Hotel Siedem

Witam serdecznie. Pomysł na to opowiadanie przyszedł do mnie kiedyś podczas snu, ale nie ukrywam, że jest inspirowany płytą Taco Hemingwaya "Marmur". tak więc do posłuchania muzyczka z owej płyty -> https://www.youtube.com/watch?v=O-GW3eUrn5w. Enjoy!

Zapraszam także do zapoznania się z poprzednimi opowiadaniami -> Zawstydzony księżyc oraz Coś trwałego, coś... pięknego


 Siedzę w wagonie i wsłuchuję się w kojący stukot kół o szyny. Wyglądam przez okno, a mój wzrok ginie w bogatej gamie barw, które w wyniku prędkości cały czas się mieszają. Zieleń mijanych drzew przeplata się z czerwienią zachodzącego słońca, która powyżej spotyka się z błękitem tworząc przyjemny odcień różu. Zawsze lubiłam jeździć pociągami. Przez duże szyby można godzinami podziwiać krajobrazy, a jeśli żaden natrętny pasażer nie próbuje przerwać twoich myśli, to warto spuścić je z wodzy, aby swobodnie galopowały przez kilka godzin podróży.
Wagony opustoszały kilka stacji temu. Siedzenia zajmują teraz tylko nieliczni podróżni, którzy wysiądą na końcowej stacji. Tak jak ja. Powoli wstaje i rozprostowuje zastygłe od braku ruchu nogi. Chwytam płaszcz ruchem, który pozwala mi złapać resztki refleksji, zamykając je w głębi czaszki. Cóż, zaczynamy pracę…

– Witamy serdecznie. Zameldowaliśmy Panią w pokoju 215. Boy zabierze Pani bagaże i wskaże drogę – powiedział recepcjonista, zanim jeszcze zdążyłam wypowiedzieć pierwsze słowo. Jednak zamiast rozmyślać nad tym, skąd owy pracownik hotelu wie kim jestem bez żadnego pytania z jego strony, czy jakiejkolwiek sugestii z mojej strony, postanowiłam wodzić wzrokiem po rozległym holu, zatrzymując go na  zdobionych meblach i kryształowym żyrandolu. Bogaty wystrój nie dziwił, w końcu to jeden z najlepszych hoteli w kraju. Gdy już skończyłam podziwiać wspaniałe wnętrze, odpowiedziałam:
– Dziękuję.

Pokój był nawet obszerniejszy, niż to czego spodziewałam się po tak prestiżowym miejscu. W środku znajdowało się duże łóżko, ogromna łazienka z wanną, salon oraz balkon. Oczywiście meble wyglądały jakby były ręcznie ciosane przez samego Michała Anioła, a ściany malowane przez Da Vinciego. Ah, w takich chwilach doceniam swoją pracę. Jedynym minusem było to, że niestety z drugiego piętra widok nie zachwycał. Na szczęście okolica była spokojna, więc będzie można w spokoju zażyć świeżego powietrza siedząc na jednym z eleganckich foteli, nie martwiąc się, że jakaś banda pijanych młodzików zakłóci błogi spokój. Było to miejsce, gdzie można było zażyć spokoju w ilościach wręcz nieprzyzwoitych, a to głównie dlatego, że wszechobecna harmonia była główną atrakcją tego miejsca, gdyż w okolicy brakowało innych „rozrywek”. Przypomniało mi się, że zanim ruszyłam z boyem do pokoju, recepcjonista poinformował mnie o dzisiejszy kameralnym koncercie. Postanowiłam, że gdy tylko się odświeżę i wypiję kawę, to pójdę sprawdzić, co ma do zaoferowania tutejsza wokalistka. W końcu na tym polega moja praca.

Salę wypełniało mnóstwo malutkich stolików, dla maksymalnie trzech osób, oświetlonych niewielkimi, eleganckimi lampkami. Całe pomieszczenie skąpane było w ciepłych kolorach czerwieni i złota. Taki wybór na pierwszy rzut oka wydawał się przytłaczający, ale dekorator wnętrz musiał znać się na swojej pracy, bo goście na sali wydawali się odprężeni. Siedziałam samotnie z tyłu pomieszczenia, zapisując moje pierwsze spostrzeżenia dotyczące hotelu. Wokalistka śpiewała już od ładnych kilku minut. Była nieco starsza, ale po delikatnych rysach twarzy i pięknych blond włosach można było wnioskować, że kiedyś uchodziła za piękność. W pomieszczeniu oprócz mnie obecna była młoda para, kilku panów grających w pokera przy akompaniamencie roześmianych kobiet oraz dwoje staruszków, którzy wydawali się szczególnie zatroskani. Starszy Pan ściskał ramię zapewne swojej żony, która wpatrywała się obojętnym wzrokiem we własne stopy. Nie zwracali zupełnie uwagi na to, co dzieję się wokół nich. Nawet rozpięta skala głosu wokalistki, którą właśnie prezentowała, nie wyprowadzały ich z zadumy.  Po kilku piosenkach poszłam do baru i zamówiłam lekkiego drinka na rozluźnienie. Barman ciepło się uśmiechnął, a w ruchu jego ust brak było owej sztuczności, którą dostrzegłam w recepcjoniście. Albo naprawdę lubił swoją pracę, albo świetnie udawał.
– Kim jest ta starsza para z boku? Czemu wydają się tacy… obojętni? – postanowiłam spytać, zwłaszcza, że barman wydawał się skory do rozmowy.
– To jedni z gości hotelowych. Pokój 667. Zaginął ich wnuczek – odpowiedział, nie przestając czyścić szklanek, a uśmiech nie schodził z jego twarzy.
– Zaginął? Teraz, w tym hotelu?
– Tak, kilka dni temu. Cała obsługa hotelowa go szuka, mimo że od kilku dni nie znaleziono żadnych śladów. Miasto przeczesuje policja i ochotnicy. Póki co, bez efektu.
– A jak wyglądał wnuczek? Ile miał lat? – barman słysząc ilość pytań, którymi go zasypałam, tylko szerzej się uśmiechnął.
– A co? Jest Pani detektywem? – roześmiał się.
– Nie, dziennikarką. Pewnie spędzę dłuższy czas w hotelu i jak coś podejrzanego zauważę, to chętnie to zgłoszę – odwzajemniłam uśmiech, chwytając za kieliszek i pociągając mały łyk drinka. Smaczny. Mężczyzna ponownie się roześmiał.
 – Tylko się droczę. To żadna tajemnica. Dam Pani ogłoszenie. – zniknął na chwilę na zapleczu, a ja znów powędrowałam wzrokiem ku starszemu małżeństwu. Od tamtej pory tkwili w tej samej pozycji.
– Proszę. – Podał mi ogłoszenie, na którym widniało zdjęcie i opis chłopca. Dwunastoletni blondyn, ładna twarz, mimo wczesnego wieku inteligentne spojrzenie. Zapewne był to syn bogaczy, skoro mieli pieniądze na pobyt w tym hotelu, a bogaci dbali o wykształcenie swoich dzieci. Imię – Kasper. Kasper… Kasper… imię wędruje w zakamarkach mojej głowy, jakbym kiedyś znała kogoś…
– Jak to się stało? Jak zniknął? – zapytałam. Barman w odpowiedzi wzruszył ramionami.
– Dziadkowie mówią, że bawił się nad basenem. Poszli kupić coś do picia, a gdy wrócili już go nie było.
– Hmm… – mruknęłam i sięgnęłam po kolejny łyk przezroczystego płynu.

*

– A Pani tu sama? – podszedł do mnie niezauważony, a na jego twarzy widniał ten charakterystycznym dla niego szeroki i śmiały uśmiech.
– Oj, nie wydurniaj się – klepnęłam go w ramię, ale mimo to uśmiechnęłam się. Siedziałam przy barze pijąc pomarańczowy sok, bo do pełnoletności brakowało mi jeszcze kilku miesięcy, a barman w tej kwestii był nieugięty. Kasper oparł się o bar swoim luzackim sposobem i objął wzrokiem całą salę.
– Dzisiaj coś pustki.
– Było więcej, ale wyszli, gdy ujrzeli nadciągającą falę blond włosów zza horyzontu. – Uśmiechnął się siadając na stołku i w odpowiedzi na moją zaczepkę, przeczesał palcami bujne, jasne  włosy. Chwilkę siedzieliśmy w ciszy, którą przerwał Kasper.
– Jak myślisz, ile już tu jesteśmy? – to pytanie całkowicie zmąciło mój spokój. Nagle uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, ile dni już spędziłam w hotelu, przesiadując przy barze, słuchając wokalistki, czy rozmawiając z Kasprem. Poczułam się tak, jakbym zupełnie zapomniała znaczenia słowa „kalendarz”, a poczucie czasu stało się dla mnie tak ulotne, jak dym papierosowy krążący nad głowami kilku dżentelmenów, którzy dzień w dzień grali w karty. Poczułam nagły, silny dyskomfort i zaczęłam gorączkowo szukać w mojej głowie odpowiedzi na jego pytanie. Kasper musiał spostrzec moją zdenerwowaną minę.
– Oj, oj, spokojnie. To luźnie pytanie. Zapomnij o tym. – Kasper dotknął mojego ramienia, nie przestając się uśmiechać, lecz na jego twarzy również dało się rozpoznać zakłopotanie, a może nawet… żal.
– A ty, co myślisz? – zapytałam.
– Myślę, że jesteśmy tu od zawsze. Miejsce zbłąkanych dusz, w oczekiwaniu na odkupienie.
– No, patrzcie! Nie wiedziałam, że jesteś filozofem. – Zaśmiałam się.
– Oj, jeszcze dużo rzeczy nie wiesz o mnie, maleńka – popatrzył na mnie szczerząc się głupio, groteskowo unosząc brwi, w próbie naśladowania zwykle beznadziejnych umizgów owych dżentelmenów, którzy co wieczór próbowali zaimponować pięknym paniom przy stoliku z kartami. Zawsze dziwiło mnie, że nie wpadli na to, że równie dobrze mogli by siedzieć w milczeniu, a korowód sztucznie uśmiechniętych panien, nadal otaczał by ich stolik wianuszkiem kolorowych sukienek (o ile owi Panowie prezentowali by zawartość portfeli). Spojrzałam na Kaspra, który wciąż robił z siebie błazna, czekając aż parsknę śmiechem. Mimo, że jego humor był nieco infantylny i miejscami banalny, to nie umiałam się mu oprzeć. Kąciki moich warg powędrowały mimowolnie w górę.
– A teraz na poważnie. Wyobrażasz sobie taką historię o ludziach, którym nie daje spokoju wciąż domagające się uwagi, bynajmniej nieskazitelne sumienie,  spotykają się w tym samym miejscu, aby skonfrontować swoje doświadczenia? – zapytał.
– Czy ta opowieść będzie o nas? – zapytałam, śledząc wzrokiem, jak sięga po szklankę z moim sokiem.
– Ej, ej zamów sobie własny…
– Nie bądź taka! Jak dasz mi łyka, to powiem ci, kim będziesz w tej historii. – Przekonał mnie. Nie protestowałam, gdy sięgnął po szklankę.
– No? – ponagliłam go, zniecierpliwiona. Przesunął sok  w moją stronę i uśmiechając się, powiedział:
– Moją kobietą.

