Motywem przewodnim czwartego opowiadania jest deszcz, więc postanowiłam też w takim klimacie wrzucić muzyczkę do słuchania w tle. A soundtrack z Studia Ghibli nie jest tu przypadkowy, gdyż pisałam to opowiadanie, słuchając głównie muzyki genialnego Joe Hisaishi'ego -> https://www.youtube.com/watch?v=crQ_5wYm238
Miliony świateł uderzały w przechodniów swoją
zwyczajną wielką siłą. Miasto rzucało tysiące kolorów na szerokie ulice,
doprawiając to wszystko gamą najróżniejszych dźwięków. Chodząc chodnikiem miało
się wrażenie, że uczestniczy się w osobliwym koncercie, gdzie wspólnie na
wielkiej sali grają – światło, kolor,
dźwięk, zapach. Ogromne wieżowce stanowiły widownię, a liczni przechodnie i
kierowcy, dźwiękami własnych kroków, trąbieniem, czy hałaśliwymi rozmowami –
orkiestrę. Światła uciekały spod butów licznym przechodniom. Słońce nagrzewało
okrycia głowy i włosy w różnych kolorach. Wszyscy pozostawali anonimowi, a
jednak tworzyli pewnego rodzaju wspólnotę, nadającą smak, zapach, a w końcu
życie, ogromnemu miastu. Żaden z mieszkańców jednak nie poświęcił jednej myśli
na tego typu rozważanie, jak i nie był zdziwiony, ani oszołomiony wielkością
ulic, czy budynków oraz napierającym ze wszystkich stron zgiełkiem. Wszyscy już dawno się przyzwyczaili.
Irda jednak była zdziwiona, a nawet oszołomiona,
ale nie miastem, lecz złodziejem, który zgrabnie lawirował wśród przechodniów,
trzymając pod pachą jej torebkę. Dziewczyna biegła za nim usilnie wykrzykując
jedno słowo: „złodziej!”. Nikt jednak nie reagował. Może to znieczulica uszu,
przyzwyczajonych do miliona dźwięków, a może to znieczulica innego organu. Irda
jednak nie myślała o tym, lecz przez jej głowie przelatywało wciąż pytanie:
„jak do tego doszło?” W mieście kradzieże były bardzo rzadkie z uwagi na to, że
każdy obywatel żył dostatnie, dlatego też nikt zbytnio nie zwracał uwagi na
swoje mienie, zwłaszcza na coś tak małego jak damska torebka. Efektem
niepilnowania swojej własności był znikający zza rogiem złodziej. Irda pewnie
dawno już by się poddała, gdyby nie duża ilość gotówki, która tak usilnie się
od niej oddalała. Czerwona jak światła STOPU, zdyszana i mokra, niczym znikające
przed promieniami słońca kałuże na chodniku, wpadła do chińskiej dzielnicy, w
której zniknął złodziej.
Chińska dzielnica była jedynym miejscem, gdzie
mieszkali ludzie biedniejsi. Wyróżniała się na tle reszty miasta, bynajmniej
nie mniejszą ilością kolorów, świateł czy dźwięków, ale niższymi budynkami.
Jedyny rejon bez wieżowców. Rozpuszczone blond włosy powiewały za dziewczyną,
gdy ta mijała niezliczone stragany z potrawami, czarnowłosych, niskich mężczyzn
i krzyczące sklepikarki. Przez jej głowę przelatywały dwie myśli. Pierwsza: „jak
dobrze, że założyłam płaskie buty”. Druga: „już nie dam rady”. I rzeczywiście,
po chwili zatrzymała się, ciężko dysząc i rozglądając się wkoło, wypatrując tej
jedynej czarnej czupryny i czerwonej torebki. Niestety, wokół były same głowy
pokryte czernią, a każda twarz wydawała się jej taka sama. Irda w wyniku
zmęczenia i zaistniałej tragedii przez chwilę straciła wolę walki. Łzy naszły
jej do oczu i prawie porzuciła całą nadzieję na odnalezienie zguby. Po chwili
jednak podszedł do niej skośnooki mężczyzna, lekko siwiejący i obdarzył ją
życzliwym uśmiechem.
– Czy wszystko w porządku? Zgubiła się pani? – zapytał bardzo
grzecznie.
– W… w za… zasadzie tak. Prze… przepraszam – wydukała, próbując
uregulować oddech po kilkuminutowym sprincie.
– Czy… czy wie pan, gdzie znajdę miejsce, w którym sprzedaje się
rzeczy kradzione? Telefony, torebki i tym podobne? – pytanie zapewne należało
do głupich, ale nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Oczywiście, już Panią zaprowadzę – odparł uprzejmie mężczyzna i
ruszył przed siebie, delikatnie dając dziewczynie znać, by ruszyła za nim. Irda
wielce zdziwiona odpowiedzią, czując dużą niepewność, mimo wszystko ruszyła za
nim. Mijali stragany, sklepiki, stoiska. Głównie jedzenie, ale także ubrania
lub po prostu po trochu wszystkiego. Uliczki były wyjątkowo wąskie, a do tego
jeszcze zastawione licznymi budkami i niestety wyjątkowo brudne. Na każdej z
uliczek widziało się morze czarnych czupryn, co jakiś czas poprzeplatane innym
farbowanym kolorem. Irda musiała kluczyć między ludźmi, jakby szła labiryntem.
Droga wydawała jej się wiecznością. Miała poczucie, że wciąż mija te same
stoiska, te same krzyczące sprzedawczynie, te same potrawy, tych samych ludzi,
te same śmietniki, czy worki odpadków leżące na chodniku. Z góry świeciło słońce,
a przez zapach niezliczonego jedzenia przebijał się swąd potu przechodniów. Dziewczyna
powoli zaczynała się niecierpliwić i niepokoić. Gdy chwilkę ochłonęła po biegu,
uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie wie, gdzie jest i gdyby miała wrócić do centrum
miasta, to nawet nie wie, z której strony przyszła. Jej rozmyślania przerwał zatrzymujący się osobisty przewodnik
dziewczyny. Stanął przed budynkiem z zamkniętymi drzwiami. Wskazał na nie ręką i
uprzejmie się uśmiechnął. Irda grzecznie podziękowała i nie zastanawiając się
wiele, weszła do środka. Ujrzała dość obszerny pokój przedzielony na pół ladą. Wokół
panował, delikatnie mówiąc, nieład. Miliony rzeczy walających się na półkach,
podłodze, ladzie, szafkach – jednym
słowem wszędzie. Prawdę mówiąc dziewczyna, w ogóle nie zwróciła uwagi na żadne
z tych niezliczonych przedmiotów. Całą jej uwagę pochłonęły trzy postacie.
Jedna grzebiąca w jej torebce (złodziej) i dwójka pozostałych obserwujących
przedmioty, które zostały już wyjęte na ladę. Gdy tylko drzwi za nią się
zamknęły i cała uwaga trzech mężczyzn skupiła się na niej, złodziej chwycił
rozpiętą torebkę, przeskoczył przez ladę i pobiegł korytarzem w kierunku
drugich drzwi. Irda, jak tylko zorientowała się w jakim jest położeniu, zrobiła
dokładnie to samo, dodając do tego liczne okrzyki. Gdy tylko złodziej otwierał
drugie drzwi, wyciągnęła ręce żeby go chwycić. Niestety on był szybszy.
Dziewczyna pociągnęła za klamkę i znalazła się po drugiej stronie.
I wtedy wszystko się zmieniło.
*
Cisza. Wszędzie cisza. Żadnego dźwięku kroków,
żadnego klaksonu, żadnego nawoływania, nawet brak jakiegokolwiek szeptu. Brak
neonów, brak świecących lamp ulicznych, brak zapachu potrwa, brak swądu
ludzkiego potu. Tylko zapach deszczu. Bo deszcz padał. Ciężkie krople dudniły o
chodnik. Blond loki dziewczyny powoli zaczęły się prostować, przegrywając walkę
z spadającą wodą. Irda stała, jakby namoknięte ubrania, stały się zbyt ciężkie,
aby dziewczyna mogła się poruszyć. Zapomniała już o złodzieju, bo teraz całe
jej ciało przeszywało uczucie, że coś jest mocno nie tak. Czemu jak weszła do
budynku, to świeciło słońce i wszędzie byli ludzie, a po drugiej stronie,
jedyne co jej towarzyszy to deszcz? Odwróciła się poszukując drzwi, którymi
weszła. Drzwi były, ale już się nie otworzyły. Dziewczyna mocno zaniepokojona
zaczęła pukać, następnie krzyczeć. Nic. Podeszła do innych drzwi w kolejnym
budynku. Powtarzała tę czynność jeszcze przez kilkanaście minut. W końcu
poddała się. Przyszedł czas na kolejny plan – szukanie ludzi. Ruszyła przed
siebie.
Otaczający ją krajobraz można skomentować tylko
jednym słowem – szarość. Budynki szare, pozżerane przez wilgoć. Jakikolwiek
metalowy element pokrywała rdza. Na ścianach widać było zacieki. Woda z wolna spływała
wzdłuż ulic. Od czasu do czasu na poboczu walały się zamoknięte śmieci. W
budynkach nie paliły się żadne światła, nikt nie szedł poboczem, nawet nie
szczekał żaden pies. Nie słychać było nic z wyjątkiem spadającej wody z dachu
budynków oraz dźwięku kropel. Irda zmarznięta i doszczętnie mokra, w desperacji
zaczęła krzyczeć. Chodziła i krzyczała, krzyczała i chodziła. Potem biegała,
płakała i znów krzyczała. Nikogo i nic.
„Po cholerę ja biegłam za nim?! Przecież to tylko pieniądze! Jebana
torebka! Jebany złodziej! Jebana dzielnica chińska i jebany deszcz! Komórkę
miałam w torebce! Portfel w torebce. Nie mam nic! Kompletnie nic! Jestem sama,
całkiem sama.” Po tej ostatniej myśli Irda przestała krzyczeć. Usiadła na chodniku i wybuchnęła płaczem.
Umalowane paznokcie chwytały ramiona, mokre strąki
włosów kleiły się do pleców, łzy mieszały się z kroplami, zmarznięte stopy
odmawiały posłuszeństwa. Dziewczyna szła dalej. Straciła kompletnie poczucie
czasu. Siedząc jeszcze kilka minut temu na chodniku postanowiła jednak, że
większe szanse na znalezienie drogi powrotnej, będzie miała szukając. A więc znów
rozpoczęła wędrówkę. Głodna, mokra i zmarznięta. Aż w końcu zauważyła coś.
Kształt leżący przy ścianie budynku. Irda pobiegła. „Tak to chyba człowiek!”.
Rzeczywiście, to było dwoje ludzi skulonych przy sobie pod budynkiem.
– Przepraszam. Przepraszam! – dziewczyna krzyczała do nich. Jednak
oni nie odpowiadali. Irda postanowiła jednego chwycić delikatnie za ramię.
Potrząsała nim mówiąc:
– Przepraszam, zgubiłam się. Czy mógłby mi pan pomóc? Halo? Halooo?! –
dziewczyna już mocno szarpała za ramię mężczyzny. Jednak oni się nie poruszyli.
Dziewczyna przez chwilę wpadła w panikę, myśląc, że ci ludzie nie żyją, ale nie,
po bliższym przyjrzeniu się – oddychali.
– Proszę, proszę mi pomóc! Halo? Słyszy mnie pan?! – Irda krzyczała,
dalej szarpiąc mężczyznę.
Dziewczyna stała
tak jeszcze długo. Kolejna przeszkoda dla pokonującego drogę w dół deszczu.
Nikt na nią nie zwrócił uwagi. Szarpała, krzyczała, płakała, klękała, biegała
zaczepiając kolejne szare postacie. W końcu przestała.
*
Tysiące kropel uderza o dachy szarych domów tworząc
niesamowitą bębniącą muzykę. Melodię przecina od czasu do czasu, woda uciekająca
spod ciężkim kroków szarych ludzi, sunących powoli bez celu, aby w końcu zatrzymać
się pod którąś z wielu szarych ścian. Woda płynie wartko wzdłuż niekończących
się krawężników, jakby gdzieś się spieszyła. Wpływa między łączenia kostek
brukowych, w dziury na drodze, do butów, między palce u nóg, stuka do drzwi
domów. Krople deszczu urządzają sobie wyścigi na szybach okien, a inne niemo je
dopingują. Irda już nie zwraca na nie uwagi. Usiadła pod jednym z budynków.
Mokra, zimna i obojętna. Usnęła.
W pewnym momencie powoli powróciła do niej świadomość. Dziewczyna
wpierw usłyszała, dopiero potem zrozumiała. Szczekanie psa. Gdzieś szczeka
pies! Taki niepozorny dźwięk, słyszany codziennie w mieście. Jednak w tym
miejscu kompletnie wyjątkowy. Irda poderwała się się i zaczęła gorączkowo
szukać źródła dźwięku. Nie musiała się zbytnio wysilać. Pies stał rogu ulicy i patrzył
na nią. Gdy odwzajemniła wzrok, zwierzę wyraźnie się podekscytowało, zamachało
ogonem, zakręciło kółko i wróciło do szczekania. Irda szybko do niego podbiegła.
Pies był wysoki, chudy, wręcz wyglądał dość nędznie. Mokry, brudny, mimo to
bardzo szczęśliwy. Polizał Irdę po ręce i zaczął biec.
– Czekaj!... Cholera jasna! – krzyknęła za psem, nie mając pojęcia,
czy ten w ogóle coś rozumie. Zwierzę nie zwolniło, ale co jakiś czas obracało
się, patrząc, czy dziewczyna za nim podąża. Irda biegła i biegła, najważniejsze
w tamtej chwili było nie stracić tego cholernego psa z oczu. Dziewczyna nie wiedziała,
czy ta pogoń w ogóle miała jakikolwiek sens, po prostu ten pies wydawał jej się
najbardziej „żywą” istotą z tego świata jaką spotkała, więc instynktownie za
nim podążała.
Aż wszystko zgasło.
Zemdlała.
*
– Już, już. Do…y piesek. Już, już. Dos…. O! R….sza
się! P…trz, M…rk, rusza się! – Irda usłyszała jakieś niewyraźnie głosy.
– Mark, wody! Pan…nko? Panienko?!– Co…? – to wszystko, co dziewczyna była w stanie z siebie wydobyć. „Chwila!”.
Irda zaczęła się wybudzać. „Czy ja właśnie słyszę ludzkie głosy?!”. Dziewczyna
nagle podniosła się gwałtownie, ale zaraz tego pożałowała, gdy poczuła silny
ból głowy, po czym dopadł ją gwałtowny kaszel.
