dalej szukać. – nagle odrywa wzrok od
przepaści i patrzy na mnie. Ze smutkiem, ale też z kłębiącą się gdzieś głęboko
nadzieją.
– Wiem, że znamy się dopiero trzy miesiące, ale ja… ja czuję to. Czuję
ten ból, gdy leżę w nocy koło ciebie. Czuję go gdy jesz, wydajesz polecenia,
przy każdej czynności. Ja wiem, wiem że chciałeś stworzyć tu coś trwałego, coś…
pięknego i… i myślisz, że zawiodłeś, ale to nie prawda! Słuchaj, wciąż jest
szansa. Jedźmy na Kresy i zróbmy to! Razem. – patrzy na mnie, a ja widzę
zbierającą w niej pewność. Też bym chciał ją czuć, tę determinacje…, tę która
pozwoli dokonać mi tego, z czego dawno zrezygnowałem. Spoglądam znowu na
migoczące światła miasta, a po policzkach płyną mi łzy.
*
Jedziemy polną drogą. Wokół roztacza się przestrzeń.
Lasy i pojedyncze domy pojawiają się daleko, gdzieś na horyzoncie, ledwo
widoczne. Przed nami rozciągają się stepy, przykryte topniejącym śniegiem, spod
którego wyzierają pożółkłe trawy.
Droga do Kal Dheli.
Rano zacząłem się pakować. Wziąłem tylko
najpotrzebniejsze rzeczy i oczywiście notatki Dziadka.
– Skóra, co ty robisz? – pyta mnie Daki, widząc jak wkładam trochę
jedzenia do torby.
– Daki, dobrze się czujesz? Za trzy dni Kal Dheli. Nie wiem jak wy,
ale ja się wybieram.
– Eee, no w sumie, ale Skóra, co zrobimy z… z Zębami?
– Nic, rozwiązuję Wzgórze. – Cisza, która nastała, była tak gęsta, że
można było ciąć ją nożem. Wszyscy przerwali swoje zajęcia i wpatrywali się we
mnie szeroko otwartymi oczami.
– Jak… jak to? – spytał Batesz.
– Tak to. Ja i Ir jedziemy na Kresy. Nic tam nie ma i dlatego
zamierzamy zmienić ten stan rzeczy. Jak Lot nie będzie wam przychylny, to
możecie dołączyć.
Wszyscy wtedy przytaknęli. Oczywiście nie
powiedziałem im, że nie zamierzam wchodzić na pole śnieżnobiałych kwiatów, ale
nie powinno mieć to dla nich znaczenia. W głębi duszy pragnąłem, żeby żaden z
nich nie poleciał. Nie chciałem tracić kolejnego człowieka. Wraz z Ir będziemy
na nich czekać na skraju pustyni.
I spróbujemy stworzyć coś trwałego, coś pięknego…
*
Kal Dheli i Kresy dzieliło jakieś 10 mil. Niemal
rzut beretem. Jechaliśmy razem prawie do samego końca, rozstaliśmy się tuż
przed Kresami.
Teraz stoję na skraju pustyni i palę karhz. Wiatr
wieje w moją stronę, niosąc drobinki piasku, które wnikają miedzy włosy i
ubranie, ale nie zwracam na to uwagi. Od kilku lat starałem się nie myśleć o
tym, co tu zaszło, o przeszłości, ale teraz nie mogę powstrzymać fali
wspomnień. Ali… Jedyny przyjaciel. Człowiek, który uratował mi życie.
Gdy tylko odzyskałem część sił, po masakrze na
Kresach, spytałem Ali’ego, jak mnie wyciągnął z rąk Zamaskowanych. Twierdził,
że odwrócił ich uwagę, a potem zabrał moje nieprzytomne ciało. Wydawało mi się,
że to niemożliwe do wykonania, ale Ali należał to tego typu osób, które
potrafią wyjść z każdej sytuacji. Gdy próbowałam dowiedzieć się, jak konkretnie
to zrobił, mówił, że to tajemnica. Nie naciskałem.
Po roku znaleźliśmy idealnie miejsce na szczycie
klifu. Wkrótce potem dołączyli Daki i Mark. I tak powstało Wzgórze.
Przychodzili do nas kolejni ludzie. Nawet ich nie rekrutowaliśmy, działo się to
naturalnie. Ali zawsze był duszą towarzystwa. Uśmiechnięty, wygadany, ciągle w
ruchu. Jak mówił, to żywo gestykulował, nawet jak spał, to wciąż się kręcił.