Obudziło mnie stukanie dochodzące z pokoju nade mną. Oczywiście pierwsze co cisnęło się na usta to kilka przekleństw, ale po chwili uświadomiłam sobie, że gdyby nie ten hałas pewnie bym nie pamiętałabym snu, a był on… dziwny – niesamowicie wyraźny, jakby przedstawiał niedawne wspomnienie, a nie jedynie odległy wytwór podświadomości. Ponadto…, to imię – Kasper. Takie samo, jak tego zaginionego chłopca. Cholera,  co więcej nastolatek ze snu, był nawet podobny. Pewnie za dużo myślałam o tym zaginięciu, a ostrość snu to prawdopodobnie kwestia tutejszego świeżego powietrza i tego, że w końcu mam na tyle dużo czasu, aby się wyspać. No… nie licząc hałasów z góry.

Restauracja, w której podawano śniadanie, jak się można było spodziewać, była bardzo elegancka. Na ścianach dominowały odcienie błękitu, a w powietrzu unosiły się zapachy niezliczonych potraw. Część pomieszczenia znajdowało się w budynku, a druga część na zewnątrz. Niestety morze było ledwo widoczne, gdyż cały hotel został ogrodzony wysokim murem, co było jednym z jego największych minusów. Gdy już moje podniebienie zostało docenione, postanowiłam wyjrzeć na zewnątrz i naskrobać kilka słów o budynku. Hotel miał siedem pięter i mimo, że jego wnętrza były piękne i eleganckie, to na zewnątrz wyglądał jak bunkier. Surowy budynek, pomalowany na nieprzyjemny brązowy kolor, a do tego otoczony grubym murem. Pierwsze co mi przyszło na myśl, gdy zobaczyłam go pierwszego dnia, to więzienie. I do tego jeszcze ta pogoda! Dzień był wietrzny i chłodny. Chmury przykrywały firmament i od czasu do czasu zsyłały na gości hotelowych krople wilgoci. Przykryłam się jednym z hotelowych koców i próbowałam uchwycić wzrokiem morze, ledwo dostrzegalne na horyzoncie znad szczytu muru. Była wczesna godzina, więc tylko nieliczni goście hotelowi zdecydowali się zrzucić poranną okrywę, jaką jest hotelowa kołdra, na rzecz zaspokojenia głodu.
Po kilku minutach odpoczynku usłyszałam ruch z mojej lewej strony, a gdy otworzyłam oczy, ujrzałam siedzącą przy moim stoliku wokalistkę.
– Czy gdybyś miała wybrać, wolałabyś uniknąć okrutnej prawdy, żyjąc szczęśliwie w niewiedzy, czy może prowadzić życie pełne smutku, lecz w pełnej świadomości? – jak uderzenie pałką o bęben i to tuż przy uchu. To pytanie wyskoczyło z ust kobiety tak gwałtownie, że przez kilka dłuższych chwil nie wiedziałam, jak się zachować. Liczyłam chociaż na jakieś delikatne przywitanie, nie mówiąc już o uprzejmym zapytaniu: „Czy można się dosiąść?”. Poza tym nie przypominam sobie byśmy były na ty.
– A jak Pani sądzi, dlaczego głupcy są szczęśliwi? Nie mam się za głupca. – Odpowiedziałam po kilku chwilach, gdy już zdołałam zebrać myśli, po nieoczekiwanym wytrąceniu mnie ze spokojnego odpoczynku po posiłku. Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie, niemal z lekceważeniem.
– Oh, dziecko, zazdroszczę ci tej głupoty. – Czy ta kobieta w ogóle zrozumiała, co przed chwilą do niej powiedziałam? Może należy do tych osób, które mimo rozmawiania z drugim człowiekiem, tak naprawdę prowadzą monolog. Postanowiłam zmienić temat.
– Ma Pani piękny głos… – zagadnęłam.
– A, tak. Dziękuję. Śpiewam już tutaj od wielu lat i za każdym razem mówisz mi to samo. Cieszę się, że z wiekiem nie straciłam talentu. – Znów poczułam się zagubiona. Jak to „za każdym razem”?
– Czy myśmy się już kiedyś spotkały? – zapytałam.
– O tak, moje dziecko, wiele razy, ale jak już ustaliłyśmy prawda rodzi jedynie cierpienie, więc nie drążmy tego tematu. Odpoczywaj póki możesz. – Już miałam otworzyć usta, aby zadać pytanie w stylu: „Przepraszam, ale czy nie jest Pani przypadkiem chora na głowę?”, lecz kobieta wstała, delikatnie się uśmiechając i szybkim krokiem powędrowała w stronę hotelu. Dziwna kobieta. Cóż, zdarzają się ludzie, których trudno zrozumieć, a ja nie zamierzam się tym przejmować, aby nie psuć sobie zasłużonego odpoczynku. Zamknęłam ponownie oczy, ale uświadomiłam sobie, że wraz z pojawieniem się wokalistki, umiejętność spokojnego wsłuchiwania się w otaczające dźwięki dobiegające z restauracji, odpłynęła gdzieś daleko, niemal jak te statki majaczące na horyzoncie.

Popołudniem pisałam nieco o hotelu, lecz po jakimś czasie poczułam lekkie ukłucie bólu wewnątrz czaszki. Zmęczona pracą postawiłam na czytanie książki na balkonie. W końcu człowiek nie żyje jedynie pracą, prawda? Moje myśli po jakimś czasie zaczęły wędrować w stronę barmana, więc pozwoliłam na to samo moim nogom.

Popijam drinka i znów patrzę na salę. W rogu siedzi samotny mężczyzna, nieco przy kości. Na jego stoliku stoi napoczęty drink, a obok – jego opróżniony przyjaciel, którego kelner jeszcze nie zdążył sprzątnąć. Mimo to, co jakiś czas mężczyzna wyciąga piersiówkę i pociąga konspiracyjnie z niej kilka łyków. Dałam bym wiele żeby dowiedzieć się, co za magiczny napój zawiera owa piersiówka, skoro samotny człowiek nie jest w stanie odnaleźć przyjemności, wśród niezliczonej ilości trunków, stojących na półkach baru. Na środku sali, tak jak co wieczór, siedzą mężczyźni w otoczeniu kobiet w pięknych sukniach, które zwracają nawet większą uwagę niż kryształowe żyrandole, rzucające miliony odblasków na czerwony dywan. Panie, jak co wieczór, obrzydliwie się szczerzą i wykonują gamę wyuczonych ruchów, które zapewne mają uświadomić owych dżentelmenów o ich wyjątkowości. Dzisiaj znów grają w karty, palą i rozmawiają, a potok słów często przerywa gromki śmiech któregoś z panów, albo perliste, sztuczne świergotanie mocno umalowanych kobiet. Jedna z nich siedzi samotnie, rozglądając się na pozór obojętnym wzrokiem, lecz całe jej ciało mówi, że szuka zdobyczy. I oto nadchodzi – młody mężczyzna. Po chwili orientuję się, że to ten sam, który wczoraj z za pewne swoją kobietą, słuchał wokalistki. Dlatego jestem lekko zaskoczona, gdy z zaangażowaniem odwzajemnia uwodzicielski wzrok kobiety. Siada koło niej i zamawia drinki. Jego gesty i uśmiechy zdradzają, że bynajmniej nie traktuje tej blondwłosej piękności jako jedynie partnerkę do rozmowy, a cała postawa kobiety mówi, że jej godność została porzucona pewnie gdzieś w okresie dojrzewania, co owocuje tym, że mimo, iż mężczyzna ma na palcu obrączkę (tak, nie umknęło to mojej uwadze, gdy zamawiał drinki), nie wywołuje u kobiety potrzeby refleksji nad swoim zachowaniem. Nagle uświadamiam sobie, że cała ta sala kojarzy mi się z burdelem.
Podchodzi do mnie, jak co wieczór i zamawia znów tego samego drinka. Po chwili z zażenowaniem patrzymy na umizgi młodego mężczyzny do wymalowanej, samotnej kobiety. Także zamawiam kolejnego drinka…
Zamawiam kolejnego drinka. Nagle czuję silne ukłucie bólu, gdzieś w okolicach skroni. Cóż, alkohol to świetny środek przeciwbólowy.
– Jak Pani odpoczywa? Podoba się Pani nasz hotel? – zagaduje barman, gdy tylko odwracam wzrok od gości w pomieszczeniu.
– A nie najgorzej, w końcu mam chwilę wytchnienia.
– A jak idzie praca? – pyta, posyłając ten swój charakterystyczny, szczery uśmiech. Dziwne, nie przypominam sobie, żebym wspominała, że jestem tu służbowo, może po prostu jest spostrzegawczy.
– Całkiem nieźle. Już napisałam początek recenzji, ale zostanę jeszcze kilka dni. – Milczymy przez jakiś czas, a moją uwagę przyciąga wielki obraz wiszący obok baru. Przedstawia on dwóch dorosłych ludzi, za pewne małżeństwo oraz małą dziewczynkę, na oko siedmioletnią. Podobieństwo dziecka do owej pary sugeruje, że to ich córka. Kobieta trzyma rękę na ramieniu dziewczynki, a mężczyzna lekko obejmuje kobietę. Byłoby to zwykłe rodzinne zdjęcie, gdyby nie ponure miny widniejące na wszystkich trzech twarzach.
– Co to za obraz? – pytam barmana.
– A to właściciele hotelu wraz z wnuczką. – Pomyliłam się o jedno pokolenie.
– Niezbyt szczęśliwi. – Kwituję. Barman wzdycha i zaczyna opowiadać.
– Uchodzili za bardzo surowych ludzi, a po stracie córki podobno stali się jeszcze bardziej nieprzystępni. Prawdopodobnie swoją gorycz przelewali na wnuczkę. Nie poznałem ich, umarli zanim zacząłem tu pracować.
­– A wnuczka?
– Także nie żyje. Zginęła dwa lata po wykonaniu tego obrazu. Utopiła się w morzu.
– Maja! Maja! Chodź tu szybko i przestań szurać nogami! – dziewczynka smętne podąża za kobietą, a ja myślę tylko o tym, że chętnie kopnęłam bym w piszczel tę wredną babę…
Nagle czuję się nieco oszołomiona, jakbym straciła kontakt z otoczeniem, ale ból szybko sprawia, że przytomnieje. Cholera, moja głowa. Chyba pora wrócić do pokoju.