– Już, już. Leż, panienko. Strasznie zmokłaś i wymarzłaś. Popatrz…, napij
się – ktoś podał jej szklankę wody. Szybko wypiła całą.
– Dziękuję. Jak ja bardzo wam dzię…kuję – ostatnie zdanie wymówiła, płacząc.
Irda obudziła się, czując się znacznie lepiej. Rozejrzała
się wokoło. Była sama w malutkim, dość obskurnym pokoju. Znajdowała się tu tylko
mała szafka, na której stało kilka starych książek. Obok jej posłania walały
się jakieś rzeczy. Sufit pokrywała pleśń i pajęczyny. Pokój był oddzielony od
reszty domu długą płachtą, drzwi nie było. Leżała na cienkim materacu, przykryta
dwoma dziurawymi kocami. Obok niej znajdowało się drugie posłanie. Puste. Nagle
poczuła czyjś język na swojej buzi, a po chwili zauważyła dwoje wesołych
brązowych oczu.
– No tak, już, już. Bardzo ci dziękuję, że mnie uratowałeś. – Pies w
odpowiedzi wesoło zaszczekał.
– Bruno, daj spokój dziewczynie. – Do środka wszedł młody chłopak.
Ciemny, brunet. Trzymał tacę z jedzeniem.
– Przyniosłem ci coś do jedzenia. – Dziewczyna energicznie wzięła od
niego tacę i pochłania jej zawartość. Dopiero teraz uświadomiła sobie jaka była
głodna.
– Całkiem nieźle sobie radzisz, jak na to, że spędziłaś kilka dni na
deszczu. Przespałaś dwa dni. Miałaś straszną gorączkę. No, ale najgorsze za
nami. Jak masz na imię?
– Ir… Irda – odpowiada z pełną buzią.
– Ja jestem Mark. Zaraz poznasz resztę. Jak zjesz, chodź do
restauracji.
Irda nie miała pojęcia czym jest restauracja, ale z
pokoju prowadziło tylko jedno wyjście, czyli otwór w ścianie zakryty płachtą.
Gdy ją uchyliła rzeczywiście ujrzała restaurację. Była to niewielka sala z
kilkoma stolikami, barem, przy którym stało kilka stołków. Pomieszczenie nie
było zamknięte, lecz wychodziło na mokre od deszczu ulice. Mimo panującej wilgotnej
i szarej aury miejsce wydawało się całkiem przytulne. W zakamarkach czaił się
grzyb, wilgoć i rdza, lecz dało się wyczuć, że ktoś wkłada w to miejsce serce.
Obok Marka stal starszy, siwiejący mężczyzna w okularach i uprzejmie uśmiechał
się. Dziewczyna od razu zrozumiała, że to właśnie jest ta osoba z „sercem”.
– Witaj panienko, strasznie się martwiliśmy wszyscy o ciebie. Tak się
cieszę, że odzyskałaś siły. – Mówiąc to, mężczyzna zbliżył się do Irdy i ujął
jej dłoń w swoje ręce. Miał szorstkie dłonie, mówiące wiele o charakterze jego
pracy. – Jestem Nomuald. Tak, tak, wiem, to takie staroświecki imię, – mówiąc to złapał się za tył głowy i
uśmiechnął jakby z zakłopotaniem – ale wszyscy mi mówią Nom albo Stary Nom.
Ewentualnie szefie, haha – staruszek roześmiał się. – Zaraz napijemy się
herbatki i porozmawiamy, ale musisz poznać wszystkich! – oznajmił i wskazał
jedyne drzwi w pomieszczeniu, po czym otworzył je, zapraszając Irdę do środka.
W pokoju było łóżko, kilka szafek i wózek inwalidzki na którym siedziała
starsza kobieta. Ręce trzymała na oparciach krzesła, a głowę miała zwieszoną. Podczas,
gdy wszyscy wchodzili do środka, nie poruszyła się.
– Panienko, poznaj moją żonę Helenę. Helenko…, – tu zwrócił się
bezpośrednio do starszej kobiety – poznaj nowego pracownika restauracji – Irdę.
– Dziewczyna szybko zrozumiała, że kobieta wygląda dokładnie tak jak te szare
postacie, moknące pod ścianami budynków. Obojętne, bez życia. Różniła się od
nich jedynie kolorowym ubraniem – bordową spódnicą i zielonym sweterkiem.
Ponadto widać było, że jest umyta i elegancko uczesana. Po słowach mężczyzny
Irda, spojrzała ukradkowo na Marka, który zrobił minę mówiącą: „staruszek tak
ma”, z dodatkiem „udawaj, że wszystko w porządku”.
– Niezwykle mi miło panią poznać i bardzo przepraszam za kłopot – dziewczyna
szybko weszła w swoją rolę. Ukłoniła się kobiecie i uśmiechnęła najszczerzej,
jak potrafiła.
– Ale gdzież tam! Jaki problem? Musimy sobie pomagać. Zwłaszcza tutaj
i teraz. Tego właśnie nauczyła mnie Helenka. Moja żona serdecznie wita cię w
naszych skromnych progach. A teraz czas na herbatkę! – mówiąc to chwycił za uchwyty
od wózka inwalidzkiego i wyprowadził kobietę do głównego pomieszczenia. Wszyscy
usiedli przy jednym ze stołów. Mark podał herbatę, a Bruno położył się obok
wózka inwalidzkiego. Oczywiście pani Helena nie poruszyła się, ani nie wydała
żadnego dźwięku. Starszy mężczyzna podawał jej herbatę. Przełykała małymi
porcjami. Irda, mimo miliona nasuwających się pytań, bardzo starała się
powstrzymywać ciekawość, aby nie wytrącić staruszka z rytmu. Ponadto w
niewytłumaczalny sposób czuła się w tej restauracji jakby… spokojnie.
– Panienko, pewnie masz mnóstwo pytań i czujesz się wielce
przestraszona zaistniałą sytuacją. Na wstępie powiem, że bardzo nam przykro, że
tu trafiłaś i niezwykle ci wszyscy współczujemy. Postaramy się, abyś poczuła
się tu jak w domu. Jak… po tamtej stronie. No tak, tak… – tutaj zwrócił się w
stronę żony, której uciekło nieco herbaty z ust i zalało bordową spódnice.
Mężczyzna ruszył na ratunek, przynosząc kawałek papieru – Mark, proszę
wytłumacz wszystko nowej pracownicy. – Chłopak chwilę wpatrywał się w swój
kubek z napojem, jakby układając sobie w głowie plan przemowy, aż w końcu
podjął wątek.
– Jest to bardzo deszczowe miejsce i wszyscy odczuwamy jego skutki. Ty
także już je odczułaś, ale będą one od tej pory dla ciebie codziennością.
Będziesz walczyć z pleśnią, wilgocią, rdzą, psującymi się potrawami i gnijącymi
ubraniami. Trafiłaś do restauracji i będziesz tu pracować. Praca nie jest jakoś
zbytnio zaskakująca. Obsługa klientów, mycie naczyń, naprawa usterek, pomoc w
kuchni i dodatkowo wykonywanie różnych domowych obowiązków, jak na przykład
pranie. Gotuje szef – tu skinął w stronę staruszka, który w odpowiedzi
uprzejmie się uśmiechnął. – W tym miejscu mamy do czynienia w dwoma typami
ludzi. Pierwsi, stanowiący większość, czyli tzw. Szarzy. To ci ludzie, których już
spotkałaś. Obojętnie leżący pod ścianami budynków. W centrum, hmm… miasta…
znajduje się ogromny zakład pracy, do którego codziennie rano podążają Szarzy,
a wieczorem z niego wychodzą do domów, albo po prostu do swojej część ściany.
Druga grupa to tak zwani Żywi, czyli my. Chyba nie muszę mówić, skąd takie
wzięły się te nazwy. Żywi prowadzą różne działalności, głównie drobne rzemiosło
i restauracje, jak my. Służymy tak naprawdę trzeciej grupie ludzi, których w
sumie można zaliczyć do podgrupy Żywych. Są to osoby zarządzające tym miejscem.
Jedyni, którzy mają pośrednio kontakt z światem zewnętrznym i kontrolują
przepływ towarów oraz pracę w fabryce. Jak się wkrótce dowiesz, prawie
wszystkie towary są z zewnątrz. Mówimy na tych ludzi Kokardy, gdyż noszą na
prawym ramieniu czerwoną przewiązaną w kształt kokardy wstążkę. I tutaj słuchaj
uważnie, bo wygłoszę najważniejszą zasadę – unikaj Kokard. Są to ludzie
niebezpieczni i źli. Ani Szarych ani Żywych nie chronią tu żadne prawa, co
oznacza, że Kokarda może zrobić z tobą wszystko. Łącznie z zabiciem cię. Generalnie,
jak znasz swoje miejsce w hierarchii i pracujesz dla Kokard, to powinnaś być w
miarę bezpieczna. Oczywiście Kokardy już wiedzą o twoim istnieniu i to, że
żyjesz oraz jesteś tutaj z nami, zostało przez nich zaakceptowane. Gdyby było
inaczej, hmm… już byś na pewno zauważyła. Restauracja istnieje po to, by
obsługiwać Kokardy i nielicznych Żywych. I powtórzę jeszcze raz – unikaj
Kokard. Nie wchodź z nimi w polemikę, nie mów do nich, nie pytaj, nie dotykaj.
Rób to co do ciebie należy i nie wychylaj się. – Tutaj Mark zrobił przerwę i
wykorzystał to siwiejący mężczyzna:
– Oj, Mark ty zawsze tak
straszysz. Chociaż, muszę przyznać panienko, że chłopak ma rację, ale nie martw
się na zapas, z nami jesteś bezpieczna. No, jakieś pytania? – „zgromadzenie” nie
musiało długo czekać na Irdę, gdyż ta od początku rozmowy tylko czekała, aby zadać
to jedno najważniejsze pytanie.
– Jak mogę się stąd wydostać? – mężczyźni zesztywnieli i zrobili
ogłupiałe miny. Nawet Bruno poruszył się nerwowo. Tylko pani Helena pozostała
niewzruszona.
– Eee, no… dobrze. Jest to temat tabu i nie rozmawia się o tym, więc
powiem to tylko raz i nie będziemy do tego wracać – odezwał się szef i nagle z
uprzejmego staruszka zamienił się w poważnego i zmęczonego dojrzałego
mężczyznę. – Nie wydostaniesz się stąd. Nikt się stąd nie wydostanie. To co
wjeżdża do Szarości, zostaje w Szarości. Nikt przed tobą ani nikt po tobie nie
opuści tego miejsca. Kto raz tu dotarł, zostanie tu do końca swoich dni. – Irda
zesztywniała. Chciała powiedzieć coś więcej, zapytać: „Dlaczego?”, drążyć
temat, aby może uzyskać chodź skrawek nadziei, lecz widząc poważną, wręcz
groźną minę staruszka, powstrzymała się. Zerknęła jeszcze na Marka, ale ten
miał wzrok wlepiony we własne dłonie.
– No, ktoś dolewkę? – wraz z tym pytaniem wrócił typowy uśmiechnięty staruszek
z ciepłym uśmiechem na twarzy.
– A co robią Szarzy w tym zakładzie pracy? – dziewczyna odważyła się
zadać kolejne pytanie.
– No pewnie pracują, chociaż tego nie wie nikt z wyjątkiem Kokard.
Zwykli Żywi mają tam zakaz wstępu. – Irda zamilkła na kilka chwil. Mark
pozbierał puste szklanki i zaczął myć naczynia. Staruszek odwiózł Helenę do
pokoju pogwizdując cicho. Kiedy wrócił, Irda miała jeszcze jedno pytanie
– A kto tu rządzi? W sennie tym miejscem – Szarością?
– Jak to? No, Król oczywiście.
Reszta „wieczoru” przebiegła spokojnie. Irda pomagała
w sprzątaniu po całym dniu pracy w restauracji, aż nastała „noc”. Okazało się,
że zegarki w Szarości były rzadkością, więc czas mniej więcej określała się wschodami
i zachodami słońca. Oczywiście, słońca wiecznie schowanego za szarymi chmurami.
Ponadto dowiedziała się od Marka, że doba trwa tu dwadzieścia pięć godzin.
Jednak takie szczegóły nie zbyt interesowały dziewczynę. Gdy poszła się myć
(prowizoryczna łazienka, gdzie szlauf robił za prysznic, z którego leciała woda
z pogranicza letniej i zimnej), rozmyślała nad wszystkim, o czym dowiedziała
się dziś. Nie było wątpliwości, że wszystko jest tu co najmniej podejrzane.
Nieoficjalny temat tabu, czyli tamta strona i ewentualny powrót do niej. Ludzie
niby uśmiechnięci, ale wyczuwało się poruszający się w powietrzu strach. Dziewczyna
mimo wszystko postanowiła mu nie ulegać. Po pierwsze zdecydowała, że wpierw
spróbuje oswoić się z nowym miejscem, a potem na własną rękę prześledzić możliwości
opuszczenia tej krainy o zapachu wilgoci. Z uwagi na to, że nikt nie wydawał
się skory do rozmowy o tamtej stronie, Irda postanowiła, że postara się
zainteresować tą tajemniczą postacią „Króla”, gdyż spodziewała się, że to
właśnie ona piastująca najwyższy urząd w Szarości, może mieć najwięcej
informacji. Chociaż spodziewała się, że dotarcie do niej będzie bardzo
problematyczne, póki co, postanowiła zachować spokój i w miarę poszerzania
swojej wiedzy, opracować jakiś sensowny plan.
Teraz czekała przykryta dziurawymi kocami w „swoim”
pokoju na Marka, który jak się okazało również spał w tym pomieszczeniu. Ich
wspólne spanie w tym samym pokoju było okupione potem i niemal łzami Starego
Noma, którego moralność nie potrafiła zgodzić się na wspólne mieszkanie
mężczyzny i kobiety w tym samym pomieszczeniu, co wydało się Irdzie całkiem
urocze. Niestety z braku innych pokoi w restauracji Mark i Irda zostali skazani
na siebie. Dziewczyna w końcu usłyszała wyczekiwany dźwięk – odsuwanie połów
płachty w drzwiach. Mark odsunął koc i położył się na swoim posłaniu, tyłem do
niej. Irda udawała, że śpi, aż w końcu zdecydowała się odezwać:
– Mark? – szepnęła, a chłopak westchnął i odwrócił się w jej stronę.
– Tak?
– Mogę o coś zapytać?
– Mhm – dziewczyna dopiero teraz mogła mu się dokładnie przyjrzeć i
stwierdziła, że chłopak jest całkiem przystojny. Miał urodę typowo chłopięcą.