Ludzie go uwielbiali. Mimo to ja zostałem liderem, po prostu miałem większy
kontakt z rzeczywistością. On zawsze marzył.
Po wydarzeniach na Kresach, zdarzały mu się momenty
zadumy. Milkł wtedy i wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Znikał jego
szczery uśmiech, a w oczach rodził się żal, a czasem… pustka. Lecz były to momenty,
które po chwili rozpływały się, a Ali powracał do pajacowania, czyli do bycia
sobą. Ja zmieniłem się całkowicie. Momenty zadumy towarzyszyły mi całymi
dniami, a uśmiech… już prawie nie
pamiętałem, jak to jest szczerze się uśmiechać. Jedynie Ali…, on czasem umiał
mnie rozbawić.
Tak też było pewnej letniej, ciepłe nocy. Siedzieliśmy
przy ognisku we dwoje i piliśmy. Reszta już poszła spać, zostaliśmy sami. Ali
jak zwykle wariował, a procenty na tyle uderzyły mi do głowy, że jego wygłupy
nawet wydawały mi się śmieszne. Mimo, to po chwili złapał swoją zadumę, ale tym
razem nie powrócił do swojego zwykłego „ja”.
– Wiesz, Skóra. Kiedyś bardzo chciałeś wiedzieć, jak to się stało, że
udało mi się cię uratować. No więc… chyba przyszedł czas, aby ci powiedzieć
prawdę. – wziął głęboki wdech. – Widzisz, ja nie pojawiłem się na Kresach tak
bez powodu. Ja… ja miałem takie zadanie. – zamilkł na chwilę, a ja poczułem,
jak żyły wypełnia mi lód. – Pochodzę z Dar’tu, mimo to nie jestem Zamaskowanym.
Należę do organizacji, która nosi zęby na kurtkach. Wiesz, to bardzo silna
organizacja, a jej władzę stanowi wiedza. Tak więc miałem zbliżyć się do
Starego Ortmuda i wykraść mu notatki. Z tym, że pojawiłeś się ty… i w ogóle
ludzie na Kresach. Wiesz, nigdy czegoś takiego nie czułem. Takiej szczerej…
dobroci. U nas nie istniało takie pojęcie, takie zachowanie było nam obce. I
dlatego też cały czas przeciągałem ten moment, aż w końcu Zęby straciły
cierpliwość i zjawiły się osobiście. To ja, gdy Zamaskowany zabił twojego
Dziadka, ukradłem jego notatki. Gdy miałem je oddać liderowi, ty pojawiłeś się
na placu. Ja wtedy… ja po prostu nie mogłem. Zabiłem tych Zamaskowanych i
zabrałem twoje ciało. Uciekaliśmy wiele dni. Nawet nie zdajesz sobie sprawy,
ile osób zabiłem, gdy ty smacznie spałeś, liżąc rany. Ja… ty… jesteś moim jedynym
przyjacielem, ale… zdradziłem cię i… i nie mogę dalej tego ukrywać. – spuścił
wzrok na ziemię i milczał. Ja też milczałem. Cała gama emocji płynęła przeze
mnie. Gniew, smutek, żal, rozczarowanie, aż w końcu obojętność.
Wyjąłem sztylet z pochwy i rzuciłem się na Ali’ego.
Nie opierał się, gdy przyłożyłem nóż do jego gardła, szepnął:
„Przepraszam Katski”.
Zaraz potem leżał na ziemi w kałuży krwi, z pustką w oczach.
Mój najlepszy przyjaciel nie zginął, bo zachorował
na przerost ambicji. Został zamordowany przez człowieka, który nie potrafił
wybaczyć.
*
Rozstawiliśmy z Ir namiot. Prawie nie odzywaliśmy się. Wciąż z tyłu
głowy przygniatały mnie wspomnienia, a Ir widocznie to wyczuła i starała się
nie wtrącać. W nocy przytulała mnie, nawet jak zasnęła nie oderwała rąk od
mojego ciała. To była najlepsza otucha, jaką mogła mi dać. Mimo to wciąż czułem
niepokój. Miałem wrażenie, że coś przez ostatnie dni mi umknęło, coś o wielkiej
wadze. Pewnie to tylko złudzenie wywołanie ostatnimi przykrymi zdarzeniami.