*

– Znalazłam cię! Kryjesz! ­– Kasper wydawał się bardzo zawiedziony. Zawsze był pewny siebie i uważał, że jego kryjówek nie odnalazł by nawet Sherlock Holmes.
– A Maja?
– Znowu ją wezwały te wredne staruchy. – Odpowiadam.
– No wiesz! Młodej damie nie przystoi, tak się wyrażać.  – Kasper robi poważną minę, unosząc palec i bezbłędnie parodiując moją opiekunkę.
– Oj, daj spokój, niania przynajmniej pozwala nam się bawić. Biedna Maja, prawie w ogóle jej nie dają wychodzić z pokoju. – Popatrzyłam na chłopca, ale on był wyjątkowo zamyślony. Siedzieliśmy na stole, zwieszając nogi i machając nimi energicznie, za co opiekunki za pewne sprałyby nam głowy. Obserwowałam jego blond włosy falujące w przód i w tył wraz z ruchem stóp.
– Wiesz co? Mam pomysł. – Nachylił się do mnie konspiracyjnie, a ja nastawiłam ucho słuchając.
– Jeju, Kasper, jak nas odkryją to będziemy mieć karę do końca życia!
– Cii! – przyłożył palec do ust, a gdy go opuścił, to ujrzałam łobuzerski uśmiech, przecinający jego twarz od uch do ucha.

*

Siedzę na śniadaniu i wspominam ostatni sen. Tak samo wyraźny jak poprzedni i znów wystąpił w nim Kasper. Tym razem jestem już pewna, że jest to wnuczek zaginionych staruszków. Trochę mnie niepokoją te sny, ale z drugiej strony, cały hotel żyje tą sprawę, widocznie też mi się udzieliła.
Nagle atmosfera w restauracji wyraźnie gęstnieje. Czuję nieprzyjemne mrowienie w dole pleców i zaczynam szukać powodu tego uczucia. Do restauracji wchodzi kobieta z dwójką dzieci. Dziewczynka i chłopiec, na oko ośmioletni, bliźniaki. Jasne włosy, u dziewczynki kręcone, u chłopczyka proste, piękne anielskie buzie, ale bez anielskiego uśmiechu, charakterystycznego dla tak wczesnego okresu w życiu każdego człowieka. To nie wszystko. Kobieta wygląda jak „Ponury Żniwiarz”. Przestraszony, rozbiegany wzrok, brudne włosy, podkrążone oczy. Trzyma kurczowo dzieci za nadgarstki, a one lekko się krzywią z bólu, jednak bardzo starają się ukryć emocje. Szarpnięciami prowadzi ich do stolika i warknięciem karze usiąść. Marszczę brwi. To zachowanie wyjątkowo mi się nie podoba, z resztą nie tylko mi. Wszyscy patrzą na kobietę wilkiem. Nawet jeżeli dzieci były niegrzeczne, to takie obchodzenie się z nimi jest zdecydowanie nie na miejscu. Kobieta przynosi po chwili talerze i nie odzywa się do dzieci przez cały czas trwania śniadania, nawet na nich nie patrzy, gdy te powoli wkładają do ust kolejne kawałki jedzenia.
Ta kobieta mnie przeraża.
– Mnie też, ale nie przejmuj się. Pewnie jest sfrustrowaną babą, której nic w życiu nie wyszło i teraz przelewa gorycz na własne dzieci. Na szczęście nic nam nie grozi.
–Wygląda jak… jak, hmm… śmierć!
– Ha ha, idealne określenie. Ponura Żniwiarka!
Od tego nieprzyjemnego widoku, znów rozbolała mnie głowa. Postanawiam posiedzieć chwilę na świeżym powietrzu, może ono pomoże… Niestety pogoda znów nie dopisuje. Czując chłodne krople uderzające o czubek mojej głowy, zdecydowałam, że mimo wczesnej godziny udam się do baru.

– O, nie za wcześnie na alkohol? – pyta barman, zanim jeszcze zdążyłam usiąść na stołku.
– A tak, dlatego poproszę coś bez procentów.
– A co powie Pani na to? – schyla się, tak że jego głowa znika gdzieś pod ladą. Po chwili znów dostrzegam jego ciemne włosy i szeroki uśmiech. W ręce trzyma czystą wódkę i nalewa do dwóch kieliszków.
– O, wypada tak w pracy? – zaczepiam mężczyznę.
– Tylko proszę nikomu nie mówić. To co? Może przejdziemy na ty? – chwyta kieliszek w dłonie.
– Z przyjemnością – łapię alkohol w rękę, nasze przedramiona zaplatają się wokół siebie i pijemy zdrowie. Wódka nieprzyjemnie pali gardło, tak wiec krzywiąc się, szybko zamawiam sok pomarańczowy. Barman śmieje się ze mnie.
– No co? Nie przepadam za takimi mocnymi trunkami­. – Tłumacze się.
– I dobrze. Jeszcze zamieniłabyś się w owego jegomościa z tajemniczą piersiówką spod 104-ki – przerywa na chwilę i myje kieliszki.
– Nie nudzisz się w hotelu po tak długim czasie? – pyta barman, a ja zastanawiam się co ma na myśli, w końcu raptem minęło kilka dni.
– Troszkę, ta pogoda jest nieco przygnębiająca.
– A tak. Niestety nigdy się nie zmienia. – Odpowiedź jest nieco zaskakująca, ale nie drążę tematu.
– Zastanawiam się, czy ty kiedyś sypiasz. Wieczorem zawsze za ladą, rano znów przy barze. Nie masz dosyć tej pracy? – pytam mężczyznę.
– Wiesz, wolę się nad tym nie zastanawiać, bo jeszcze stracę zapał, a przecież grzesznicy muszą coś pić – przerywa i śmieje się – to chyba kwestia przyzwyczajenia… Z resztą lubię rozmawiać z ludźmi – milczymy przez kilka chwil. Barman wyciera szklanki, a ja popijam pomarańczowy płyn.
– A co powiesz na mały spacer któregoś dnia? – nawet nie wiem czemu zadaje to pytanie. Co mi strzeliło do głowy – podrywać barmana?! Lecz zanim zdążyłam to przemyśleć, propozycja już padła. Na szczęście on uśmiecha się życzliwie.
– Oh, bardzo chętnie. Niestety nie wolno mi nawet na moment opuścić stanowiska za barem. Nawet ja nie wiem, co by mogło się wtedy wydarzyć.

Ledwo wyszłam z sali, gdzie odbyłam nieco dziwną rozmowę z barmanem, a już wiedziałam, że coś jest nie tak. Wszyscy chodzili sztywno, wyraźnie zdenerwowani. Ruszyłam w kierunku największego zamieszania. Na parterze znajdowało się kilka modnych butików. Hałas dochodził z jednego z nich. Starszy pan sprzedający zegarki, próbował usilnie coś wyjaśnić ochronie hotelu.  Z tego co zrozumiałam, winił za coś dzieci „Ponurej Żniwiarki”. Po chwili zobaczyłam za co. Zabytkowy, drewniany stół stojący w samym centrum sklepu był porysowany niezliczoną ilością znaczków, liczb i dziwacznych słów – mówiąc wprost został zniszczony, lecz w bardzo niekonwencjonalny sposób. Przeprosiłam kilku gapiów i przyjrzałam się napisom. Wiele cyfr w różnych miejscach, niektóre łączyły się ze sobą, bądź ze słowami, których niestety nie mogłam zrozumieć. Jakby były zapisane w zupełnie nieznanym języku. Oprócz tego można było dostrzec nieliczne obrazki przedstawiające bliżej niezidentyfikowane przedmioty. Na jednym z nich widniały jakby twarze dzieci…
– Kasper nie rysuj tego, bo nas poznają!
Znów poczułam się słabo. Przystanęłam nieco z boku, aby uspokoić myśli. Z zadumy wyrwały mnie słowa sklepikarza:
– Przepraszam kim Pani jest? Zna się Pani może na tych bazgrołach? – zapytał podenerwowany mężczyzna, a jego ton bynajmniej nie był uprzejmy.
– Niestety nie, ale szczerze wątpię, by była to robota dzieci. Wzór jest zbyt skomplikowany i trudny, nie sądzę, aby miały one aż taka wyobraźnię. – Uśmiechnęłam się licząc na to, że mój rozmówca lekko złagodnieje.
– Skoro nic Pani nie wie, to proszę nie tamować przejścia i nie utrudniać pracy ochronie. – Starszy mężczyzna warknął i odwrócił się plecami. No cóż, trudno, może jeszcze jakiemuś utalentowanemu stolarzowi uda się naprawić ten piękny mebel, a jakiejś miłej pani uda się nieco stopić lud w sercu pana sklepikarza. Ruszyłam w stronę swojego pokoju, a wraz z oddalaniem się od butiku cichły głosy podekscytowanych gapiów, ale rósł we mnie dziwny niepokój.