Duże migdałowe oczy, usta w kształt serca, drobny nos i gładką skórę.
– Powiesz mi coś o szefie? Jak długo tu jest? – po tym pytaniu Mark
milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, ile Nom tu jest, sam nigdy tego nie
powiedział. Ale podejrzewam, że długo. Jak za pewne zauważyłaś, on… tak jakby
udaje, że wszystko jest tu normlanie. To jest jego sposób na życie w tym
beznadziejnym miejscu. I proszę cię, nie uświadamiaj go, że jest inaczej. Mimo
jego, wydawałoby się, naiwnej postawy, to jest bardzo odważny człowiek, a przede
wszystkim, hmm,… dobry, a jak się niedługo przekonasz dobrzy ludzie są tu tak nieliczni,
jak promienie słońca. – Po tych słowach skierował wzrok w sufit, uśmiechając
się gorzko, po czym kontynuował. – Odkąd pracuję w restauracji jego żona jest
Szarym, oczywiście szef traktuje ją w pełni jak Żywą, aż przykro patrzeć czasem.
On jednak nigdy się nie skarży. Zawsze z nią rozmawia i bardzo starannie się
nią opiekuje. Tyle wiem o nim, czyli w zasadzie nic. Ale tutaj nikt, hmm… nie
mówi o przeszłości, zwłaszcza o „tamtym” życiu. – Po tych słowach umilkł na
jakiś czas, po czym odwrócił się znów plecami do Irdy i gasząc małą żarówkę,
będącą jedynym źródłem światła w pokoju, szepnął: „Dobranoc”.
Kolejne dni mijały przy dźwięku kropel, szumie
płynącej wody, stukaniu talerzy i misek oraz radosnemu szczekaniu Bruna. Irdę
przepełniał niemalejący entuzjazm. Pomagała w restauracji, ile tylko mogła,
przy okazji próbując zdobyć jakiekolwiek informacje o otaczającej ją Szarości.
Dzień zaczynał się zwykle od wyjącej pani Heleny, która zaraz gdy
wzeszło słońce, zrywała się z wózka inwalidzkiego i próbowała podążyć do
fabryki wraz z niezliczoną rzeszą Szarych. Irdzie wydawało się, że z dnia na
dzień jej krzyki nasilały się, ale może to było tylko złudzenie. Stary Nom
niestrudzenie ją uspokajał i przytrzymywał, czekając aż atak przejdzie. Gdy
Pani Helena się uspokajała jeszcze długie minuty głaskał ją po głowie. Irda,
gdy widziała to smutne przedstawienie za pierwszym razem, rzuciła się, aby pomóc,
ale Mark szybko ją poinformował, że nie ma to większego sensu i jest to w tej
restauracji swego rodzaju rytuał, który oznajmia wszystkim, że zaczął się nowy
dzień pracy. Po kilku dniach dziewczyna przyzwyczaiła się do porannych jęków i
kojących słów szefa.
Kokardy co dzień przychodziły licznie. Ich
największy przypływ miał miejsce koło południa, później pojawiały się
pojedyncze osoby. Irda początkowo myła naczynia i sprzątała, ale z czasem też
zaczęła obsługiwać Kokardy. Wtedy też, za każdym razem, gdy znalazła się w ich
pobliżu, starała się podsłuchać skrawki rozmów w nadziei, że dowie się czegoś
istotnego. Niestety, póki co bez skutku. Kokardy były dosyć osobliwe. Ubrani na
czarno, wyglądali niczym ninja z bajek dla dzieci, z tym, że nosili mocne
wojskowe buty i zamiast shurikenów – broń
palną. Mieli zasłonięte twarze od oczu w dół przez luźno zwisające czarne
kawałki materiału, które zgrabnie odsuwali, jak jedli. Mimo, że materiał był swobodny,
to jakkolwiek by człowiek się nie starał, nie było szans by ujrzeć twarzy
żadnej z Kokard. Zamaskowani mężczyźni, gdy przychodzili do restauracji, w
ogóle nie zwracali uwagi na innych Żywych oprócz siebie, rozmawiali tylko ze
sobą, nigdy nie zagadywali, nigdy się z nami nie witali, ani nie dziękowali.
Irda lubiła ukradkiem przyglądać się im oczom. To była jedyna część ciała która
była odsłonięta u Kokard, nawet na dłoniach nosili rękawiczki, a na głowach
czarne nakrycia głowy, coś na kształt turbanu. Oczy mieli najróżniejsza.
Skośne, duże, małe, niebieskie, ciemne, zielone. Irda nauczyła się niektórych
rozpoznawać po kształcie i odcieniu. Szczególnie upodobała sobie jedną Kokardę
– młody (jak jej się przynajmniej wydawało) chłopak o bardzo jasnych szarych
oczach, które wyglądały… dość niewinnie. Mimo tego, że każdy ostrzegał ją przed
Kokardami, póki co nie zrobili jej nic złego, mówiąc prawdę w ogóle nic jej nie
zrobili, nawet na nią nie popatrzyli.
Do restauracji przychodziło też paru zwykłych
Żywych. I tak Irda poznało kilku stałych klientów: mocno starszego, nieco
ekscentrycznego pana, który podobno nie posiadał imienia i wszyscy wołali na
niego Dziadku. Ponadto nikt nie wiedział czym się zajmuje, ale zawsze płacił za
jedzenie. Płatność tu polegała na wymianie towarów. Oczywiście Kokardy jadły za
darmo, natomiast inni Żywi zostawiali przeróżne przedmioty w ramach podziękowania
za posiłek. I tak dojrzały już mężczyzna zwany Pan P. – drobny rzemieślnik,
wytwarzający buty, które nosiły Kokardy, zawsze przynosił kawałek materiału,
sznurówkę, a czasem nawet parę butów. Tak polubił Irdę, że pewnego dnia
przyniósł jej nowiusieńkie adidasy z prawdziwej skóry, dzięki czemu nie przemakały.
Tajemniczy i małomówny Katsuki, który zajmował się konserwacją broni, płacił
zwykle kilkoma nabojami, a nieco szalony i zawsze wesoły Sheshe, który był
miejscową złotą rączką, zaopatrywał restauracje w narzędzia. Czasem goście
restauracji zostawali na dłużej, a wtedy wszyscy siedzieli przy głównym stoliku
i rozmawiali o różnych sprawach. Jednak
nigdy o tamtej stronie.
Mark nie zawsze pomagał w restauracji. Bardzo często znikał
gdzieś na mieście. Czasem wracał po kilku dniach. Nikt go jednak nie pytał, co
robi w tym czasie, gdy go nie ma i Irda wyczuła, że o tym też się nie rozmawia.
Bruno również znikał czasem na kilka godzin, węsząc po okolicznych ulicach,
jednak głównie przesiadywał w restauracji zabawiając gości swoim radosnym
szczekaniem. Irdę bardzo zdziwiło, że Kokardy często go głaskały, a Bruno w
odpowiedzi wesoło machał ogonem, rozbryzgując wodę na wszystkie strony.
Irda w spokojniejsze dni lubiła po pracy stać przy
wejściu do restauracji, wpatrywać się w ulice i nasłuchiwać deszczu. Dziwnie ją
to uspakajało i pozwalało uporządkować myśli i informacje, które dziewczyna
niestrudzenie gromadziła. Bardzo szybko poddała się atmosferze pracy, panującej
w restauracji. Nauczyła się żyć, jak to sama nazwała wraz z rytmem kropel
spadających na ulice. Jednak było to tylko przejściowe. Dziewczyna wciąż
budowała w głowie plan.
Plan ucieczki.
*
Irda już na samym początku założyła sobie, że za
wszelką cenę odnajdzie owego „Króla”, nie ważne jakim sposobem. Mimo wszystko
chciała, aby metoda ta była bezpieczna, a przede wszystkim efektywna. Niestety
zamiast efektywnej wyszła… efektowna. Dziewczyna tylko raz przemierzała ulice Szarości, a było to pierwszego
dnia, jak tutaj dotarła. Przemarznięta, mokra i w beznadziejnym nastroju. Teraz
nastąpił drugi raz. Również przemarznięta i mokra, ale tym razem dużo bardziej
energiczna i zdeterminowana.
– Królu! Króluuuu! Zaprowadźcie mnie do Króla! Kokardy, zaprowadźcie
mnie do swojego Króla! – Irda biegała po ulicach i krzyczała. Bruno wesoło
skakał koło niej, dodając do wrzasków swoje szczekanie. Dziewczyna wiedziała,
że jej plan jest szalony i prawdopodobnie głupi. Niestety to był jedyna
możliwość. Irda przez wiele dni podsłuchiwała Kokardy, próbowała wyciągnąć
informacje z szefa, Marka i gości restauracji. Bez skutku. Po wielu dniach
trudu uznała, że bieganie po ulicach i oznajmienie wszystkim swojej chęci do
spotkania władcy tej krainy, to jedyny sposób.
Niestety, minęło dobrych parę minut, ale nikt się
nią nie zainteresował. Ponadto nie spotkała żadnych Kokard na ulicach. Zastanawiała
się skąd oni mają niby te informację o wszystkim i wszystkich, skoro nawet nie
widać ich na chodnikach. Mimo braku skutków jej nawoływania, dziewczyna nie
poddawała się. Chodziła szukając zamaskowanych mężczyzn i wciąż krzyczała. Po
jakiejś godzinie uznała, że jej zachowanie jest tak komicznie, że zaczęła się
głośno śmiać. Powoli opuszczały ją siły. Nadal przemierzała ulicę, ale już z mniejszym
entuzjazmem. Aż w końcu spacerując natrafiła na sławną fabrykę w centrum
miasta. Cały kompleks otoczony był wysoką podwójną siatką zwieńczoną drutem
kolczastym. Za siatką widać było szereg budynków, a po środku wielki komin,
którego szczyt osnuwał gęsty biały dym. Wielkość budynków robiło ogromne
wrażenie. Irda nie mogła dostrzec końca tego obszaru, jednak teraz niezbyt ją
to interesowało. Znalezienie fabryki oznaczało znalezienie Kokard. I rzeczywiście
małe grupy zamaskowanych mężczyzn podążały wzdłuż siatki. Irda nawet nie musiała
krzyczeć. Nagle poczuła lekkie ukłucie z tyłu karku i zanim straciła przytomność,
zdążyła pomyśleć: „Nareszcie”.
*
Pokój był śliczny. Drewnianą podłogę zakrywał czerwony
dywan w kwiatowe ornamenty. Po środku stało duże łoże małżeńskie z kołdrą o
podobnych zdobieniami co nakrycie podłogi. W pomieszczeniu nie było okien, a
ich miejsce zajmowały obrazy. Wokół stały regały wypełnione książkami oraz mały
okrągły stoliczek, który zdobił wazon z białymi tulipanami. W pomieszczeniu nie
było czuć ani zapachu wilgoci, ani pleśni, lecz przyjemny zapach kartek, które
schowane w wielu twardych oprawach stojących na półkach, czekały na czytelnika.
Stało tu także biurko i lampka, która stanowiła jedyne źródło światła. Na
biurku w nieładzie leżały papiery oraz kałamarz. Pomieszczenie to niczym nie
przypominało innych pokoi w Szarości. Nawet nie przypominało zwykłych
pomieszczeń z tamtej strony. Wyglądało jak z bajki. Jedyne co odbierało mu
uroku to brak okien i panujący półmrok.
Irdę obudził czyjś długi jęzor na policzku oraz
silny ból głowy. Jęzor należał do czarno-białego, średniej wielkości psa. Gdy
tylko odzyskała przytomność, poczuła ciepło na plecach. Zrozumiała, że leży na
podłodze, tyłem do kominka, w którym buzuje ogień.
– Madelaine, zostaw – Irda na początku usłyszała męski głos, dopiero
po chwili zlokalizowała jego właściciela. Pies posłusznie wrócił do swojego pana
i położył się koło jego nóg. Głos należał do postaci siedzącej przy biurku i zapisującej
gorączkowo coś piórem. Sądząc po tonie, był to mężczyzna. Obok niego stała
Kokarda i czekała. Po kilku chwilach mężczyzna przy biurku skończył pisać i
oddał dokumenty Kokardzie oraz wyszeptał w jej kierunku kilka poleceń. Kokarda ukłoniła
się i pospiesznie wyszła. Irda powoli zaczynała rozumieć swoje położenie.
Użyto na niej najprawdopodobniej jakiegoś rodzaju środek paraliżujący, bo po
przebudzeniu mogła jedynie poruszać szyją. Kończyny były bezwładne. Jej
entuzjazm wyparował, a na jego miejsce wskoczył strach, który niczym strumyk zimnej
wody, zaczął spływać wzdłuż jej ciała. Mężczyzna odsunął krzesło od biurka i
wstał. Miał zakrytą całą twarz. Wyglądał trochę tak jakby, nosił worek na
głowie. Jego ubranie było jasne i stanowiło ono, jakby połączeniem dresów i
luźnych szat, noszonych przez mieszkańców pustyń, których Irda widywała na
zdjęciach jeszcze po tamtej stronie. Mężczyzna zachowywał się bardzo spokojnie,
jakby jej w ogóle nie było w pomieszczeniu. Irda leżała na podłodze i próbowała
się poruszyć, ale nadal nie czuła własnych kończyn.
– Musisz jeszcze poczekać, środek zwiotczający nie przestał działać –
odezwał się mężczyzna, ale nawet na nią nie skierował głowy owiniętej
materiałem. Podszedł do jednej z półek na książki, stał przy niej chwilę, po
czym wybrał jedną lekturę, położył się na łóżku i zaczął czytać. Irda bardzo
chciała zacząć z nim rozmowę, ale czuła się bardzo nieswojo, nie mogąc ruszyć
nawet małym palcem u nogi. Mimo niecierpliwości postanowiła chwilę poczekać. Po
kilkunastu minutach mogła już usiąść, tak więc skrzyżowała nogi i usiadła po
turecku w miejscu, gdzie wcześniej leżała. Jej ubrania i włosy były całkiem
suche, więc uznała, że musiała spędzić w tym miejscu dłuższy czas. Dziewczyna
przyjrzała się mężczyźnie, niestety przez zakrytą twarz, nic nie mogła
wywnioskować. „Ciekawe, jak on coś widzi przez tę szmatę na głowie?”.
Dziewczyna bardzo chciała się odezwać, ale lekceważąca postawa mężczyzny ją hamowała.