Moje myśli powędrowały w kierunku Kal Dheli, który miał się odbyć o świcie.
Myśląc o Locie, którego nigdy nie zamierzam odbyć, w końcu usnąłem.
*
Obudziłem się przed świtem z gwałtownym biciem
serca. Owo wrażenie niepokoju było jeszcze silniejsze niż przez ostatnie dni.
Byłem w namiocie sam, Ir gdzieś zniknęła. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi,
że nie znajdę jej w pobliżu. Wybiegłem na zewnątrz. Mój motor także zniknął.
Notatki trzymałem przy sobie w kurtce. Ich też nie było.
Biegłem. Biegłem 10 mil w kierunku Kal Dheli. Wszystko
zaczynało układać się w całość. To, co umykało mi przez ostatnie miesiące,
nagle znalazło swoje miejsce. W głowie rozbrzmiewały mi echa słów Starego Noma
i Najwyższego Szczura: „Ja Panieeenkę znam, Panieeenka ma białe zęby, taaak”. „Ten,
który przewodził tą bandą, miał ze sobą kobietę. I była piękna. Podobna to
twojej”. Mimo to wciąż gdzieś głęboko tli się resztka nadziei, nadziei, że
dziewczyna, którą znalazłem nagą na drodze, dziewczyna, do której zaczynałem
coś czuć, dziewczyna, z którą chciałem coś zbudować, że ta dziewczyna pojechała
jedynie ujrzeć największy cud tej krainy i wróci do mnie, jakby nigdy nic.
Gdy dotarłem na miejsce, pot lał się ze mnie
strumieniami, ciężko dyszałem i musiałem poświęcić kilka chwil na złapanie
oddechu.
Kwiaty już zakwitły. Wokół pola gromadził się ogromy
tłum. Niebo otworzyło się już niemal całkowicie, ukazując jasny błękit. Śnieżnobiałe
płatki fruwały w powietrzu, a jasność była tak oślepiająca, że ludzie mrużyli
oczy. Widok zapierał dech w piersiach.
I wtedy zaczęła się rzeź. Ludzie wbiegali w kwiaty,
taranując innych. Pole było niewielkie i każdy bał się, że się nie zmieści i utraci
szansę na Lot. Pod nogami ginęły najczęściej dzieci i starcy, osłabieni po
zimie. Każdy miał swój własny sposób na „zbawienie”. Niektórzy składali kwiatom
ofiary z jedzenia, zwierząt i… ludzi. Nieskazitelna biel barwiła się na
karmazynowy kolor. Ofiary krzyczały, próbując uciec przed śmiercią, deptały
kolejnych ludzi. Niektórzy urządzali orgie, gwałcili, niektórzy podcinali swoje
żyły, pojąc białe kwiaty własną krwią. Ludzie modlili się, płakali, śmiali,
milczeli.
A ja patrzyłem w niebo. Gdy prawie wszyscy weszli na
pole, podszedłem do krawędzi Kal Dheli tak, że mogłem musnąć palcami jasne
kwiaty.
I wtedy ich zobaczyłem.
Unosili się nad kwiatami. Mężczyzna z wyszytym na
kurtce zębem, obejmujący blondwłosą kobietę, która trzymała w ręku książkę.
Notatki Dziadka. Widocznie nie tylko ja w tej krainie umiałem czytać. Irda,
nie, dziewczyna, której imienia nie znałem, rozglądała się, jakby szukała kogoś
w tłumie. Znalazła.
Popatrzyła na mnie. W jej oczach dostrzegłem smutek
i nieme „przepraszam”. Lecz była to jedynie chwila. Zaraz na jej twarzy
zagościła ta nieustępliwość, ta determinacja, którą tak dobrze poznałem przez
te ostatnie miesiące. Odwróciła wzrok, wlepiając go w nieboskłon. Wpatrywałem
się w lecącą parę, aż stała się tak mała, że zniknęła mi z oczu. Mimo to nadal
stałem na skraju pola. Kwiaty zaczęły więdnąć. Ci którzy przeżyli, ze smutkiem
wracali do domów. Po kilkunastu minutach na ziemi zostały jedynie ciała i ja.
Stałem i patrzyłem, jak jasny błękit nieba powoli,
bez pośpiechu, zakrywa ciemność.
PS Zapraszam też do lektury innych opowiadań -> Zawstydzony księżyc oraz Hotel Siedem
Komentarze
Prześlij komentarz