*

 Odpoczywam na kanapie w głównym holu hotelu. Recepcjonista stoi na swoim miejscu, jakby przyrósł do podłogi i głupkowato się uśmiechając, przypomina bardziej robota niż żywą istotę. Zamykam oczy i wsłuchuje się w szum fontanny stojącej pośrodku dużej sali. Po kilku chwilach wyczuwam czyjąś obecność. Niechętnie otwieram powieki i widzę przed sobą małą dziewczynkę. Uśmiecha się, a ja usilnie próbuje przypomnieć sobie skąd znam tę twarz.
– Hej, ale wyrosłaś! – dziewczynka odzywa się pierwsza, a mówiąc to, zaczyna przeskakiwać z czarnej części posadzki na czarną, zgrabnie omijając białe fragmenty płytek.
– Biały to lawa, pamiętasz? – pyta, nie przestając skakać. Kurczę, skądś znam tę drobną twarzyczkę i piskliwy, dziecięcy głos. Zamiast odpowiedzieć, rozglądam się wokół. Mój wzrok zatrzymuje się na obrazie właścicieli hotelu i ich wnuczki. O cholera!
– Jak ci na imię? – z uśmiechem pytam dziewczynkę, starając się żeby pytanie zabrzmiało lekko i uprzejmie. Dziewczynka powoli zmierza skaczącym krokiem w moją stronę i zatrzymuje się zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy. Uśmiech znika z jej twarzy, przekrzywia głowę i przygląda mi się z lekkim żalem w oczach.
– Oj, przecież wiesz… – mówi i znów zaczyna swoją zabawę z posadzką. Wiem…. Ale to nie możliwe! Maja – wnuczka właścicieli. Ta, która zginęła.
– Kim jesteś? – nie poddaję się.
– Oj kiedyś byłaś zabawniejsza, ale skoro już nie chcesz się bawić… – przerywa i siada obok mnie na kanapie. Uśmiech całkowicie znika z jej twarzy, zostają tylko przenikające mnie na wskroś zielone oczy.
– A kim ty jesteś? – tym razem to dziewczynka zadaje pytanie.
– Kim… kim ja jestem? – bezwładnie powtarzam za nią. Siedzi wciąż nieruchomo, ale jej twarz, jej twarz się zmienia. Oczy się powiększają, usta staja się ledwo zauważalną szparą, skóra robi się blada, a całe jej ciało zdaje się wciąż zbliżać w moją stronę. Cała dziewczynka staje się mokra, jakby dopiero co ktoś wylał na nią wiadro wody. Nie! Nie!
– Nie! Odejdź! Ode…

– …jdź! – budzę się z krzykiem na ustach. Serce bije mi szybko, chowam się głębiej pod kołdrę uspokajając oddech. Co za przedziwny sen… Cholera, znów słyszę stuk, stuk… Oszaleje!

– Przepraszam, ale wciąż nade mną ktoś stuka i stuka, codziennie mnie budząc. Można coś z tym zrobić? – opieram się o blat recepcji i wpatruje w głupkowatego recepcjonistę, bez nadziei na jakąś pomoc. Cóż… zawsze warto spróbować.
– Ojej, to państwo spod 315. Są nowożeńcami, sama pani rozumie…  Hmm…  ale tak, nie można tak… przecież można ciszej…. Hmm… jakby to… – recepcjonista wodzi wzrokiem wokół siebie, jakby rozpaczliwie poszukiwał objawienia.
– To może Pan im delikatnie zwróci uwagę? Będę bardzo wdzięczna. – Przerywam tę żałosną próbę poszukiwania rozwiązania prostej sytuacji.
– Oh! Tak, tak, jak najbardziej – recepcjonista z ulgą uśmiecha się promieniście, a uśmiech ten jest jakby odrobine mniej sztuczny, albo to tylko moje złudzenie.
– Dziękuję – rzucam odchodząc od blatu, jednak bez nadziei na jakąkolwiek zmianę.
– Oj, oj! Proszę zaczekać! – odwracam się ponownie w stronę mężczyzny – zapraszamy dziś na dancing. Będzie świetna zabawa!

Tak, więc siedzę na owym dancingu i bacznie obserwuję gości. Zajęłam swoje ulubione miejsce przy barze i przyglądam się wielu parom, które wirują po parkiecie dużej sali o odcieniu szkarłatu. Zaczyna się niewinnie. Uśmiech, czasem rumieniec, zaproszenie do tańca. Później każdy z partnerów staje się kimś na kształt lekarza. Zaczynają się coraz śmielsze badania ciał partnerek. One z kolei nadal spuszczają niewinnie wzrok, dając pozór niedostępnych. Pod koniec lepkie ręce nie są w stanie oderwać się od kobiet, których różne części ciała, do tej pory samotne, teraz z radością przyjmują towarzystwo. Oczywiście, nie jest to reguła. Po sali krąży kilka par, które naprawdę umieją się świetnie bawić, bez prezentacji tańca godowego. Uważniejszy obserwator zauważy także takich, co siedzą, spoglądając co i raz na swoje stopy, by zaraz spojrzeć na wirujące pary z nadzieją, że oni też staną się uczestnikami zabawy. Są też samotne jednostki, takie jak ja, które bacznie przyglądają się rozweselonemu tłumowi. Wśród nich także gruby pan popijający z piersiówki oraz, o dziwo, znerwicowana matka z dziećmi. Bliźniaki powinny  biegać, śmiejąc się i zgrabnie lawirując  pomiędzy roztańczonymi gośćmi, ale niestety siedzą sztywno na krzesłach wpatrując się w podłogę.
Chwyta mnie w pasie i zaczynamy podróż wokół sali. Nie jestem w tym najlepsza, więc wytężam umysł i koncentruję całe moje ciało na jego ruchach. „Tylko się nie potknij, tylko go nie kopnij” – powtarzam jak mantrę i to właśnie przez nią tracę skupienie i robię obrót nie tam, gdzie trzeba, wpadając na inną parę. Jednak oni się jedynie uśmiechają i podążają w swoją stronę, swoim rytmem.
Uwielbiam patrzeć na roztańczone pary. Na to jak każda z nich podąża w swoją stronę, w swoim rytmie. Gdyby tylko nie ten ból głowy… I gdyby nie ta gniewna „Ponura Żniwiarka”, która roztacza toksyczną atmosferę, gdziekolwiek się pojawia.
– Eh biedne dzieci… – zagaduję do barmana, wskazując wzrokiem na nieszczęsną dwójkę.
– Ah tak… Towarzystwo spod 725. Próbowaliśmy już tej Pani zwrócić delikatnie uwagę, ale nic poza tym nie możemy zrobić.
– A policja?
– Nie ma dowodów na znęcanie się. Dzieci twierdzą, że są szczęśliwe, chociaż to kiedy i jak się odzywają jest narzucane przez ich matkę, a ta jest… sama widzisz.
– Gniew to na pewno nie jest przymiot, który powinien charakteryzować… ­– nie dokończyłam, bo barman wskazuje coś ręką za moimi plecami. Odwracam się i widzę machającą do mnie wokalistkę, która zajmuje dziś samotny stolik na końcu sali.
– Ktoś cię woła. Wydaje mi się, że niejaka dama z piątego piętra – mówi barman.
– Eh, życz mi powodzenia. – Wzdycham i ruszam w stronę kobiety.

– Jak mija pobyt w hotelu? – pyta blondwłosa kobieta, wypuszczając chmurę dymu z ust, jednocześnie częstując mnie papierosem. Odmawiam, kręcąc głową.
– A całkiem nieźle, odpoczywam.
– Hmm… a nie nudzi ci się te wieczne odpoczywanie? – znów tajemnicze pytanie. Lecz zanim zdążę odpowiedzieć, wokalistka podejmuje nowy wątek. Ah, widać, że najbardziej na świecie miłuje własny głos.
– Nie brakuje ci go? Ah, przepraszam, ty wciąż nic nie pamiętasz. Jak już stwierdziłyśmy głupcy są szczęśliwsi. Czyż nie? – uśmiecha się gasząc papierosa. Powstrzymuje się od komentarza, nie widząc sensu w otwieraniu buzi. Po chwili wokalistka kontynuuje swój monodram.
– Wiesz, kiedyś byłam kimś. To głupio brzmi, ale to fakt. Miałam wszystko, ale za hmm… okrutną cenę. Widzisz, niezbyt przejmowałam się innymi ludźmi. Za to bardzo zajmowała mnie moja osoba. – mam już ochotę mruknąć: „No coś, takiego!”, ale piosenkarka kontynuuje – oh, jakbyś mnie wtedy widziała! – przerywa, wpatrując się w pustkę, z pewnością wspominając dawne życie – teraz duszę się w tym hotelu, bo niestety nie dane mi było zostać głupcem – porzuciłam już próby odpowiadania kobiecie, zwłaszcza, że średnio mnie interesuje jej życiowa historia. Mimo to wokalistka wyraźnie czeka, aż się ustosunkuję.
– To fascynująca opowieść, niestety muszę przyznać, że nie za bardzo rozumiem Pani wypowiedzi i to nie bynajmniej dlatego, że jestem głupcem, jak już to Pani zdążyła stwierdzić, ale są one zwyczajnie nielogiczne – wymownie przerywam, ale nie doczekuję się odpowiedzi.
– Czy jest coś, o czym tak naprawdę chciała Pani porozmawiać? – przerywam ciszę, która zawisła między nami. Wokalistka zapala kolejnego papierosa. Widać nie śpieszy się z odpowiedzią.
– Kochałaś kiedyś kogoś? – może tym razem pytanie jest zrozumiałe, ale bardzo nie na miejscu. Już miałam odpowiedzieć, że nie wypada pytać nieznajomych o takie sprawy, ale… znów poczułam ukłucie niepokoju. Jakbym zapomniała o czymś naprawdę ważnym. Kochałaś… kochałam…
– Ta… Tak.
– Zawsze zawieszasz się na tym pytaniu – uśmiecha się ciepło.
– Pokaże ci coś. Czy masz może ze sobą swój notes? – pyta wokalistka.
– Nie zwykłam pokazywać nikomu moich notatek – odpowiadam oschle.
– Oh, proszę. Tylko na chwilkę – kobieta w ogóle nie wydaje się zniechęcona, więc zrezygnowana, sięgam po torbę i podaję artystce notatnik. Bierze go delikatnie, otwiera i przypatruje się chwilkę jego zawartości. Po czym kładzie na stół i wskazuje palcem.
– Radzę nieco wgłębić się w treść zapisków. Miłego wieczoru. – Gasi papierosa i odchodzi. Kolejna dziwna rozmowa. Następnym razem poproszę, żeby mnie więcej nie nękała. Wzdycham i spoglądam na swój notatnik i… zamieram. Całe kartki zamazane są plątaniną liter, cyfr, dziwnych znaków, niezrozumiałych słów i niezwykłych rysunków. Zupełnie jak te na stole w sklepiku z zegarkami. Nie, to nie możliwe! Zrywam się z miejsca i czuję, czuję, że…
– Przepraszam, czy wszystko w porządku? Dobrze się Pani czuje? – ktoś łapie mnie za ramię. Powoli odwracam wzrok i widzę zatroskaną twarz jednego z kelnerów.
– Ten notatnik…
– Tak? – pyta mężczyzna. Po chwili chwyta go w ręce, patrzy na kartki i szeroko się uśmiecha.
– Mam nadzieję, że napisze Pani same dobre rzeczy o naszym hotelu, a teraz chyba powinna Pani odpocząć. Może alkohol zaszkodził… Oh nie, przecież drinki naszego barmana to błogosławieństwo – zaczyna głośno się śmiać. Po chwili, niepewnie odwzajemniam uśmiech.
– Przepraszam, ale strasznie boli mnie głowa. Czy może jest w hotelu jakiś lekarz? – pytam.
– Hmm… Mamy psychiatrę, ale myślę, że byłby wstanie wypisać receptę.
– Dziękuję. – Chowam notatnik do torby i wracam do pokoju.