Uznała, że zabawi się z nim w „Króla Ciszy”. Przez dłuższy czas siedziała, z
przyjemnością przyjmując ciepło płynące z kominka, a gdy zorientowała się, że
może już wstać, zaczęła coraz bardziej się niecierpliwić. „Król ciszy” nie
należał do jej mocnych stron. Gdy była mała grała w to z koleżankami, ale
zawsze przegrywała. Oczywiście to była ulubiona zabawa jej rodziców, ale szybko
się zorientowała, czemu ją tak lubili. Oczywiście wtedy zaczęła robić im na złość,
mówiąc jeszcze więcej. Była niegrzecznym dzieckiem. Teraz bardzo tęskniła za
domem. Niepokój spowodowany środkiem paraliżującym i niewiadomym położeniu w
specyficzny sposób wzmagał w niej tę tęsknotę. Po kilkudziesięciu minutach nie
wytrzymała i zaczęła się przemieszczać po pokoju. Mężczyzna nie zwrócił na nią
uwagi. Za to Madelaine już tak. Irda pogłaskała ją za uszami i wypowiedziała
kilka wesołych słów, na co pies wyraźnie się ożywił. Mężczyzna nadal z uporem
czytał książkę. Dziewczyna zaczęła już powoli myśleć, że może on rzeczywiście
nie widzi jej przez tę płachtę na głowie. W końcu postanowiła wykorzystać psa
do odwrócenia uwagi czytającego.
– Madelaine, powiedz mi, ten facet ze szmatą na głowie to twój pan,
tak? Bardzo oczytany, nie uważasz? – mówiąc to, głaskała psa, a suczka wesoło
merdała ogonem. Na szczęście zapamiętała imię psa. Irda coraz bardziej
zaczynała się wczuwać w tę komiczną sytuację.
– Madelaine umiesz jakieś sztuczki? Siad! – pies posłusznie usiadł.
– Dobry piesek! A czym cię twój pan zwykle nagradza? Czyta ci bajki? –
i tutaj nie wiadomo, czy z nadmiaru emocji, strachu, czy braku cierpliwości,
Irda zaczęła się głośno śmiać z własnych dowcipów. Poskutkowało. Chłopak
poruszył się, zamknął książkę i usiadł na skraju łóżka.
– Widzę że trafiła nam się żartownisia. Myślałem, że okażesz się
lepiej wychowana i nie będziesz przeszkadzała drugiemu człowiekowi w zasłużonym
odpoczynku – mężczyzna miał spokojny głos, a jego barwa świadczyła o tym, że
jest raczej młody.
– Dobrze wychowana? Jak rozumiem jesteś tu gospodarzem, a nawet się
nie przedstawiłeś – zripostowała Irda.
– Punkt dla ciebie. Już naprawiam swój błąd. Jestem tak zwanym Królem,
który kontroluje wszystko, co trzeba kontrolować w Szarości. Witaj w moim domu.
To jest mój osobisty pokój – tutaj wstał, rozłożył ręce, jakby prezentował
dziewczynie królestwo, a następnie podszedł do biurka i usiadł na krześle,
zwracając głowę w stronę Irdy.
– Nieco mnie zaskoczył twój sposób na odnalezienie mnie. Bieganie i
krzyczenie „Królu!” na ulicy jest bardzo oryginalnym pomysłem i w sumie to cię
uratowało przed natychmiastową egzekucją. Rozumiem, że skoro tak usilnie
szukałaś mnie, masz do mnie jakieś pytania. Słucham. – Irda tylko czekała na
to.
– Jak mogę się stąd wydostać? – mężczyzna w odpowiedzi spuścił głowę i
głośno westchnął.
– Nie możesz. Co wchodzi do Szarości zostaje w Szarości. Zostaniesz tu
do końca życia. Niestety nie będzie ono długie. Potrwa jeszcze zaledwie
kilkanaście do kilkudziesięciu minut. – Irda wstrzymała oddech. Zrozumiała, że
mężczyzna właśnie zainsynuował, iż dziewczyna zaraz umrze. Jednak wypowiedział
to w tak spokojny sposób, że ta informacja nie do końca dotarła do dziewczyny.
Postanowiła odstawić tę przerażającą myśl na bok i drążyć temat powrotu do
domu.
– No, ale jednak towary tu jakoś docierają. Więc jest jakaś droga.
– Tak, jest. Jest to droga w jedną stronę. Towary nie wracają z powrotem,
podobnie jak ludzie. Coś jeszcze? – Irda na chwilę zamilkła, po czym zaczęła
mówić z drżącym i coraz bardziej płaczliwym głosem.
– Nie wierzę ci. Przecież ty, jako Król za pewne posiadasz najwięcej
informacji o tym mokrym i śmierdzącym miejscu i jestem wręcz pewna, że znasz
sposób na ucieczkę z tej absurdalnej krainy! – dziewczyna podniosła głos. Był
to swego rodzaju podświadomy protest wobec słów mężczyzny. Irda po prostu nie
mogła zaakceptować, że cały jej trud poszedł na marne. Nie mogła zrozumieć, że
nie ma dla niej nadziei. Nie mogła pogodzić się z myślą, że zostanie tu na
zawsze. Łzy naszły jej do oczu. „Mamo, tato, jak ja za wami tęsknię” – nagle ta
myśl, odsuwana na bok przez wiele dni uderzyła z całą mocą. Zrozumiała, że nie
zobaczy więcej rodziców. Nie oślepią ją świecące neony, nie opalą promienie słońca,
nie ogłuszy trąbienia samochodów. Nie poczuje już dotyku mamy, nie przytuli się
do ojca i nie usłyszy jego spokojnego tonu. Nie pokłóci się z bliskimi i nie obejrzy
filmu z przyjaciółką, na którym obie będą się śmiać.
Rozpłakała się.
Chłopak spokojnie czekał na krześle, aż dziewczyna się uspokoi. Madelaine
czuwała koło niej, liżąc ją po rękach.
– Dziękuję piesku – Irda pogłaskała suczkę i nieco się uspokoiła.
– Cieszę się, że w końcu do ciebie dotarła prawda. Mimo, że jestem
pełen podziwu dla twojej determinacji spotkania się ze mną, w Szarości istnieje
jeszcze jedna zasada, o której mało kto wie. A mianowicie: „Każde spotkanie Żywego z Królem jest jego
ostatnim.” – Mężczyzna skierował głowę w stronę drzwi i podniósł głos –
Kokarda!
Do Irdy nawet nie zdążyło dotrzeć znaczenie słów Króla, gdy do pokoju
błyskawicznie weszła osoba w czerni z przewiązaną przez ramię czerwoną wstążką.
Dziewczyna zauważyła broń wycelowaną prosto w nią, Madelaine, która z agresją rzuciła
się na Kokardę i zrywającego się z krzesła mężczyznę, krzyczącego – „Madelaine!”
Irda zemdlała.
Akurat teraz,
gdy postanowiłem zaniechać realizacji swojego planu na pewien czas, musiała
pojawić się kolejna osoba i to w dodatku kobieta. Muszę przyznać, że bardzo
zaskoczył mnie jej sposób na szukanie mnie i całkiem interesująca była jej
ogromna determinacja. Oczywiście zawsze chcą tego samego, a ja wciąż im
odmawiam. I będę robił to dalej, aż w końcu zakończę swoją kadencję. Środek
usypiający bardzo silnie ją zmorzył. I dobrze, bo miałem sporo spraw na głowie
i szczerze nie miałem siły zajmować się nowym „gościem”. Już od dwóch godzin
leżała na ziemi przy kominku. Musiałem bardzo powstrzymywać się, żeby nie
położyć jej na łóżku, ale wolałem nie okazywać tego typu empatii, zwłaszcza nie
będąc do końca pewnym, co mam dalej z nią zrobić. Nadal sam siebie
zaskakiwałem, że pozostały we mnie resztki współczucia, który nieustannie
próbowały zmiażdżyć wilgoć, pleśń, śmierć i samotność. Miała piękne blond,
kręcone włosy. Przypominały nieco włosy mojej matki. Z tym, że mama miała
ciemne loki, które gdy pracowała wiązała w warkocz. Gdy byłem mały często pociągałem
za niego, aby zwrócić na siebie uwagę. Uśmiechnąłem się do siebie, w odpowiedzi
na wspomnienia. Spod płótna okalającego moją twarz i tak nikt nie mógł ujrzeć
mojej mimiki. Zauważyłem, że ostatnio coraz częściej przypomina mi się dom.
Chyba robię się sentymentalny. Albo coraz bardziej samotny. Podpisując kolejne
dokumenty zauważyłem kątem oka, że dziewczyna zaczęła się wybudzać. Cholera,
jeszcze nie skończyłem swoich spraw, a pewnie zaraz będę miał pokaz płaczu,
strachu i potok pytań. Zawsze tak było. Goście budzili się w obcym miejscu w
pół sparaliżowani i zaczynała się panika. Westchnąłem. Trudno, można powiedzieć,
że po tylu razach się przyzwyczaiłem. Jakże byłem zdziwiony, że po kilkunastu
minutach dziewczyna mimo odzyskanej przytomności, nie odezwała się ani słowem.
Przez chwile zacząłem myśleć, ze sparaliżowało jej język. Postanowiłem chwilę
odpocząć przy lekturze i poczekać na rozwój sytuacji. Mówiąc prawdę, w ogóle
nie byłem w stanie skupić się na czytaniu i cały czas obserwowałem dziewczynę.
W takich chwilach byłem bardzo wdzięczny za ten kawałek materiału na mojej
twarzy. Dziewczyna zachowywała się przedziwnie. Widać było, że mocno się niecierpliwi,
ale mimo to nie wydusiła ani słowa. Zaczęło mi to przypominać zabawę w „Króla
Ciszy”. Znów przed oczami pojawiły mi się odległe wspomnienia z dzieciństwa,
gdy bawiłem się w tę grę z moją mamą. O dziwo, zawsze wygrywałem. Po czasie
zrozumiałem, że mama specjalnie odzywała się pierwsza, żeby zrobić mi
przyjemność. Skoro dziewczyna chce tak to rozegrać…, chwilę, jak ona miała na
imię? Coś na i… A tak – Irda. Po raz kolejny bardzo się zdziwiłem, gdy Irda
podeszła do Madelaine i zaczęła do niej mówić. Słysząc jej zabawną paplaninę,
musiałem się mocno powstrzymywać, żeby nie parsknąć. Kiedy ja ostatnio się
śmiałem? Musiałem przyznać przed sobą, że dziewczyna mnie zaintrygowała. W
końcu to ja przegrałem grę w „Króla Ciszy”. Oczywiście ku mojemu lekkiemu
rozczarowaniu rozmowa, jak zwykle dotyczyła jednej rzeczy – ucieczki. Irda
zareagowała tak, jak się tego spodziewałem – płaczem. Na szczęście szybko
wzięła się w garść. Przyglądając się jej, zrozumiałem, że jest naprawdę bardzo
ładna. Miała posklejane loki, lekko zabrudzone i stare ubranie, ale mimo to
widać było, że jest piękną dziewczyną. Szkoda, że musi umrzeć. To mogła być
naprawdę ciekawa partnerka do rozmów. Mimo to, zawsze przestrzegałem zasad.
Skoro już tu weszła, nie mogła wyjść, a ja obiecałem sobie, że na razie nie
będę szukał nowego kandydata. Przynajmniej na razie. Ah, nawet Madelaine ją
polubiła. Nagle zrozumiałem, że nawiedziła mnie emocja, której już dawno nie
czułem.
Zrobiło mi się przykro.
Irda budziła się powoli. Przez chwilę drzemała z
niepełną świadomością i wydawało jej się, że śpi we własnym domu. Wyciągnęła
prawą rękę w poszukiwaniu komórki, aby sprawdzić godzinę. Jej dłoń napotkała na
stary, podziurawiony koc. Dziewczyna szybko ocknęła się, uświadamiając sobie, że
bynajmniej to nie jej dom, lecz mały, brudny i wilgotny pokoik w restauracji. Gdy
tylko usiadła, uderzył ją potworny ból głowy, więc szybko położyła się z
powrotem na cienkim posłaniu.
– Jak ty możesz być taka głupia? Ja naprawdę nie wiem, jak można być
tak bezmyślnym?! – to był Mark. Siedział koło jej wezgłowia z poważną miną.
Irda uświadomiła sobie, że brzmi jak jej matka. Mimo powagi sytuacji,
uśmiechnęła się dyskretnie.
– Przepraszam Mark… – wyszeptała.
– Czy ty w ogóle wiesz, jakie miałaś szczęście? Nie tylko przeżyłaś
spotkanie z Kokardami, ale i z samym Królem! Nie znam nikogo, kto dokonał
podobnej rzeczy. Więcej szczęścia niż rozumu… – po tych słowach, Mark zaczął
coś mamrotać pod nosem, a Irda zastanawiała się skąd wiedział, że była u Króla.
Może Kokardy coś mówiły w restauracji? Widocznie, w każdym miejscu, nawet tu,
plotki roznoszą się z szybkością górskiego strumienia.
– Szef przyjął cię, dał pracę, karmi, a ty tak się mu odpłacasz? Od
dzisiaj masz zakaz wychodzenia zza próg restauracji! – chłopak umilkł, czekając
na odpowiedź, ale Irda się nie odzywała. Głowa jej pękała. – Rozumiesz, Irda? –
zapytał już nieco łagodniej.
– Tak, już daj spokój. Przepraszam. – Po tych słowach Mark energicznie
wstał i wyszedł do restauracji, znów mamrocząc coś pod nosem.
Dziewczyna cały dzień dochodziła do siebie. Pod
wieczór ból głowy nieco zelżał i mogła zacząć się swobodnie ruszać. Oczywiście
w restauracji czekało na nią jeszcze kazanie szefa. Z miną zbitego psa
wszystkich przeprosiła i obiecała poprawę. Pani Helena, jak zwykle nie wykonała
żadnego ruchu, jedynie Bruno cieszył się na jej powrót. Cały wieczór dziewczyna
stała na progu restauracji i wsłuchiwała się w deszcz. Nigdy nie była dobra z
fizyki, ale jej myśli popłynęły w kierunku charakteru wody. Trzy formy. Stała,
ciekła i gazowa. Lód, ciekła woda i para wodna. Substancja, bez której życie
nie istnieje, a która jednocześnie może je odebrać. Zimna, wysysająca ciepło,
lub gorąca wręcz parząca. Spokojna, albo rwąca. Gasząca pożar lub powodująca
powódź. Zapragnęła być jak para wodna. Ulotnić się gdzieś poza to szare i
brudne miasto. Jednak rozumiała, że powinna raczej stać się jak lód – twarda,
nie do pokonania, jeżeli chciała osiągnąć swój cel. Miała świadomość, że póki
co była jedynie zwykłą cieczą, drugą, najsłabszą formą nie mającą wystarczająco
siły, aby przekształcić się w coś innego.