*

Rozglądam się po sali. Ktoś do mnie macha. On. W garniturze, z szerokim uśmiechem. Zmierzam w kierunku stolika, starając się wyglądać lekko w tych cholernie wysokich obcasach. Mężczyzna wstaje i odsuwa moje krzesło. Po tym jak przysuwa je z powrotem, szepcze mi do ucha „Pięknie wyglądasz”. Muszę przed sobą przyznać, że on nie wygląda wcale gorzej. Wszystkie stoliki są odosobnione, delikatnie oświetlone. Wszędzie panuje wyjątkowo romantyczny charakter. Czuję się nieco niekomfortowo. Wole spędzać wieczory przy barze, ubrana w dżinsy i wygodną koszulkę. Obiecałam sobie, że będę bardziej kobieca i elokwentna, ale teraz czuję, jakby mój język się kurczył, uniemożliwiając wypowiedzenia ani jednego słowa, nie mówiąc już o jakimś błyskotliwym zdaniu.
– Tak wiem, to też nie są moje klimaty, ale czasem trzeba zrobić wrażenie – uśmiecha się jeszcze szerzej, po czym przysuwa się konspiracyjnie w moją stronę, jakby chciał podzielić się ze mną jakimś mrocznym sekretem – nie martw się, później pójdziemy do baru.
– Oh, kamień z serca, bo na trzeźwo tego nie przeżyję – odwzajemniam uśmiech. Znamy się krótko, zaledwie kilka tygodniu, tyle ile jestem w hotelu, ale od razu się polubiliśmy. Kasper od początku umiał mnie rozśmieszyć, a jego pomysły, mimo, że był dorosły, zawsze kojarzyły mi się z głupimi zabawami dzieci, co niezmiernie poprawiało mi humor. Czułam się w jego towarzystwie tak, jakbym znała go od zawsze.
– To na co masz ochotę? – pyta chwytając menu.

Siedzimy przy barze i czuję, że mój limit alkoholowy zbliża się wielkimi krokami. Jak na złość on oczywiście wydaje się trzeźwy.
– Nie nudzi cię to? – pyta.
– Co?
– No wiesz, hotel, wciąż te same sale, te same potrawy, ci sami ludzie…
– Wiesz Kasper, chyba już bredzisz… - ­ uśmiecham się – jesteśmy tu dopiero kilka tygodni i hmm… może rzeczywiście zaczęło by mnie to nudzić, gdyby nie taki jeden, głupkowaty blondyn – chwytam drinka, ale Kasper mnie uprzedza. Zatrzymuje delikatnie moja rękę i zbliża swoje usta do moich. Zanim zdążyłam w pełni odwzajemnić pocałunek, on już odsunął twarz.
– Cieszę się, że jestem w stanie zapewnić ci odrobinę rozrywki – prostuje się na krześle jakby nigdy nic, chociaż ja nadal jestem oszołomiona. Cholera, stara baba, a tak się rumieni.
– Ha ha, nie sądziłem, że w tym wieku można być tak czerwonym po niewinnym pocałunku – oczywiście nic nie umknie jego uwadze.
– Oh, daj spokój, po alkoholu zawsze jestem jak burak.
– Wiem. – Odpowiada i jakby traci nieco wesołości, popadając w nostalgię. Chwilkę siedzimy w milczeniu.
– Wiesz, obiecuję…, obiecuję, że nas stad zabiorę, po prostu… poczekaj jeszcze chwilkę – zatapia swój wzrok w kolorowej zawartości szklanki, a ja zastanawiam się przez chwilę, co znaczy ta deklaracja, jednak jestem zbyt pijana, aby wpaść na jakiekolwiek inteligentny wniosek, więc jedynie wlepiam maślane oczy w Kaspra.

Budzę się sama z siebie, w końcu bez hałasów, bez krzyku na ustach. Chyba jednak recepcjonista zaradził coś na owocne życie seksualne młodego małżeństwa. Wracam myślami do snu. Nie mam pojęcia dlaczego wciąż śni mi się ta sama osoba, ale nie chcę tego roztrząsać. Przecież to tylko sny…, a ja nie wierzę w znaczenie snów i im podobne zabobony.

Piję kawę i wpatruję się, jak gruby pan z piersiówką pochłania już trzeci talerz śniadania. Moje dumania nad rozmiarem jego żołądka zostają przerwane cichym głosem.
– On tak zawsze. Dziwię się, że nie jest coraz grubszy, lecz wciąż taki sam – odwracam głowę w kierunku dochodzących słów i widzę siedzącą koło mnie starszą panią. Babcię zaginionego chłopca.
– A mnie zawsze zastanawia zawartość jego piersiówki – uśmiecham się delikatnie.
– Jak postępy  w poszukiwaniach? – pytam.
– Żadnych i sądzę że żadnych nie będzie. To kara.
– Kara? – pytam, marszcząc brwi.
– Tak, za naszą chciwości. Widzisz dziecko, ja i mój mąż byliśmy niegdyś bardzo bogatymi ludźmi. Hmm… w sumie dalej jesteśmy. Nasze małżeństwo nie miało nic wspólnego z miłością. Ja byłam ze znanego, inteligenckiego domu i wszyscy oczekiwali, że wyjdę dobrze za mąż. Rodzina wybrała dla mnie naprawdę bogatego męża. Nie protestowałam, gdyż interesowało mnie jedynie wygodne życie. I takie też miałam. Wszystko na wyciągniecie ręki. Dobre restauracje, najlepsze ciuchy, podróże, gdzie tylko zechce, prestiżowe imprezy i wpływowi ludzie. Nie przejmowałam się tym,  że w moim życiu nie ma, hmm… miłości. Ah, nie zrozum mnie źle, byłam na swój sposób szczęśliwa. Mój mąż zawsze był dla mnie dobry, może nawet za dobry… – przerwała na chwilę i utkwiła wzrok w swoich stopach – ah, wybacz, znów moje myśli odpływają, a ja tracę wątek. Całe życie mój małżonek zajmował się tym, co umie najlepiej­ – zarabianiem pieniędzy, a ja z tego korzystałam. Wypadało, oczywiście urodzić dziecko, aby rodzina była usatysfakcjonowana. Na swój sposób kochałam moją córkę, ale… ale moje życie polegało na ciągłej pogoni za maksymą „więcej, więcej, chcę więcej!”.  Sama rozumiesz… W każdym razie, nasza córka była wychowywana tak jak my – przez opiekunki. Nie miałam z nią prawie żadnego kontaktu i nawet nie czułam takiej potrzeby. Mój mąż wciąż pracował, a ja skupiałam się na swoim bezowocnym życiu. Z czasem staliśmy się milionerami. Bogatszymi nawet niż nasi rodzice. Nasza córka wyszła za mąż, urodziła dziecko. Prowadziła życie prawie identyczne jak my. Pewnego dnia, na spotkaniu rodzinnym patrzyłam jak je i lekko się krzywi. Potrawa musiała jej nie smakować, choć wyraźnie starała się to ukryć. I wtedy mnie uderzyło. Uderzyło mnie to, że ja tak naprawdę nie znam mojej córki. Nie tylko mojej córki,  nie znam mojego męża, ba!, nawet siebie nie znam – kobieta umilkła i ponownie spuściła wzrok – gdy się zorientowałam, jak wygląda moje życie, było już za późno. Został nam tylko wnuk, a w momencie kiedy naprawdę chciałam zostać prawdziwą, kochającą babcią, on zaginął – ukryła twarz w dłoniach, a ja wpatrywałam się przed siebie, nie do końca wiedząc jak zareagować. Starsza pani po chwili opanowała się i spojrzała w moją stronę.
­– Przepraszam, to osobista opowieść i nie każdy ma ochotę jej słuchać. Proszę mi wybaczyć gadulstwo, to starość – już miałam mówić, że nic się nie stało, gdy nagle pojawił się mąż kobiety, kładąc jej dłoń na ramieniu.
– Kochanie, nie przeszkadzaj już Pani. Przepraszam Panią za żonę – powiedział z delikatnym uśmiechem, a ja zaprzeczyłam ruchem głowy, odwzajemniając uśmiech.
– Tak, tak oczywiście. Do widzenia Pani i miłego odpoczynku – powiedziała starsza kobieta, wstając z krzesła, a ja na pożegnanie lekko skinęłam głową, odprowadzając wzrokiem pogrążoną w smutku parę.

Siedzę w restauracji wpatrując się w porcję soczystej wieprzowiny. Zapach zapowiada wspaniały smak, ale gdy widzę wchodzącą do pomieszczenia młodą parę, apetyt całkowicie się ulatnia. Nowożeńcy, przyczyna mojego niewyspania, jak zawsze roześmiani, obłapujący nawzajem zakamarki swoich ciał. Nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie ciało kobiety. Wszędzie, gdzie widać jej gołą skórę widnieją jakby wylewy krwawe. Czerwonawe, bordowe, niekiedy zsiniałe plamy zdobiące jasny róż ciała. Jeszcze jakby tego było mało, kobieta ma na sobie zwiewną sukienkę, pokazującą naprawdę wiele, jakby chciała, aby cały świat podziwiał jej rany. Ponadto śmieje się i rozmawia z partnerem, jakby zupełnie nic się nie stało. A siniaki są dosłownie wszędzie. Wygląda to tak, jakby ktoś bił ją tępym narzędziem, albo zaczepił o jej skórę jakieś urządzenie i naprawdę mocno pociągnął. W restauracji nagle milkną rozmowy i stukot sztućców, gdyż wszyscy wlepiają wzrok w młode małżeństwo. Jednak mimo tej specyficznej atmosfery para zupełnie nie zwraca uwagi na swoje otoczenie. Zamiast tego, jak zwykle, patrzą się na siebie, szczebiocząc i dokazując.
Matko, nie mogę już na nich patrzeć – wykonuję ruch imitujący wymiotowanie.
– Oh, daj spokój. Idzie się przyzwyczaić – mówi tonem poirytowanym, jakby szukał zaczepki.
– No może ty dajesz radę, ja jakoś nie potrafię – odpowiadam.
– No tak. W końcu nic nie pamiętasz. A ja pamiętam wszystko i znoszę to już tak długo, że nauczyłem się z tym żyć. Szkoda, że ty nie możesz… – nawet na mnie nie patrzy, lecz wciąż pakuje jedzenie do ust. Nie wytrzymuję.
– Możesz powiedzieć, o co ci chodzi? Ostatnio zaczynasz gadać do mnie jakimś niezrozumiałym szyfrem i smętnie zawieszasz wzrok w pustce. Co się stało z wesołym Kasprem z przed kilku tygodni?
– Wesoły Kasper przestał istnieć kilka lat temu…
– Ok. Nie chcesz rozmawiać, to nie będę cię zmuszać – odstawiam talerz i…
Odstawiam talerz i ruszam do pokoju lekarza. Nie mam już siły oglądać tych wszystkich popieprzonych ludzi. Strasznie boli mnie głowa.

– A więc w czym jest problem? – pyta lekarz. Ciemne włosy, ciemne oczy. Niski mężczyzna w średnim wieku. Całkiem przystojny, ale coś mnie w nim odrzuca. Po kilku chwilach już wiem co. Flegmatyczność.
– Boli mnie strasznie głowa.
­– Ah, rozumiem – zawiesza się nad swoim notatnikiem, jakby miał tam odpowiedzi na każdą dolegliwość pacjenta.
– A dobrze Pani sypia?
– Nie najgorzej.
­– A jak Pani dzieciństwo? – a co ma piernik do…? Dzieciństwo… Jakie dzieciństwo?
Kasper, Maja. Woda, ciepła, słona woda.
– Pomóż mi! Słyszysz?! Pomóż mi!
Chwytam się za głowę. Tak strasznie boli.
– Pomóż mi! Niech Pan mi pomoże do cholery!

– Już lepiej? Jak się Pani czuje? ­– przyzwyczajam wzrok do jasności. Ktoś podaje mi szklankę wody, lecz zanim ją chwytam w dłonie rozglądam się wokół starając sobie przypomnieć co… Ah, tak. Jestem u lekarza.
– Dziękuję. Lepiej. – Pociągam kilka łyków przeźroczystego płynu.
– To zmęczenie. Proszę brać te tabletki i… – podaje mi małe opakowanie – zalecam odpoczynek.

– Dobrze się czujesz? – pyta, obejmując mnie jednocześnie ramieniem.
– Ta…tak, tylko strasznie boli mnie głowa. Wiesz, to chyba przez ten dym papierosowy – odpowiadam. Siedzimy z Kasperem już dłuższy czas przy barze, a z uwagi na ogromny dziś tłok panujący w sali, w powietrzu unosi się wysokie stężenie alkoholu, zapachu perfum i dymu papierosowego oraz oczywiście niezliczone barwy i tony głosów, które raz po raz przecinają gęste od zapachów powietrze.
– Wróćmy do pokoju – powiedział Kasper i delikatnie poprowadził mnie w stronę windy. Gdy byliśmy już na piętrze nacisnął klamkę…

Nacisnęłam klamkę i weszłam do wnętrza pokoju, ale moim oczom nie ukazał się widok pięknej ławy stojącej na środku salonu, lustra odbijającego okno wychodzące na balkon, czy też skórzanej kanapy w rogu. Słowem, drzwi nie prowadziły do mojego pokoju. Spoglądam w stronę, z której przyszłam, ale… drzwi już tam nie ma. Cholera, jak bardzo boli mnie głowa. Zaczynam nerwowo rozglądać się po pomieszczeniu. Może pomyliłam pokoje… We wnętrzu panuje półmrok. Ściany zdobi miękki, czerwonym materiał, a jedyne źródło światła to piękne lampki zawieszone nad moją głową. Nie są  one jednak jedynymi przedmiotami wiszącymi na ścianach. Wszędzie dostrzegam haki. Zamykam powieki i potrząsam głową, bo boję się, że znów mam jakieś majaki, ale nie… po otwarciu oczu, one wciąż tu są. Niezliczone haki, o różnych kształtach i wielkościach. Niektóre z nich przymocowane do łańcuchów, niektóre bogato zdobione, inne zupełnie proste. Czuję  niesamowitą potrzebę wydostania się stąd. Przyspieszam kroku, kierując się na przeciwległą ścianę. W końcu tam muszą być drzwi. Gdzieś muszą być! Drzwi… drzwi… Gdzie są te cholerne drzwi?! Zaczynam biegać po pomieszczeniu,
niemal uderzając pięściami w miękkie obicie ścian.
– Drzwi! Wypuście mnie stąd! Gdzie są cholerne drzwi?! Gdzie… – nagle poczułam jak ściana przede mną ustępuje, a ja wpadam do jasnego pokoju, o mało nie przewracając się. Próbuję rozejrzeć się wokół chwytając szczegóły, ale tak bardzo boli mnie głowa. Przecieram pięściami oczy i…
– Co Pani tu robi?! Proszę natychmiast wyjść! – odwracam się w stronę dobiegającego głosu. Kobieta, kobieta… Matka dzieci, „Ponura Żniwiarka” stoi przy blacie kuchennym, wyraźnie zdenerwowana, a każdy jej mięsień drży od nadmiernego napięcia. Dostrzegam kątem oka dwójkę skulonych dzieci, oglądających całą scenę, wychylając głowy zza framugi drzwi.
– Nie słyszysz mnie? Wynoś się z mojego pokoju! – kobieta zmierza do mnie energicznym krokiem i wskazuje coś ręką za moimi plecami. Odwracam się. Drzwi… Nareszcie drzwi. 

Budzę się w łóżku. Gwałtownie podnoszę się i rozglądam wokół. Tak, to mój pokój hotelowy. Z ulgą zatapiam ponownie głowę w miękkiej poduszce. Ból staje jest tylko odległym, słabym pulsowaniem, gdzieś w głębi mojej czaszki. Cholera, co to było? Znów sen? Spoglądam na zegarek. Już późno. Chyba pora zejść do baru.
– Coś blado dziś wyglądasz – stwierdza barman, nalewając mi drinka.
– Coś słabo ostatnio sypiam – odpowiadam i skinieniem głowy dziękuje za alkohol.
– Może jednak pobyt w hotelu nie każdemu służy – barman nieco smutnieje.
– Może nie każdemu… No, ale nie będę się smucić. Zdrowie! – pociągam łyk, równocześnie wodząc wzrokiem po sali. Spokój, niemal cisza. Nieliczni panowie popijający whisky, gruby pan z piersiówką i kilka samotnych kobiet przy stolikach. Niemal czuję, jak humor mi się polepsza. Niestety nie jest mi dane zbyt długo cieszyć się tym spokojem.
Do sali jak spłoszony koń wpada młoda kobieta, która dziś rano zrobiła furorę, prezentując pokaźną kolekcję sińców na skórze. Cholera, ale gdzie się podziały te purpurowe plamy? Przecież to nie możliwe, żeby zniknęły w pół dnia! Moja głowa, znów daje o sobie znać. Znów mam jakieś przewidzenia. Mam ochotę zapytać o to barmana, ale nie jest mi dane uczynienie tego, gdyż kobieta nagle zaczyna krzyczeć w kierunku samotnie siedzącej przy stoliku rudowłosej piękności. To jedna z panienek, które tak często kręci się przy mężczyznach grających w karty. Teraz jednak jej twarzy nie zdobi sztuczny uśmiech, ale najprawdziwsze zaskoczenie, które po chwili zamienia się w strach, gdy kobieta rzuca się na samotną dziewczynę, przewraca ją na ziemie i zaczyna ciągnąć za czerwone włosy.
– Ty kurwo! Ty nic nie znacząca szmato! Jak mogłaś to zrobić? Jak mogłaś mi to zrobić?! – krzyczy kobieta, a ja uświadamiam sobie, że pewnie chodzi o wybryki jej męża, którego umizgi można było podziwiać zaledwie kilka dni temu. Szkoda tylko, że atak został przeprowadzony na nie tą panienkę, która była winna niewierności młodego mężczyzny. Niemal robi mi się jej żal. Wściekła amatorka sińców zostaje szybko obezwładniona przez panów i kelnerów znajdujących się na sali, którzy usilnie starają się ją uspokoić. Samotna rudowłosa szlocha wciąż leżąc na ziemi i może wszystko by ucichło, gdyby nie młody mężczyzna, który właśnie wchodzi do sali. Kobieta, trzymana przez kelnerów dostaje najwyraźniej nadludzkiego przypływu energii, wyrywa się im i z prędkością dźwięku dopada swojego męża. Zaczyna bić go po twarzy, po piersi, po całym ciele, rzucając w jego stronę niezrozumiałymi oskarżeniami. Mężczyzna, którego policzki przybierają od ciągłych uderzeń coraz to bardziej intensywny odcień czerwieni, pozostaje niewzruszony. Spokojnie czeka, aż jego partnerka się uspokoi. Ta w końcu osuwa się na ziemie, a jej gniew błyskawicznie zamienia się w rozpacz, o czym świadczą  łzy spływające po policzkach i wilgocą piękny dywan.
– Czemu… czemu znów to, to ro…robisz? Przecież zgodziłam się na wszystko… Na wszystko! A ty, ty, znów… znów to samo. Za każdym razem… Za każdym, pierdolonym, razem! – ostatnie zdanie zostaje wykrzyczane, jednak po chwili kobieta milknie, bo mężczyzna klęka i obejmuje ją ramionami. Nie bardzo przejmuje mnie los tej wyuzdanej pary, mimo, że sytuacja mnie zaskoczyła. Jednak, gdy teraz patrzę na niego, silnie przytulającego do siebie kobietę, dostrzegam w nim ogromny żal oraz… rezygnację i nagle robi mi się przykro. Bardzo przykro.