Nic prawie nie pamiętała z ostatniej sceny w pokoju
Króla. Wydawało się jej, że pies rzucił się na Kokardę, która miała ją zabić.
Irda wiedziała, że ledwo uszła z życiem, mimo to zamiast radości czuła wściekłość,
że nic nie udało jej się dowiedzieć. Próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie: „I
co teraz?”, ale prawdę mówiąc jej tok myślowy przerywał raz po raz obraz Króla.
Od początku wydawał jej się hmm… interesującym człowiekiem i jakby to ująć…
spokojnym i… raczej łagodnym. Irda nie nazwała by go dobrym, ale na pewno nie biło
od niego okrucieństwo, które czasem dostrzega się w spojrzeniach Kokard w
restauracji. Jakby miała go określić jednym zdaniem, to powiedziałaby, że to
„dobrym partner do rozmowy”. Może nie była to zbyt błyskotliwa charakterystyka,
ale teraz było ją stać jedynie na to. Ciężko było jej uwierzyć, że tak szybko i
bez emocji skazał ją na śmierć. I to w sumie za nic. Za to, że po prostu
chciała z nim porozmawiać? Jego obraz, który powstał w jej głowie w wyniku ich
krótkiej konwersacji, nijak nie przypominał człowieka, którym Król okazał się być
na końcu ich spotkania. Jakby żyły w nim dwie osobne postaci. Irda próbowała przeanalizować
informacje, które od niego dostała, ale wciąż podświadomie wypychała je z
głowy. „Co wchodzi do Szarości zostaje w Szarości. Zostaniesz tu do końca
życia”. Słowa mężczyzny odbijały się słabym echem w głowie Irdy. Mimo, że
dziewczyna nie miała pojęcia, co dalej będzie czynić, jedyne co wiedziała to,
że nie może pogodzić się z tą zasadą, przekazaną jej przez Króla.
Postanowiła, że nie podda się. Przynajmniej, na pewno jeszcze nie
teraz.
Kolejne dni toczyły się swoim zwykłym rytmem. Irda
zaczęła nazywać ten metronom – rytmem deszczu. Kokardy przychodziły codziennie,
aby zjeść i tak jak wcześniej zupełnie nie zwracały na nią uwagi. Mark od czasu
do czasu, gdzieś znikał. Bruno wesoło machał ogonem i chodził na zwiady po
okolicznych mokrych ulicach. Szef się uprzejmie uśmiechał, rankami
powstrzymywał żonę przed pójściem do fabryki i całymi dniami doglądał jej i
restauracji. Irda każdego wieczoru stawała na progu restauracji, myśląc. Głównie wspominała dom.
W końcu przeszedł taki dzień, że jej determinacja
na chwilę osłabła. To był ten jeden z bardziej deszczowych dni, o ile można tak
powiedzieć o krainie, gdzie ciągle pada. Irda stojąc zwyczajowo na progu
restauracji zaczęła płakać. Za rodzicami, za domem, za słońcem, czy nawet za
głupią komórką. Wtedy poczuła się pierwszy raz prawdziwie samotna. Gdy wróciła do
pokoju, Mark już leżał pod swoim kocem. Irda zgasiła światło i położyła się na
swoim posłaniu. Próbowała zasnąć, ale uczucie pustki zamiast wygasać, wciąż w
niej rosło.
– Mark? – chłopak nie odpowiedział – Śpisz? – Mark westchnął i odwrócił
się w jej stronę.
– Tak? – zapytał. Irda chwilę milczała, bo nie mogła zebrać się, aby
zadać pytanie, gdyż miała świadomość, że jest wyjątkowo żenujące.
– Mark, to może jest nieco żenujące, ale mam prośbę. Mogłabym się do
ciebie, hmm… przysunąć? No w sensie przytulić? – nastał moment krępującej ciszy
– Eee, jak to problem, to… eee… zapo… – Już miała zrezygnować, ale chłopak
odsunął poły swojego koca, zapraszając na swoje posłanie. Irda bez zbędnego zastanowienia
skorzystała z propozycji i wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. Mark po
chwili objął ją swoim ramieniem i zasnął. Zanim Irda zdążyła zastanowić się nad
tym, co tak naprawdę wyprawia, głęboko
usnęła.
Gdy rano się obudziła, Marka już nie było. Zaraz
przypomniała sobie wczorajszą noc. Poczuła się jeszcze bardziej zażenowana niż
wcześniej i szczerze cieszyła się, że dziś był jednym z tych dni, kiedy chłopak
zniknął na mieście. Praca biegła swoim zwykłym rytmem, choć Irda nie mogła się
skupić na codziennych czynnościach, bo wciąż stresowała ją myśl, co będzie jak
Mark wróci. Czy będzie na nią patrzył z zażenowaniem? I jak niby ma nadal z nim
spać w tym samym pokoju? Jednak Stary Nom miał racje, gdy mówił o wątpliwościach,
co do wspólnego mieszkania kobiety i mężczyzny. I nastał ten moment. Irda
zmywała naczynia po Kokardach, gdy wrócił Mark. Przywitał się ze wszystkimi i
od razu zaczął pomagać jej przy sprzątaniu. Zachowywał się jakby nigdy nic.
Irda poczuła ogromną ulgę.
– Mark?
– Hmm?
– Powiesz mi jak w ogóle trafiłeś do Szarości?
– Urodziłem się tu. – Irda oderwała wzrok od brudnych naczyń i
spojrzała na niego zdumiona.
– Raczej nie ma tu zbyt wielu rodzin, przynajmniej w klasycznym
rozumienia tego słowa i także nie jestem wyjątkiem. W Szarości mieszka kilka
Żywych kobiet, które świadczą usługi Kokardom. Moja matka była jedną z nich.
Zwykle takie kobiety usuwają ciążę, ale ja jakoś się ostałem. Matka była ze mną
przez kilka pierwszych lat mojego życia, po czym zniknęła. Nigdy nie
dowiedziałem się, co ją spotkało, ledwo ją pamiętam. Wychowywałem się w koszarach.
Można powiedzieć, że jestem dzieckiem Kokard, chociaż oczywiście wolałbym, żeby
było inaczej. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co oznacza dorastanie w
rodzinie. Wiesz takiej prawdziwej.
– Przykro mi Mark.
– Niepotrzebnie. Tak naprawdę to mi szkoda was – ludzi z tamtej
stronie. Widzę jak się męczycie wspominając tamte życie i chociaż jest to temat
tabu, to nie oszukujmy się, to pierwszorzędna kwestia życia tutaj. Ja nie znam
tamtej strony, dlatego też nie tęsknię za nią.
Teraz, gdy napięcie opadło, dziewczyna mogła na
spokojnie zastanowić się nad planem, który obrała. Miała świadomość, że jest on
jeszcze bardziej szalony jak poprzedni i wciąż zżerały ją wyrzuty sumienia, że
Stary Nom i Mark będą się o nią martwić oraz, że znów będzie zmuszona zawieść
ich zaufanie. Prawdę powiedziawszy bała się. Bała się tego, co zamierzała
zrobić, ale też wiedziała, że nie jest w stanie spokojnie czekać na cud, bo
takie rzeczy po prostu się nie zdążają.
Zamierzała sama stworzyć swój osobisty cud.
Tej nocy także nie mogła spać, ale już nie odważyła
się odezwać do Marka. Zasnęła dopiero nad ranem. Cały dzień próbowała
zachowywać się normalnie, ale emocje w niej buzowały. W końcu znalazła moment,
gdy szef zajmował się żoną, a Mark zniknął gdzieś na zapleczu. Irda wybiegła z
restauracji. Zamierzała znaleźć patrol Kokard, więc udała się w kierunku
wielkich kominów fabryki górujących nad miastem w nadziei, że znajdzie tam kilka
grupek zamaskowanych mężczyzn. I rzeczywiście po kilkunastu minutach zauważyła
czarne postacie przechadzające się jedną z mokrych ulic. Podeszła do owej grupy
i zrobiła chyba najbardziej niebezpieczną rzecz, jaką może sobie wyobrazić
mieszkaniec Szarości. Odezwała się do Kokardy.
– Przepraszam, czy mogliby panowie zabrać mnie do Króla? – mężczyźni
odwrócili się w jej stronę, a w ich wzroku można było dostrzec niedowierzanie.
Mimo ich zaskoczenia otrząsnęli się błyskawiczne i Irda poczuła wyczekiwane
ukłucie w okolicy karku.
Nastała ciemność.
*
Dziewczyna tak jak się tego spodziewała, obudziła się z ogromnym bólem
głowy. Nie wiedziała jaki środek na niej stosują, ale postanowiła, że musi coś
z tym zrobić, bo już dłużej nie wytrzyma pobudek w akompaniamencie pulsującego
bólu. Ujrzała znajomy pokój. Nie mogła jeszcze ruszać tułowiem, ale była w
stanie mówić. Szybko spostrzegła merdającą ogonem Madelaine. Pies wyraźnie
cieszył się na jej przybycie.
– Dziękuję piesku za poprzedni raz – odezwała się Irda, a suczka
polizała ją po twarzy. W pokoju było pusto. Po kilkunastu minutach Irda była w
stanie usiąść. Po pół godzinie mogła wstać, więc zaczęła przechadzać się po
pokoju. Na biurku leżała niezliczona ilość papierów, a w śród nich bardzo
osobliwy, mosiężny kałamarz. Miał dwa pojemniki na tusz, a pośrodku nich stała
figurka psa stojącego na dwóch tylnych łapach, naprężającego mięśnie i szczerzącego
zęby. Wyglądał jakby był w momencie ataku. Ograniczał go krótki łańcuch łączący
jego szyję z mosiężną rzeźbą słupa. Słup to było miejsce na pióro. Irda
uświadomiła sobie, że powinna poprzeglądać papiery w nadziei, że coś znajdzie.
Jednak nie sądziła, aby Król zostawił ją samą, gdyby miał coś do ukrycia.
Ponadto nie chciała narażać jego zaufania, jeżeli oczywiście w ogóle można
mówić o jakimkolwiek zaufaniu w stosunku do ich dwojga. Gdy Irda nosiła się z
zamiarem podejścia do półki z książkami, drzwi otworzyły się. Wszedł Król.
Mężczyzna stanął przy drzwiach i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądał
praktycznie tak samo jak za pierwszym razem. Gdy Irda patrzyła na jego zakrytą
twarz przeszedł ją dreszcz. Strach powrócił, jednak dołożyła wszelkim starań,
aby się opanować.
– Jesteś albo bardzo odważna albo bardzo głupia. – Król podszedł do
łóżka i usiadł. Dziewczyna zrobiła to samo. Usiadła koło niego. Wiedziała, że
takie zachowanie jest pewnie nie do przyjęcia, ale już wcześniej przemyślała,
co będzie czynić. Zrozumiała, że nic nie wskóra oczywistym zachowaniem i im
dłużej będzie wzbudzała ciekawość, tym dłużej pożyje. W końcu jej nietypowe
poczynania uratowały ją poprzednim razem. Oczywiście, to była tylko hipoteza,
podszyta jej intuicją. Równie dobrze mogło się okazać, że dzisiejszy dzień jest
jej ostatnim. Król nie wykonał żadnego ruchu, gdy usiadła koło niego, ale
niestety nie widziała jego twarzy, przez co zupełnie nie mogła zinterpretować
jego nastroju.
– Po ostatnim naszym spotkaniu doszłam do wniosku, że jesteś tu bardzo
samotny. Oczywiście nie mam pojęcia do czego sprowadzają się twoje zadania, ale
wnioskuję, że jedynymi twoimi towarzyszami są Madelaine i te ponure Kokardy.
Tak, więc postanowiłam cię odwiedzić, abyś tak bardzo się nie nudził. – Było to oczywiste kłamstwo, o którym Król z
pewnością wiedział. Oboje mieli świadomość po, co tak naprawdę dziewczyna go
odwiedza, narażając życie. Dlatego też wypowiedziane przez nią naiwne kłamstwo,
na które nawet nie siliła się by brzmiało wiarygodnie, nie miało żadnego
znaczenia. Ciekawa była, czy mężczyzna także wejdzie w rolę i oboje będą
udawać, że dziewczyna zmartwiona jest jego samotnością. Król przez chwilę nic nie mówił, po czym gwałtownie położył się na
łóżku i zaczął się śmiać. Śmiał się naprawdę długo, a Irda doszła do wniosku,
że jego radość jest szczera, więc też poszła w jego ślady. Cieszyła się, że
mężczyzna, mimo wszystko, posiada przynajmniej minimalne poczucie humoru.
– Bardzo dziękuje, że o mnie pomyślałaś – Król zdołał wycedzić kilka
słów przez śmiech. – W takim razie porozmawiajmy. Napijesz się czegoś? – tutaj zwrócił
głowę w jej kierunku. Jedyny rzecz do picia w restauracji to była woda i
herbata, więc dziewczyna wybrała coś, za czym bardzo tęskniła odkąd znalazła
się w Szarości.
– Poproszę sok pomarańczowy – Król odwrócił się w stronę drzwi i zawołał
Kokardę. Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich zamaskowany mężczyzna.
– Sok pomarańczowy. – Kokarda ukłoniła się i zamknęła drzwi. Nastąpiła
długa cisza i Irda zrozumiała, że to ona musi zacząć rozmowę.
– Masz tu dużo książek. Polecasz którąś konkretnie?
– Hmm… coś się znajdzie, ale myślę, że ta co teraz czytam, jest jedną
z ciekawszych. A ty czytasz coś w restauracji?
– Niestety nasza biblioteka jest bardzo uboga. Kilka specjalistycznych
książek z dziedzin, w których jestem kompletnie zielona i parę klasyków, które
już czytałam po tamtej stronie. A macie tu kino, jakieś filmy? Cokolwiek?
– Niestety nie ma. Jeżeli chodzi o rozrywkę, to przychodzą do nas
tylko książki. I oczywiście prostytucja, ale raczej cię nie zainteresuje. – Tutaj
Król na chwilę umilkł, po czym kontynuował – Przypomniałaś mi, jak bardzo lubiłem
filmy jeszcze, gdy mieszkałem po tamtej stronie. – Jego wypowiedź przerwało
pukanie do drzwi. To Kokarda przyniosła sok pomarańczowy. Król podał jej
szklankę. Gdy tylko Irda zmoczyła usta, uderzyły ja wspomnienia. Przypomniała
sobie, jak w gorące dni szła do lodówki i prosto z kartonu piła sok pomarańczowy,
aby się trochę ochłodzić. Gdy tylko mama ją przyłapała, zawsze prawiła jej
kazanie, że to obrzydliwe pić prosto z kartonu, że sok jest dla wszystkich i ma
sobie nalać do szklanki. Bardzo ją wkurzały tamte słowa, ale teraz bardzo z
nimi zatęskniła. Król umilkł na chwilę, dając jej czas na wspominanie.