*

Koszulka wędruje na podłogę. Za jej przykładem podążają spodnie. Dotyka mnie. Dotyka mnie wszędzie, a ja drżę. Drżę nawet, gdy jeszcze jego palce nie wędrują po mojej skórze, a jedynie czuję zapowiedź zbliżającego się dotyku. Na początku byłam zdenerwowana. Wtedy też drżałam, ale z zupełnie innego powodu. On też był zestresowany, chociaż bardzo dobrze to ukrywał. Znacznie lepiej niż ja. Teraz, gdy już leżę na łóżku i czuję jego ciepły język na skórze brzucha, nie pamiętam nawet czym jest zdenerwowanie. Jego palce wędrują po wewnętrznej stronie moich ud, zbliżają się do pachwin, a ja tylko myślę o tym, aby dotknął mnie tam, tam gdzie teraz czuję największe ukłucie gorąca. Jak na złość,  nie spieszy się. Gdy w końcu liże mnie tam, całe moje ciało reaguje serią nagłych ruchów, a ja czuję, że ograniczenia w zakresach mobilności moich stawów, nagle stają się nie do zniesienia. Patrząc na jego blond włosy, które zajęły przestrzeń między moimi udami, uświadamiam sobie, że zaplanował dłużej się ze mną bawić. Ja nie jestem cierpliwa, jednak z wyczekiwaniem poddaje się jego pieszczotom. Cała moja nieśmiałość chowa się głęboko, gdzieś w materac, na którym leżą dwa rozgorączkowane ciała. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze wyjdzie stamtąd, ale nie obchodzi mnie to. Nic mnie teraz nie obchodzi. Zdejmuje bokserki i wchodzi w mnie, a całe powietrze uchodzi mi z płuc. Czuje się jak noworodek, który dopiero co opuścił przytulne wnętrze matki i doświadcza brutalnego spotkania z otaczającą atmosferą. Zasysam powietrze i krzyczę.  Nie jest to krzyk rudowłosej panienki z baru, nie jest to krzyk zdradzonej młodej kobiety spod 315-stki, ani krzyk zdenerwowanej matki. Oj nie. To zupełnie inny rodzaj krzyku.

Otwieram spokojnie oczy i powoli przyzwyczajam się do otaczającej światłości. Słońce już wysoko stoi na niebie, ale ja nie spieszę się z opuszczeniem łóżka. W końcu jakiś miły sen, szkoda tylko, że teraz, w rzeczywistości, leżę w pokoju sama. Po chwili ból głowy zaczyna dawać się we znaki, jakby też spał gdzieś w głębi mojej czaszki i obudził się wraz z pierwszym otwarciem powiek.

Na dachu hotelu był otwarty basen. Jednak przez większość casu był on zamknięty, gdyż pogoda była paskudna. Dziś temperatura nieco wzrosła, chociaż niebo dalej pozostawało przykryte chmurami. Mimo to postanowiłam wybrać się na dach.
Na basenie nie ma prawie nikogo. Jestem tu pierwszy raz odkąd postawiłam nogę w holu hotelu, a mimo to, owo miejsce wydaje mi się dziwnie znajome. Moje myśli rozprasza ból głowy.
– Maja! Maja, czemu nie wejdziesz? – wołam dziewczynkę.
– A…, a która jest godzina? – pyta z wahaniem.
– Nie mam pojęcia, Kasper? – chłopiec tylko kręci głową.
– Bo miałam wrócić za pół godziny, ale nie wiem, czy już minęła… – dziewczynka smutnieje, a my przesyłamy sobie z Kasprem porozumiewawcze spojrzenia.
– Oj, daj spokój Maja, powiesz, że nie miałaś zegarka. No wskakuj, woda jest taka ciepła – nie czekając na odpowiedź dziecka, chłopiec ciągnie ją za rękę do basenu. Dziewczynka wpada do wody, po sam czubek głowy. Gdy się wynurza, Kasper i ja zanosimy się śmiechem. Maja na początku udaje naburmuszoną, ale po chwili jej szczęśliwy głos przecina powietrze wokół. Lubię gdy się uśmiecha. Szkoda, że robi to tak rzadko.
– Ej Maja, bo tak naprawdę chcieliśmy Ci coś powiedzieć – Kasper robi wyraźną pauzę i patrzy na mnie poważnie, jakby szukając aprobaty. Po chwili jednak uśmiech wraca na jego twarz i kontynuuje.
– Co powiesz na wycieczkę nad morze?

Biegniemy we trójkę przez wąskie ulice miasteczka, a prowadzi nas zapach morza. Kasper ogląda się do tyłu, umożliwiając mi podziwianie jego wesołej, podekscytowanej i zaczerwienionej od biegu twarzy. Ja z kolei obracam się patrząc na Maję, która wciąż wydaje się przerażona. Uciekliśmy. Uciekliśmy od rodzin, od opiekunów, od tych wszystkich ludzi w hotelu. I chociaż wiemy, że jest to tylko na chwilkę, to jesteśmy wolni. Chłoniemy zapachy i kolory miasta, a nasze włosy rozwiewa morska bryza. Mijamy nawołujące klientów sprzedawczynie, handlujące głównie biżuterią zrobioną z tego, co rodziło morze – muszelek, kamyków, mieniących się w niezliczonymi kolorami skorupek. Naszym oczom ukazują się pierwsze stragany oferujące ryby i inne stworzenia zamieszkujące wielki błękit. Różnokolorowe, różnokształtne łodzie, ludzie handlujący wieloma potrawami, których rodzaje są tak liczne, jak kryształy na żyrandolach w hotelu. Rybacy naprawiający sieci, mężczyźni grający w karty lub pijący piwo z czujnym wzrokiem badającym okolicę. Staramy się zapamiętać każdy szczegół, gdyż żadne z nas nie ma pojęcia, kiedy znowu ujrzymy coś podobnego. Gdy w końcu wbiegamy na plażę, stoimy chwilkę bez ruchu, trzymając się za ręce, a nasze klatki piersiowe energicznie się unoszą i zapadają, próbując uspokoić szybko bijące serca. Kasper pierwszy wyrywa się z oszołomienia i biegnie w stronę morza.
– No chodźcie! Na co czekacie? Woda jest wspaniała – na potwierdzenie swych słów, wbiega po pas do wody, rozbryzgując ją na wszystkie strony. Idę za jego przykładem. Maja wciąż przestraszona jedynie patrzy się na nasze wygłupy, lecz nie popędzamy jej. W końcu rusza w naszą stronę, a wraz z każdym kolejnym krokiem, rośnie uśmiech na jej twarzy.

Budzę się gwałtownie na leżaku hotelowym. Czuję drobne krople deszczu na mojej skórze, a wraz z nimi spada na mnie potworny ból głowy. Szybko zabieram rzeczy i ruszam do pokoju.