– Bardzo lubiłem sok pomarańczowy. Zwłaszcza w gorące dni. Chociaż
lepiej orzeźwiał grejpfrutowy. Niestety grejpfruty są rzadkim towarem. No, ale
coś mówiłaś o filmach. – Po tych słowach Król nie dał jej czasu na odpowiedź,
tylko zaczął opowiadać o kinie, ulubionych filmach, aktorach i reżyserach. Na
szczęście Irda też lubiła filmy, dzięki czemu okazała się być dla niego godnym
rozmówcą. Mężczyzna wyraźnie się rozluźniał z każdym słowem. W końcu oboje
położyli się na łóżku i ostro dyskutowali o kinematografii. Gdy dziewczyna słuchała
jego emocjonujących wypowiedzi, poczuła się niemal jak w domu. Jakby znów
rozmawiała ze swoją przyjaciółką, która też kochała filmy. Albo z ojcem który
miał nieco dziwaczny gust, ale był nieocenionym źródłem wiedzy jeżeli chodzi o kinematografię,
której prawie nikt nie znał. Król śmiał się, kłócił z nią, a gdy się
emocjonował zauważyła, że łapie ręką czubek nosa przez materiał. W tej chwili
wyglądał na całkowicie rozluźnionego, zwykłego chłopaka. Gdyby ktoś jej powiedział,
że jest to Król Szarości, od którego zależy cały przepływ towarów do tej krainy,
który próbował ją zamordować jeszcze kilka dni temu, to by go wyśmiała. Nie
miała pojęcia, ile już rozmawiali. Całkowicie straciła poczucie czasu. W końcu
doszło do tego, że zaczęli grać w kalambury na zgadywanie tytułów filmów, przy
czym Madelaine im kibicowała machnięciami ogonem i radosnym szczekaniem. Gdy
Król odgrywał jedną z komedii Irda tak się śmiała, że zaczęła się martwić o
stan własnej przepony.
– Proszę… proszę przestań już bo się posikam! – Irda wypowiadała słowa
z trudem, trzymając się za brzuch. Król śmiał się razem z nią i już miał jej
coś odpowiedzieć, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Po tym, jak mężczyzna
powiedział: „Można”, Kokarda weszła do pokoju i przekazała mu coś na ucho. Król
skinął głową i Kokarda wyszła. Cały uśmiech zniknął z jego twarzy i dziewczyna
błyskawicznie wyczuła, że powrócił ten człowiek, który jeszcze nie dawno skazał
ją na śmierć.
– Musisz wyjść. Jestem wdzięczny za tę rozmowę, ale zrozum, że nasze
spotkania dobiegły końca. Madelaine chyba by mnie zagryzła, gdybym kazał znów cię
zabić, dlatego nie utrudniaj mi tego i nie przychodź więcej. Kokardy zabiorą
cię na zewnątrz. – Irda chciała sprzeciwić się, ale zdążyła wypowiedzieć
jedynie „ale”, gdy Król błyskawicznie wyszedł z pomieszczenia. Zaraz za nim
weszła Kokarda i mimo, że Irda próbowała protestować, znów poczuła ukłucie i
zapadła ciemność.
Gdy dowiedziałem się, że ta
dziewczyna – Irda, znów chce się ze mną zobaczyć, byłem bardzo zaskoczony.
Zawsze uważałem, że groźba śmierci jest najskuteczniejszym środkiem odstraszającym.
Widocznie nie dla niej. Byłem również bardzo zdziwiony, gdy Madelaine kilka dni
temu zaatakowała Kokardę w obronie dziewczyny. Ten pies to najbardziej
pacyfistyczne stworzenie jakie spotkałem, więc to wyjątkowe zdarzenie
odczytałem jak swego rodzaju znak, chociaż nigdy nie wierzyłem w zabobony. Od
tego momentu kategorycznie zakazałem krzywdzenia dziewczyny. Chyba jednak pora
powrócić do realizacji planu. Nie jestem wierzący, ale mam wrażenie, że
ostatnio dzieją się takie rzeczy, że aż trudno uwierzyć w zwykły przypadek.
Czasem łapię się na tym, że myślę o Szarości jako o bycie, może nie
posiadającym własnej woli, ale przynajmniej cechujący się zalążkami
świadomości. Wróciłem myślami do dziewczyny. Uważałem, że po tym incydencie już
nigdy jej nie zobaczę. Cóż, myliłem się. Im więcej to analizuję, tym bardziej
uderza mnie myśl, że w sumie chętnie znów się z nią zobaczę. Chyba rodzą się we
mnie pozytywne emocje. Zupełnie niepotrzebnie, ale cóż… każdy mój dzień wygląda
tak samo, więc podświadomie poszukuję jakiejś odskoczni. Spacery z Madelaine, ćwiczenia,
podpisywanie miliona dokumentów, słuchanie raportów, wydawanie rozkazów,
zamawianie i kontrola przepływu towarów, no i oczywiście sprawowanie pieczy nad
fabryką. Najważniejsze – fabryka. W obliczu tej ciągłej monotonni spotkanie z
intrygującą dziewczyną, było niczym długo wyczekiwane wyjście do cyrku dla
małego chłopca.
Ten dzień to nie był koniec
zaskoczeń. Gdy Irda beztrosko usiadła koło mnie i oznajmiła, że przyszła tu
żeby zabić moją nudę, byłem tak zdziwiony, że wybuchnąłem śmiechem. Musiała
mieć świadomość, że przecież nie uwierzę w takie naiwne kłamstwo, mimo to z
niego skorzystała. Wtedy też stała się rzecz, której również się nie spodziewałem.
Wraz z moim śmiechem poczułem, jakby coś we mnie zmalało. Niewidzialna,
wstrętna ciecz, zalewająca moje żyły, po prostu się cofnęła, jakby
przestraszyła się nagłej radości. Szkoda, że to uczucie było jedynie chwilowe. Przypomniałem
sobie jeszcze do tego ten sok pomarańczowy. Ze wszystkich rzeczy wybrała akurat
to. Wróciły te wszystkie chwile, gdy skradałem się po tamtej stronie do lodówki
i wypijałem prosto z kartonu sok pomarańczowy, bo nie chciało mi się nalać go
do szklanki. Mama, gdy mnie przyłapała, prawiła kazania. Na jej czole robiła
się wtedy drobna zmarszczka, która zawsze była zwiastunem kłopotów. Oczywiście kłopotów
dla mnie. Mama, gdy mnie pouczała potrząsała głową, jakby chciała dodać
znaczeniu jej słowom, a jej ciemne loki falowały wraz z ruchami głowy.
Zauważyłem, że blond włosy Irdy podobnie się kołyszą, gdy się emocjonuje. Obserwowałem
właśnie kołyszące się włosy, gdy ekscytowała się opowiadając mi o filmie,
którego nie znosiła, a ja go uwielbiałem. Miałem świadomość, że nie jest
najlepszy, ale czułem do niego ogromny sentyment, bo był to pierwszy film,
który oglądałem z ojcem. W czasach, gdy jeszcze z nami mieszkał. Cholera, jak to
jest, że jak jestem z ta dziewczyną, to wracają mi wszystkie wspomnienia z
tamtej strony? Zdaje sobie sprawę, że Irda nie przychodzi tu po to, żeby
dotrzymać mi towarzystwa, lecz po informacje. Mimo to miała rację, co do
jednego – byłem samotny. Samotny, znudzony i… hmm, nieszczęśliwy. Nauczyłem
się z tym żyć już dawno, ale, cholera… ona przypomniała mi jak to było kiedyś,
bez tego syfu Szarości. Gdy z nią rozmawiam zapominam o odpowiedzialności, o tym
mokrym mieście, o wilgoci, pleśni i fabryce. Czuję się jak…, jak młody chłopak,
którym przecież jestem! Jak to się stało, że po pewnym czasie zacząłem grać w
kalambury, doprowadzając do łez ze śmiechu Irdę? Może dziewczyna była po prostu
świetną aktorką i manipulatorką, zdeterminowaną do osiągnięcia celu za wszelką
cenę. Nawet jeśli, to byłem jej wdzięczny. Wdzięczny za to, że znów poczułem
się jak po tamtej stronie.
Zamknąłem drzwi i zdjąłem tę
pieprzoną szmatę z głowy. Wieczór to był zawsze wyczekiwany przeze mnie czas,
gdy mogłem pozbyć się tego skrawka materiału, przez który widziałem niewyraźnie,
wiecznie się pociłem i szczypała mnie skóra. Niestety, takie były zasady i
bezwzględnie je przestrzegałem. Z resztą każdy by przestrzegał, znając
konsekwencje. Obmyłem twarz i odważyłem się popatrzeć na siebie w lustrze.
Blond włosy brzydko oklapły, w wyniku całodniowego noszenia materiału na
głowie. Gdy patrzyłem w lustro chciałem ujrzeć tego chłopca, którym byłem zanim
tu dotarłem, tego którym znów się stałem podczas gry w kalambury i obserwując,
jak dziewczyna pije sok pomarańczowy. Znów podjąłem ryzyko patrzenia na siebie.
Odkąd tu trafiłem nauczyłem się przeglądać w lustrze, ale nigdy nie patrzeć. Tak
jak się spodziewałem, zobaczyłem tylko zmęczonego, wstrętnego potwora, cierpienie,
śmierć oraz obojętność. Przez chwilę poczułem ukłucie tego obrzydliwego,
pełzającego, zimnego uczucia nienawiści do siebie, ale szybko się opamiętałem.
Tak długo odsuwam od siebie wszystkie zbędne emocje, że jestem w stanie
zobojętnieć w ułamek sekundy. Tylko dzięki temu mogę jeszcze funkcjonować.
Znów popatrzyłem w lustro, tym
razem przeglądając się, ale już nie patrząc.
Irda po raz kolejny powitała dzień potwornym bólem
głowy. Obudziła się w znajomym obskurnym pokoiku i pierwsze, co zobaczyła to
wesołego Bruna i zrezygnowanego Marka.
– Ja nie wiem, co mam ci powiedzieć. Ty nie jesteś głupia, ty jesteś
nienormalna – odezwał się smutnym głosem Mark, co okazało się być dużo gorsze,
niż gdyby miał na nią nakrzyczeć. – Nawet nie wyobrażasz sobie, jak szef się o
ciebie martwił. Wiesz przecież, jaką ma sytuację z żoną, naprawdę musisz mu to robić?
– po tych słowach Irdzie zrobiło się naprawdę przykro, ale postanowiła nie oszukiwać
ani siebie ani ludzi jej bliskich.
– Wiem, Mark. Ja naprawdę bardzo was przepraszam, ale nie będę wam dłużej
mydlić oczu. Ja tu nie dożyję swoich dni. Po prosu nie ma na to szans. Będę
wciąż szukać drogi ucieczki, albo umrę próbując. Wiem, że brzmi to może
absurdalnie, ale taka jest moja decyzja. Naprawdę jestem wam ogromnie wdzięczna
i bardzo was lubię oraz nie jestem w stanie wynagrodzić wam uratowania mi życia
i opieki nade mną, ale nie spędzę reszty życia w restauracji. – Dziewczyna
umilkła i popatrzyła w sufit, a z oczu popłynęły jej łzy. – Przepraszam. – Wyszeptała
i odwróciła się plecami do Marka. Ten siedział jeszcze chwilę przy niej, po
czym wyszedł bez słowa.
Irda leżała jeszcze długo, nawet po tym jak paraliż
minął. Prawda była taka, że bała się konfrontacji z szefem, ale wiedziała, że
nie da rady chować się pod dziurawym kocem przez wieczność. Znów zapragnęła być
jak woda. Wsiąknąć w stary materiał posłania, a później wyparować, jakby nigdy
nic. W końcu, gdy odsunęła poły płachty i pokazała się w głównym pomieszczeniu,
postanowiła jedynie szczerze przeprosić szefa i jego żonę, co wykonała
niezwłocznie i zająć się codziennymi czynnościami. Rozważała szczerą rozmowę z
Starym Nomem, ale po głębszym zastanawianiu zrezygnowała z niej. Uważała, że
będzie ona gorszym rozwiązaniem w wypadku uprzejmego staruszka.
Dni znów zaczęły płynąc deszczowym rytmem, ale
kilka rzeczy się zmieniło. Mark zachowywał wobec niej rezerwę i odzywał się
wtedy, gdy musiał, a ich wspólne wieczorne picie herbaty przekształciły się w wspólną
kontemplację własnych dłoni, trzymających kubki z napojem. Miała wrażenie, że
wszyscy w restauracji przekształcili się w formę stałą – bryły lodu. Irda ponadto
odkryła bardzo zadziwiającą rzecz. Od czasu jej powrotu do restauracji kilka
razy Kokardy rzucały jej przelotne spojrzenia. Już nie była anonimowa. Widać
wieści nawet w Szarości płyną szybko. Dziewczyna po cichu liczyła na to, że tym
razem Król wykona jakiś ruch. Nawet jeśli pod koniec ich spotkania okazał się
zimny i powiedział, że nigdy się już nie zobaczą, to czuła, że jednak był
szczęśliwy z ich dyskusji. Liczyła na to, że będzie chciał ją powtórzyć. Niestety,
pomyliła się. A więc to ona znów będzie musiała wykonać kolejny ruch, ale postanowiła
poczekać dłuższą chwilę. Chciała zwyczajnie sprawić, żeby Król za nią
zatęsknił. Oczywiście, jeżeli to w ogóle było możliwe w jego wypadku. Ponadto,
niezbyt cieszyła ją myśl o ponownym potwornym bólu głowy. Miała świadomość, że
wkrótce znów opuści restauracje i spodziewała się, że Mark także to wie i z
każdym dniem coraz bardziej dokuczała jej jego obojętność i chłód. Postanowiła
wyprostować z nim sprawy zanim znów odejdzie. Wykorzystała ku temu opracowaną już
wcześniej metodę. Udawała, że śpi, czekając aż wróci i położy się na swoim
posłaniu. W końcu chłopak wszedł do pokoju, zgasił żarówkę i położył się, jak
zwykle, plecami do niej. Chciała od razu zacząć rozmowę, ale potrzebowała dłuższej
chwili, aby zdobyć się na odwagę. Cały czas martwiła się, że Mark po prostu nie
będzie chciał z nią porozmawiać lub zbędzie ją kilkoma chłodnymi słowami i tak
zakończy się ich znajomość. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę
przyzwyczaiła się do życia w restauracji i polubiła jej mieszkańców. Zwyczajnie
zależy jej na nich. Na tym, aby Stary Nom codziennie usilnie pielęgnował swoją żonę,
uśmiechał się podczas smażenia jajecznicy, pił z nimi herbatę, opowiadając
jakieś głupoty, jakby wcale nie byli zamknięci w mokrym i szarym mieście. Aby
Mark mył naczynia zagadując do niej, znikał gdzieś na kilka dni, a potem wracał
zmęczony i zamieniał z nią kilka słów przed snem. Żeby Bruno wesoło machał ogonem,
włóczył się po mokrych ulicach, a po powrocie do restauracji wesoło wytrzepywał
się przy akompaniamencie przekleństw Marka. Rozmyślając o tym wszystkim
kompletnie zapomniała, że miała zagadać do chłopaka, ale na szczęście Mark ją
wyręczył. Westchnął głośno, swoim zwyczajowym sposobem i odwrócił się w jej stronę.
– Irda, nie udawaj ze śpisz – dziewczyna
otworzyła powieki i zobaczyła parę wielkich migdałowych oczu. Zmęczonych i
smutnych, patrzących na nią.
– Skąd wiedziałeś, że nie śpię?
– Mieszkamy już na tyle długo, że rozpoznaje, kiedy twój oddech się
uspokaja, gdy śpisz. Niestety na ogół, zanim to nastąpi strasznie się wiercisz,
a twoja bezsenność także mi się udziela. Tak, więc dla naszego obopólnego dobra,
powiedz, o co chodzi tym razem. – W głosie chłopaka nie było czuć ani nuty
złości, jedynie zatroskanie.
– Mark, co ty robisz, gdy znikasz na mieście? – Irda zawsze chciała
zadać to pytanie, ale wiedziała podświadomie, że nie powinna i wciąż go
unikała. Po tym, jak o mało nie zginęła z rąk Kokardy, zrozumiała, że ze
wszystkim musi się spieszyć, bo nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie stąpać po
mokrych chodnikach Szarości, dlatego nie chciała zwlekać dłużej z pytaniem.
– Irda, nie powinienem, o tym mówić – chłopak przerwał na dłuższą
chwilę i Irda zaczęła myśleć, że już jej nie odpowie. W końcu odezwał się.
– Pracuję dla Kokard. Tak, wiem. Jestem beznadziejny, co? – mówiąc to
nie patrzył na nią tylko wpatrywał się w sufit. – Jak myślisz skąd Kokardy,
wiedzą o każdym szczególe, który odbywa się w mieście, jak mają tak mało
patroli i nie rozmawiają prawie z żadnym Żywym? No, właśnie dzięki takim
ludziom jak ja. Między Kokardami mówi się o nas Szaptacze. Łatwo zrozumieć
czemu. Każdy z nasz ma wydzielony jakiś rejon, gdzie odwiedza sklepy,
restauracje i temu podobne miejsca z Żywymi i zdobywa informacje dla Kokard.
Tym się zajmuję, a żeby zmylić innych Żywych, pomagam w restauracji. W Szarości
przyjęło się, że każdy niechętnie rozmawia o swoich prywatnych sprawach, więc
na szczęście nikt mnie nie pyta, co robię w ciągu dnia. Ty jesteś w sumie
pierwsza. – Tutaj umilkł na dłuższy czas i Irda próbowała znaleźć jakieś słowa,
ale niestety nic nie mogła wymyślić w tej sytuacji. – Tak, wiem. Prawię ci
kazania, jak to nie myślisz o uczuciach szefa, narażając swoje życie, ale ja
jestem dużo gorszy. Przepraszam Irda. Przepraszam każdego Żywego, chociaż nie
mogę tego wypowiedzieć na głos. Nie mów o tym nikomu. Nie tylko ja bym miał
wtedy problemy, ale za pewne ty też. – Dziewczyna nigdy nie widziała tego
oblicza chłopaka. Wyglądał teraz jak zagubione, nieszczęśliwe dziecko. Dziecko,
które zagubiło się w deszczu, nie mogące odnaleźć rytmu kropli spadających
wokół niego. Irdzie zrobiło mu się go żal. Nie mogąc wciąż znaleźć odpowiednich
słów dla Marka, zdecydowało się na coś innego. Odsunęła swój koc, zapraszając
go na swoje posłanie. Wykonała ten sam ruch, jak on kiedyś, gdy czuła się samotna.
Mark cicho się roześmiał i powiedział.
– Oj, nie. To by zniszczyło moją reputację. – Po tych słowach to on
odsunął koc i przywołał skinieniem Irdę do siebie. Dziewczyna znów wtuliła się
w jego pierś. Tym razem nie czuła już zażenowania.
Następnego dnia wydarzyła się wyjątkowa rzecz. Mark
wyciągnął swój rower, który używał bardzo rzadko do patrolowania ulic. Zwykle
poruszał się pieszo.
– Chcesz się przejechać? – zapytał Irdę, uśmiechając się.
– To chyba retoryczne pytanie – odwzajemniła uśmiech Irda i usiadła na
niewygodnym bagażniku roweru. Mark zajął swoje miejsce i szybko wyjechali z
restauracji w akompaniamencie niezadowolenia szefa. Krople uderzały w twarz
Irdy i pierwszy raz od wielu dni poczuła wiatr we włosach, mimo, że po kilku
chwilach były już mokre. Zwykła sprawa – jazda na rowerze, jednak dała ona Irdzie
mnóstwo radości. Mijali mokre chodniki, szare domy, inne restauracje,
nielicznych Żywych spacerujących smutno ulicami. Dziewczyna zamknęła oczy i
wspominała dom. Jej rower, wspólne przejażdżki z rodziną lub przyjaciółką.
Ogarnęła ja jednocześnie smutna nostalgia i dziecięca radość. Mark śmiał się i
pokazywał jej miejsca, których wcześniej nie widziała. Pierwszy raz miała
okazję zwiedzić większą część miasta, chociaż wszędzie otoczenie wyglądało
bardzo podobnie. Jednak nie dbała o to. Po prostu czuła się szczęśliwa.
Nazajutrz obudziła się w świetnym humorze. Po
rozmowie i przejażdżce z Markiem poczuła ogromną ulgę, wiedząc, że chłopak nie
żywi do niej urazy. Wiedziała, że praca dla Kokard to paskudztwo, ale nie była
w stanie ani złościć się na Marka, a tym bardziej nim pogardzać. Po jego
wyznaniu nabrała do niego jeszcze więcej sympatii. Stał się on dla niej kimś na
wzór bratniej duszy w nieprzemijającym dźwięku kropel. Miała wrażenie, że każdy
musi tutaj znaleźć swój własny rytm deszczu. Uświadomiła sobie, że każdy w Szarości
musi dźwigać osobisty krzyż, a przez wiecznie panująca tu deszczową pogodę, drewno
nasiąka wodą, co czyni je jeszcze cięższym. Przynajmniej teraz wiedziała, że
nie jest w tym sama. Zyskała przyjaciela.
Postanowiła, że kolejnego dnia wybierze się do Króla, ale tym razem
swoje wyjście zorganizowała inaczej. Wieczorem postanowiła pożegnać się z
Markiem. Gdy powiedziała mu, że opuszcza restaurację nazajutrz, ten tylko smutnym
głosem powiedział: „Nie trać nadziei”.
*
Irda obudziła się tam gdzie zwykle. Sparaliżowana, z bólem głowy, na
dywanie koło kominka.
– Powiedz mi, czy warto aż tak ryzykować dla czegoś, co jest
niemożliwe? Już raz o mało nie zostałaś zastrzelona – usłyszała znajomy głos.
Król siedział obok niej na podłodze, a obok niego Madelaine.
– A ty powiedz mi szczerze, czy nie liczyłeś na to, że wrócę? – odpowiedziała.
– Liczyłem. Szczerze mówiąc, byłem prawie pewny, że wrócisz, tylko
zastanawiałem się kiedy. Obstawiałem, że jednak wcześniej. Powtórzę jeszcze
raz. Skup się, bo chyba wcześniej do ciebie nie dotarło – NIE jestem ci w
stanie podarować tego czego pragniesz. Mimo, że miło się ostatnio rozmawiało,
jestem bardzo zajętym człowiekiem i nie mam czasu ani ochoty zabawiać obcej
dziewczyny. Ponadto, środki usypiające nie są obojętne dla twojego organizmu i po
kilkunastu razach prawdopodobnie dojdzie do uszkodzenia wątroby.
– O, właśnie. O tym chciałam porozmawiać. Czy te cholerne Kokardy
mogły by mnie tym nie faszerować? Przecież jest tyle innych sposobów. Nie
wiem…, na przykład zawiążcie mi oczy, żebym
nie widziała drogi i tyle.
– Uwierz mi, jest wielu ludzi, którzy z zasłoniętymi oczami znajdą
drogę.
– Uwierz mi, nie jestem jedną z nich.
– Zasady to zasady, nie możesz pod żadnym pozorem dowiedzieć się,
gdzie jest to miejsce i tyle w tym temacie.
– Zasady, zasady! Już jedną złamałeś, nie zabijając mnie. To może
jeszcze z jedną nie zaszkodzi? – Król nie odpowiedział. Wstał i usiadł przy
biurku.
– Mogę ci ewentualnie zaproponować przeprowadzkę do mnie.
– I co jeszcze? Może mam ci gotować i masować plecy? – Roześmiał się,
ale szybko spoważniał.
– Dobrze, to w takim razie jaki masz dzisiaj plan? Rozmowa? Taniec?
Wspólne podpisywanie dokumentów? Czy może jednak ten masaż? – chłodnym głosem
zapytał mężczyzna i Irda zrozumiała, że dziś ma do czynienia z jego gorszą
stroną.
– Hmm… Wybieram dokumenty! Jak mogę ci pomóc? – Irda nie widziała jego
twarzy, ale mogła się założyć, że go zaskoczyła. Po chwili Król sięgnął po papiery
z biurka, przez chwilę je segregował, aż w końcu przyniósł jej naręcze kartek i
wytłumaczył, gdzie stawiać parafki.
– Nie sądziłam, że nawet tu dotrze biurokracja. Czy muszę to robić na
podłodze? – mężczyzna zawołał Kokardę i poprosił o krzesło. Kokarda zaraz
zjawiła się z powrotem i postawiła krzesło przy biurku, obok siedziska Króla.
Oboje wzięli się do pracy. Znaczy tylko Irda podpisywała dokumenty, bo papiery,
które należały do Króla, były przez niego czytane, po czym najczęściej pisał jakieś
dłuższe wypowiedzi. Irda przyglądała się kartkom, które miała podpisywać w
nadziei, że zdobędzie jakieś informacje, ale były to jedynie spisy towarów. Coś
jak faktura z tamtej strony. Najczęściej znajdywała spisy narzędzi, nabojów,
broni, ubrań i środków codziennego użytku. Mimo, że wystarczyło postawić na
każdej kartce parafkę zajęło jej to naprawdę długo, bo kartek był stos. Król
spokojnie siedział koło niej, zajmując się swoją częścią pracy. W ogóle nie
kierował głowy w jej stronę i nie kontrolował jej pracy. Może widział spod tego
materiału, co robi? Niestety dziewczyna nawet z bliska nie była w stanie
dojrzeć jego twarzy.
– Uff, skończyłam. A ty?
– Już, chwilka. – Odparł Król, nie odrywając ręki znad papieru. Irda
wstała i położyła się na łóżku. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale na
pewno tyle, że cała woda z ulic Szarości została wymieniona przez nową partię
napływającą z nieba. Skorzystała z okazji, że mężczyzna siedział tyłem do niej
i zaczęła mu się przyglądać. Miał szerokie, prawdopodobnie umięśnione plecy,
chociaż nie miała pewności, gdyż miał na sobie sporo luźnych ubrań. Gdzie on
ćwiczył? W tym pokoju? Wychodził gdzieś? Korciło ją żeby zadać mu te wszystkie
pytania już teraz, ale postanowiła być bardziej cierpliwa, czując, że w ten
sposób, koniec końców, dowie się więcej. Nosił jasną koszulkę, a na to luźne
okrycie – ni to sweter ni koszula, które sięgało mu do kolan, gdy stał, a teraz
rąbki owego ubrania, leżały na ziemi. Spodnie także były jasne i stanowiły
mieszankę typowych letnich lnianych spodni i dresu. Skąd on brał takie dziwne
ubrania? Wyglądał, jakby zaraz miał założyć turban i wsiąść na wielbłąda. Mężczyzna
po chwili chwycił wszystkie kartki w dłonie. Postukał nimi o blat, aby wyrównać
ich brzegi, wstał i podszedł do łóżka siadając obok Irdy.
– Dziękuję za pomoc. Masz na coś ochotę? Sok pomarańczowy? – odezwał
się do niej uprzejmy głos i dziewczyna uświadomiła sobie, że wrócił ten „dobry”
Król. Postanowiła to wykorzystać.
– Może zagramy w butelkę? Znasz? – Irda powiedziała to, zanim
pomyślała. Po chwili zrozumiała jaką idiotyczną rzecz zaproponowała. Poczuła
się tak zażenowana, że dwie czerwone plamy zakwitły na jej policzkach.
– Hmm… Na całowanie czy rozbieranie? Jeżeli chodzi o mnie stosowanie
się do zasad gry w obu przypadkach może być utrudnione. Całować się przez
materiał będzie trudno, a i zdjąć z głowy też go nie mogę, gdyby przyszło do
rozbierania. Z resztą ta gra nie ma większego sensu, gdy uczestniczą jedynie
dwie osoby. – Irda poczuła ogromną ulgę słysząc słowa Króla, który podjął
zgrabną próbę wybrnięcia z tego głupiego pytania. Dziewczyna roześmiała się.
– Miałam na myśli grę „na prawdę lub wyzwanie”. A soku też chętnie się
napiję. – Irda postanowiła, że będzie dalej brnąć w tę grę, w nadziei, że
czegoś się dowie. Zakładając, że w ogóle Król będzie chciał mówić prawdę.