*

Połknęłam kilka pigułek przeciwbólowych, ale mimo to nie mogę się powstrzymać i ruszam w stronę baru. W końcu mały drink nie zaszkodzi. Niestety nie tylko ja wpadłam na pomysł spędzenia wieczoru na pogawędkach z barmanem. Na jednym ze stołków siedzi wokalistka. Rozważam przez chwilę szybki odwrót do pokoju, ale w końcu zaciskam zęby i zajmuję miejsce przy barze.
– Ah niezła awantura była wczoraj. No wiesz, ta z małżonkami. Biedna dziewczyna… Nie ważne ile razy by nie próbowała, on zawsze to robi. Kiedyś nawet było mi ich żal, ale czas przyzwyczaja nas do pewnych rzeczy, sprawiając, że na końcu pozostaje jedynie obojętność. Nie zgodzisz się, kochana?  – mimo pytania skierowanego w moją stronę, postanawiam jawnie ignorować kobietę, licząc na to, że w końcu się znudzi i opuści bar.
– Zawsze mnie dziwiło, czemu nasze wyuzdane małżeństwo wynajęło dwa pokoje i to na innych piętrach! Bo wiesz, kobieta mieszka na czwartym piętrze i schodzi do niego tylko na seks. Ah, ale porozmawiajmy o czymś innym – robi krótką pauzę, jakby szukając tematu –  jak tam odpoczynek? Słyszałam, że skarżysz się na bóle głowy. Nie martw się. To minie, minie, chociaż nie na zawsze – uśmiecha się i kręci rurką, mącąc kolorowy płyn drinka – a wracając do odpoczynku, nie sądzisz, że nieco zbyt, hmm…  łapczywie z niego korzystasz? Nie uważasz, że może nie jest to jeszcze odpoczynek, ale już jawne lenistwo? – kobieta patrzy się na mnie pytająco, pociągając czerwony płyn, który płynąc przez niebieską rurkę, nadaje jej odcień ciemnego bordo, a ja czuję, że moja twarz właśnie przybiera podobny kolor.
– Oh, wybacz, kochanie. To pytanie zawsze cię irytuje, ale widzisz, nie umiem się powtrzymać – uśmiecha się niewinnie i odchodzi od baru, jednak oczywiście nie zapomina palnąć kilku słów na pożegnanie.
– Proponuję w ramach, hmm… odpoczynku udać się nad morze. Podziwiać fale, wsłuchując się w szept poruszanego wodą piasku. Albo lepiej! Wycieczka na dworzec kolejowy. To dopiero byłoby coś! ­– Odwraca się, a podąża za nią jej perlisty śmiech, który rozbrzmiewa mi w głowie przez całą resztę wieczoru.

*

Nie mam pojęcia jak do tego doszło. Siedzę mokra na plaży i cała się trzęsę. Z zimna, z szoku, z bólu i smutku. Kasper tuli mnie do siebie, ale to nic nie zmienia. Nie mogą odwrócić wzroku od ciała dziewczynki. Jeszcze kilka chwil temu ciepłe i pełne energii, teraz zimne i blade. Maja leży na ręczniku, a ratownicy przygotowują worek, aby zapakować zwłoki. Nie udało się jej uratować. Chociaż Kasper próbował, chociaż ludzie z portu próbowali, chociaż ratownicy próbowali i mimo, że ja nie próbowałam, to przecież nie powinno się tak to skończyć! „Pomóż mi! Słyszysz?! Pomóż mi!”. Wciąż rozbrzmiewa mi w głowie krzyk Kaspra, a przed oczami pojawia się obraz jego,  wyciągającego ciało Mai z wody i próba pomocy jej. Miałam biec po pomoc. Miałam uciskać klatkę piersiową. Miałam… ale nie mogłam. Siedziałam na piasku, tak jak siedzę teraz i wpatrywałam się pustym wzrokiem w martwe ciało, tak jak wpatruje się teraz.

Cholerny ból głowy. Mam już tego dość. Ciągłe sny. Maja, Kasper. Cholera! Dajcie mi spokój! Dajcie mi odpocząć! Ubieram się i ruszam do doktora.
– Zapraszam. – Dobiega mnie stłumiony głos doktora zza drzwi. Mężczyzna chyba jest jasnowidzem, bo nie zdążyłam jeszcze zapukać.
– Przepraszam, strasznie boli mnie głowa. Ma Pan może jakieś mocniejsze tabletki? – mówię bezpośrednio po wejściu.
– Głowa, Pani mówi… hmm… A jak Pani sypia? – znów to samo pytanie. Zaczynam się zastanawiać, jak ten facet dostał dyplom lekarza.
– Różnie.
– Głowa... hmm… Może tak wyjazd nad morze? Podobno pacjentom się poprawia.
– Pan sobie żartuje? Jesteśmy nad morzem.
– Ah, no tak! To może powrót do domu?
– Eee… domu, do domu… – ból głowy staje się coraz bardziej nieznośny. Chwytam się za włosy i przysiadam. Dom….

Chwiejnym krokiem podążam do baru, chociaż na niebie wciąż góruje słońce, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo niebo wciąż zakrywają chmury. Potykam się, ale przed upadkiem hamuje mnie blat baru.
– Oj, oj, wszystko w porządku? – dochodzi mnie głos barmana, ale słyszę go jakby z odległości, jakby stał gdzieś daleko ode mnie, a przecież jest tuż obok i przytrzymuje mnie za ramię.
– Już, już, spokojnie. Poproszę kogoś, aby zaprowadził Cię do pokoju.
– Nie, nie… Zaraz przyjdzie Kasper… On mnie zaprowadzi.

Nerwowo pakuję wszystko do walizki.
– Nie zabieraj tego wszystkiego! Po prostu się pospiesz – ponagla mnie Kasper, a ja próbuję wepchnąć do walizki ostatnią kosmetyczkę…
Cholera, tak mnie boli. Próbuje zmieścić do walizki ostatnią kosmetyczkę. Dom… Nie mam domu, nigdy nie miałam. Muszę stąd uciec.
– Posłuchaj mnie! – chwyta moją twarz w dłonie – uspokój się, musimy wyglądać naturalnie. Pamiętasz jak obiecałem, że cię stąd zabiorę? Zamierzam dotrzymać słowa, a ty mi tego nie utrudniaj.
Idę, prawie biegnę z walizką przez obszerny hol. Już wiem, że nawet nie mam co próbować się wymeldowywać. Po prostu wychodzę głównymi drzwiami i…
I biegniemy. Biegniemy miastem. On trzyma mnie za rękę, a ja bezwiednie podążam za nim, chociaż nie jestem pewna do końca, co właśnie się dzieje.
– Kasper… – dyszę – Kasper! – powtarzam głośniej, a on w końcu się odwraca.
– Co? Musimy się pośpie…
– A co dalej? Ja, ja nie znam innego życia. Ja… ja nie wiem, co się dzieje. Ja nie wiem, co się stanie, jak pobiegniemy jeszcze dalej, ja… – czuję jak łzy napływają mi do oczu. Kaper przytula mnie i szepce do ucha.
– Spokojnie, jestem z tobą. Wszystko ci wytłumaczę, ale teraz naprawdę, pobiegnij jeszcze troszkę  – uśmiecha się do mnie, próbując mnie zachęcić. Ja jednak mam wrażenie, że to na nic. Emocje powoli mnie opuszczają i już nie czuję palącego dotyku Kaspera, nie słyszę jego kojącego głosu i nie dostrzegam jego pełnych nadziei oczu, a cel naszego biegu staje się coraz bardziej dla mnie obcy.
– Kasper, ja… ja czuję się taka zmęczona. Przepraszam. Może odpoczniemy chwilę. W końcu ja tak dobrze odpoczywam. Ja chyba nie mogę biec… Ja chyba wolę odpocząć – w odpowiedzi na moje słowa chłopak przestaje się uśmiechać. Oddala się ode mnie, a ja patrzę na jego przerażoną twarz.
– Nie, nie... nie! Czemu ty?! Czemu ty też?! – krzyczy.
Stoi przede mną blondwłosy mężczyzna i płacze, a ja zastanawiam się dlaczego. Już chcę zadawać pytanie, czy wszystko w porządku, jednak on chwyta walizkę, odwraca się i biegnie przed siebie.
Biegnę przed siebie. Teraz doskonale wiem, gdzie biegnę. Do pociągu. Nim przyjechałam i nim odjadę. Pamiętam… pamiętam dzieciństwo. Pamiętam Maję. Jej wystraszoną buzię, jej uśmiech, jej piękne duże oczy, w których tańczyły iskierki i pamiętam jak zgasły. Pamiętam gdy podchodził do mnie do baru, pamiętam jak zapraszał na kolacje. Pamiętam jego dotyk, smak jego języka i pełne podniecenia oczy. Pamiętam jego infantylne dowcipy i wygłupy. I pamiętam, jak za każdym razem na nowo się przedstawiał. Bo ja nic nie pamiętałam. Za każdym, cholernym, razem nic nie pamiętałam! A on się nie poddawał. Jego sposoby na zapoznanie z czasem robiły się tak dziwne, że potrafiłam unikać go tygodniami, ale on i tak zawsze stawiał na swoim. Zapominałam, a on wciąż czekał, on nie zapominał. Aż w końcu odszedł. Odszedł, bo znów zapomniałam. Głupia, głupia, głupia! Gdybym wtedy pobiegła!
Teraz nie popełnię tego błędu. Biegnę, już widzę pociąg. Boję się, tak jak kiedyś się bałam, ale pokonuję ten stres. Odjadę i znajdę go, znajdę i powiem, że się udało, że uratował nas oboje. Wsiadam w ostatniej chwili. Zajmuję miejsce przy oknie i staram się uspokoić oddech. Jeszcze tylko trochę i znajdę go. Znajdę go i będzie jak dawnej. Lepiej, bo będziemy wolni. Ja i Kasper. Spoglądam przez okno i podziwiam zachodzące słońce, podekscytowana myśląc o przyszłości.
Kasper. Kasper…
Kasper… Ah dziwne imię krąży mi po głowie. Zamyślona wpatruje się w krajobraz za oknem. Zachodzące słońce wspaniale przyozdabia niebo gamą żywych kolorów. Uwielbiam pociągi. Kocham wsłuchiwać się w stukot kół oraz wędrować myślami w najbardziej odległe zakamarki mojej jaźni. Wagony pustoszeją, widocznie zbliżamy się do stacji końcowej. Chwytam płaszcz, rozwiewając ostatnie marzycielskie myśli i kieruję się na peron. Cóż, zaczynamy pracę…

Wchodzę do wspaniałego holu, jednak będę miała jeszcze czas na podziwianie bogactwa hotelu, ale teraz czas na zameldowanie.
– Witamy. Zameldowaliśmy Panią w pokoju 215. Boy zabierze Pani bagaże i wskaże drogę – recepcjonista sztucznie się uśmiecha. Nie mam pojęcia czemu zna już mój numer pokój, skoro nie zdołałam wydusić jeszcze ani jednego słowa, ale nie mam teraz ochoty zastanawiać się nad tym. Zamiast tego podziwiam wspaniałe wnętrze hotelu i gdy jestem już usatysfakcjonowana, odpowiadam:
– Dziękuję.





Komentarze

Popularne posty