– Nie jestem pewny, czy przy dwóch osobach będzie w ogóle potrzebna butelka,
ale skoro tak wolisz. – wtedy zawołał Kokardę i kazał jej przynieść szklaną
butelkę i sok. Wkrótce mężczyzna wrócił z pustym naczyniem po coca-coli. Irda
ogromnie ucieszyła się, że Król zgodził się na grę, a jednocześnie zapragnęła
napić się zimnej coca-coli, która niegdyś wypełniała smukła przeźroczystą
butelkę. Musiała zadowolić się sokiem.
– Przenieśmy się na podłogę, ciężko będzie kręcić na pościeli – powiedział
Król, po czym oboje usiedli naprzeciwko siebie przy kominku.
– Kto zaczyna? – zapytał.
– Hmm, papier kamień nożyce do jednego? – zaproponowała Irda.
– Ok – po tych słowach policzyli do trzech i pokazali swoje dłonie.
Dziewczyna wygrała. Niestety nie była w stanie określić, jak to wpłynęło na
Króla, bo jego reakcja była schowana pod warstwami materiału. Irda zakręciła
butelką. Padło na niego.
– Prawda.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia siedem – Król wziął butelkę i zakręcił. Znów wypadło na
niego.
– Prawda.
– Jak długo tu jesteś?
– Dziewięć lat. – Butelka znów zawirowała na dywanie. Wypadło na Irdę.
– Prawda.
– Opowiedz co nieco o najbliższej ci osobie z tamtej strony.
– To nie jest pytanie.
– Lecz mieści się w rozumieniu słowa „prawda” – Irda westchnęła.
– No, dobrze. Ciężko w sumie powiedzieć, kto jest dla mnie najbliższy.
Zależy w jakiej kategorii rozpatrujemy te osoby. Hmm, no niech stracę. Opowiem w
skrócie o trzech najbliższych mi osobach. No, to po pierwsze – rodzice. Tata
jest uprzejmym i spokojnym człowiekiem. Nigdy na mnie nie krzyknął, nigdy nie
słyszałam, jak przeklina. Nawet, gdy mama na niego huknęła, ten spokojnie jej
odpowiadał. Ma bardzo przyjemny, kojący głos. Jak byłam mała to zawsze lubiłam,
jak mi czytał na dobranoc, bo od razu usypiałam. Prowadzi mały biznes. Z tatą
zawsze dogadywałam się lepiej. Jest świetnym słuchaczem i odpowiada na każde,
nawet najgłupsze moje pytanie. Zawsze dziwiło mnie, że praktycznie zna odpowiedź
na wszystko. Pewnie dlatego, że kocha książki i pochłania je tonami. Ma mnóstwo
wad, których jako dziecko nie zauważałam. Brak odpowiedzialności, ciągłe roztargnienie.
Żeby coś zrobił, musi być o to poproszony kilkanaście razy. Mama bardzo często
się na niego denerwowuje. Mnie w dzieciństwie w ogóle to nie przeszkadzało.
Mama z kolei jest bardziej wybuchowa i bardzo ładna.... Po niej odziedziczyłam
włosy i upartość. Jest kobietą bardzo energiczną i, hmm…. choleryczną. Mimo jej
częstych krzyków, musze przyznać, że nigdy z nią się nie nudziłam. Bardzo dużo
się kłócimy, ale mimo to mam świadomość, że mogę zwrócić się do niej z każdym
problemem. Ostatnią osobą jest moja przyjaciółka – Mirin. Ma piękne rude włosy.
Ona z kolei to osoba najbardziej wybuchowa spośród tego towarzystwa. I w sumie
za tą ją kocham. Z nią czuję się bezpieczniej niż z jakimkolwiek mężczyzna. Samym
wzrokiem jest w stanie zamrozić człowieka – tutaj Irda się roześmiała. – Kiedyś
jak byłyśmy małe, miałyśmy jakieś dwanaście lat, pojechałyśmy rowerami nad
jezioro. Nie było zbyt dużo ludzi, ale na plaży bawiła się spora grupa gimnazjalistów.
Wiesz, dla małych dziewczynek, każdy gimnazjalista to niemal gangster. Nie wiem,
co im strzeliło do łba, ale jak kąpałyśmy się w wodzie wymyślili, że będą nas
podtapiać. Dla nich to była zabawa, ale ja się strasznie wystraszyłam,
zwłaszcza, że jak mnie przytopili, to nie mogłam oddychać. Mirin wtedy złapała mnie
i energicznie zaciągnęła na brzeg. Zaraz jak zrozumiała, że wszystko ze mną w
porządku, wstała, wzięła jednego z chłopaków – lidera grupy, za ramiona i zamaszystym
ruchem wrzuciła do wody. I chłopak na serio się wywalił! Rozumiesz? Dwunastolatka
wrzuciła gimnazjalistę o głowę od niej wyższego, do wody. Oczywiście po tym
pedałowałyśmy na naszych rowerach najszybciej jak się dało, ale po latach
uważam to za jedną z śmieszniejszych sytuacji. Mam z nią mnóstwo dobrych
wspomnień. No, basta. Kręcimy. – Butelka wskazała Króla.
– Prawda. – Irda chwilę wstrzymała się. Oczywiście, pragnęła zadać to
jedne, jedyne pytanie, dla, którego robiła to wszystko, ale jeszcze postanowiła
się pohamować. Po pierwsze nie miała pewności, czy Król powie jej prawdę, po
drugie chciała zdobyć jego zaufanie, przynajmniej w jakimś ograniczonym
zakresie.
– Opowiedz mi o swojej matce – po tym Król długo nie odpowiadał, ale
dziewczyna cierpliwe czekała. Czuła, że poruszyła wrażliwą strunę.
– Moja matka była piękną i mądrą kobietą. Tak, wiem, że brzmi to banalnie,
zwłaszcza, że każdy syn pewnie mówi tak o swojej matce. Ale z nią rzeczywiście
tak było. Miała długie ciemne, kręcone włosy, była wysoka i szczupła. Zawsze
nosiła sukienki, nawet zimą. Mój ojciec był wojskowym i wyjechał jak miałem
około siedmiu lat. Niby na misję, ale nie wrócił. Nie umarł, po prostu nas
zostawił. Mama zawsze mówiła o odwadze ojca i o tym, że dzielnie walczy dla nas
i innych obywateli oraz, że nie może do nas jeszcze wrócić. Po kilku latach
zrozumiałem, że to kłamstwo. To był jeden jedyny raz, kiedy mnie okłamała. Nie
miałem jej tego za złe, wiedziałem, że chciała w ten sposób chronić moje
dzieciństwo. Po wysłuchaniu twojego opisu rodziców, moją mamę porównałbym do
twojego taty. Bardzo spokojna i cicha. Też miała kojący głos i nie denerwowała
się. Umiała ochronić mnie przed okrucieństwem i obrzydliwością świata, a
jednocześnie w sposób zrozumiały nauczyć mnie, jak w nim żyć. Była
nauczycielką, a dodatkowo uczyła w szkole muzycznej. Dodam dla ciebie bonus do
tego pytania. Jest dla mnie najważniejszą osobą – jak skończył mówić, przez
chwilę jeszcze nie kręcił butelką. Irda nie widziała jego twarzy, ale czuła, że
powinna uszanować jego myśli i dać mu nieco czasu na wspominanie. Jego matka
musiała być dla niego wyjątkową osobą. Wyglądało to trochę tak, jakby próbował
powstrzymywać myślenie o niej i to pytanie rozbudziło na nowe jego uczucia. W
końcu mężczyzna chwycił za butelkę. Znów wypadło na niego.
– Prawda.
– Na jakim instrumencie grasz?
– O, ciekawie ułożyłaś pytanie, żeby jak najszybciej zdobyć
informacje. Niech będzie. Na wiolonczeli. – Butelka ponownie zatańczyła na
dywanie. Znów wypadło na Króla.
– Znów ja… Wyzwanie.
– Zagraj na wiolonczeli – szczerze mówiąc Irda liczyła na to, że tym
razem wybierze wyzwanie.
– Ha, ha, wiedziałem. Niestety nie mam instrumentu. Musisz wymyślić inne
wyzwanie – zawiedziona dziewczyna zastanawiała się czemu wybrał wyzwanie, skoro
wiedział, że nie ma wiolonczeli. Na pewno podejrzewał, że właśnie tego zażąda. Może
nie chciał więcej mówić jej prawdy? Dziewczyna zaczęła rozglądać się po pokoju szukając
ciekawego wyzwania.
– Wezwij Kokardę i zatańcz z nią kankana, chwytając się za ramiona.
Będę wam nucić muzykę – dziewczyna żałowała, że nie widzi twarzy Króla, bo
pewnie wybuchłaby śmiechem.
– Żartujesz? – wydusił Król.
– Nie. – Powiedziała Irda najpoważniej, jak umiała. Mężczyzna chwilę
siedział w bezruchu, po czym zawołał Kokardę do środka.
– Znasz kankana? – zapytał Kokardy.
– Znam, Królu.
– Dobrze. – Król wstał. – Teraz chwyć mnie za ramiona i będziemy
tańczyć. Dziewczyna będzie nam akompaniowała. Kokarda stanęła jak wryta. Irda
widząc zdziwiony i jednocześnie wystraszony wzrok mężczyzny, o mało nie wybuchła
śmiechem. Po chwili Król i Kokarda chwycili się za ramiona, a Irda zaczęła
słynne tan-dan-ta-ta-ra-ta-ta i tak dalej. Król i Kokarda zaczęli wymachiwać
nogami w rytm klaskania i śpiewania Irdy.
– Wyżej! – krzyknęła Irda i próbowała dalej im śpiewać, ale po chwili tak
się roześmiała, że cały taniec rozsypał się, jak duża kropla deszczu w momencie
spotkania z kostką brukową. Dziewczyna tak mocno zanosiła się śmiechem, że
musiała kucnąć i chwycić się za brzuch. Po chwili Król także nie wytrzymał i
ich donośne głosy zalały pokój. Madelaine przestraszyła się i weszła pod łóżko.
Po chwili mężczyzna, także wylądował na ziemi trzymając się za brzuch. Jedynie
Kokarda tkwiła, jak zaczarowana i wpatrywała się z przestrachem w dwóch ludzi
turlających się po ziemi.
W końcu
mogłem zdjąć ten pieprzony worek z głowy. Chłodne powietrze wlało się w
przestrzenie między włosami i wniknęło w pory skóry. Odetchnąłem głęboko i usiadłem
do jedzenia. Nauczyłem się jeść jedynie rano i wieczorem, żeby ograniczyć
zdejmowanie szmaty z głowy. Dotknąłem swojej twarzy wyczuwając kłujące włoski.
Muszę się ogolić. Nie żeby to miało kluczowe znaczenie, ale z zarostem jestem
jeszcze mniej wygodnie nosić materiał. Gdy chwytałem widelec przypomniał mi się
dzisiejszy dzień i ten kankan. Na samą myśl o tym, znów się roześmiałem. Gdyby
ktoś ze służby zobaczył, że Król śmieje się sam do miski z jedzeniem, pewnie by
stwierdzili, że to najwyższa pora na nowego przywódcę. W gruncie rzeczy nie
myliliby się. Ale co to było? Nawet gdybym myślał cały dzień, nie wpadł bym na
coś tak idiotycznego. Co musi myśleć ta biedna Kokarda, która widziała Króla
wijącego się po podłodze ze śmiechu? Według zasad powinienem był go zabić, ale
nie mogłem. Przez ten cholerny taniec, zacząłem czuć nawet do niego sympatię.
Do tego jeszcze ten jego zdziwiony i przestraszony wzrok. Znów się roześmiałem.
Wiedziałem, że znów wróci,
chociaż miałem głęboką nadzieję, że jednak się powstrzyma, bo wtedy bym nie
musiał realizować swojego planu. Przynajmniej na razie mógłbym jeszcze chwilę
odpocząć. Wspomnienie ciążącej na mnie odpowiedzialności, sprawiła, że powoli
zapominam o dzisiejszym śmiechu. Westchnąłem. Znów poczułem, jak coś
obślizgłego i obrzydliwego rusza się w moim wnętrzu. Mówią, że każdy ma w sobie
potwora lub zwierzę. Ja też mam. Tylko, że mój jest wyjątkowo paskudny. Chowam
go głęboka, tak głęboko, że nawet czasem zapominam o jego istnieniu, ale on
wciąż tam jest. Przypomina obleśną ciecz, z której skapujące krople drążą korytarze
w moim wnętrzu. Każdy nowy korytarz jest sukcesywnie zalewany tą śmierdzącą,
mętną wodą. Czekam, aż to paskudztwo zaleje mnie całego. Już niedługo. Tłumię w
sobie wstręt i odsuwam myśli o planach, które na mnie czekają.
Przez ostatnie dni zrozumiałem
kolejną rzecz – że tęsknie za nią. Za Irdą. Za śmiechem i za tym, że potrafi przypomnieć
mi kim byłem – kiedyś, po tamtej stronie. Za to, że spotkania z nią
przypominają mi o mojej matce. Są to myśli, które powodują ból i żal, ale jednocześnie
magicznie powstrzymują to obrzydlistwo, które drąży we mnie kolejne tunele. Starałem
na początku tłumić te myśli, tłumić tęsknotę za wspólnie spędzonym czasem, ale
poddałem się. Wiem, że dziewczyna przychodzi tu w jednym celu i bynajmniej to
nie jest dotrzymywanie mi towarzystwa, ale nie przeszkadza mi to. Jej
propozycja gry w butelkę była na pierwszy rzut oka żenująca, ale w gruncie
rzeczy bardzo pomysłowa. I zdziwiłem się, że od razu nie zadała pytania o ucieczkę.
Pewnie bała się, że nie powiem jej prawdy, pewnie chce zdobyć moje zaufanie. Aż
sam jestem ciekaw, czy zdoła osiągnąć ten cel. Zaufanie… już prawie nie
pamiętam, co to. Cholera, jak bym chętnie zagrał na wiolonczeli. Znów
przypomniał mi się matka, tym razem jej obraz, gdy siedziała na krześle ze
smyczkiem w dłoni i uczyła mnie grać. Moje palce nieporadnie naciskały struny,
a smyczek ociężale sunął w poprzek instrumentu, wydobywając fałszywe dźwięki. Zawsze
miała poważną i skupioną minę, słysząc tę nieprzyjemną melodię. Chciała jak
najtrafniej wytknąć mi błędy i nauczyć ich unikać. Zawsze, gdy poprosiłem,
grała mi moją ulubioną kołysankę. Głupio się przyznać, ale wciąż prosiłem o nią
nawet, gdy byłem już starszy. Tak naprawdę nie była to kołysanka, ale utwór
„Moon River”. Uważam, że wersja na wiolonczelę jest jego najsmutniejszą wersją
i może dlatego tak go lubiłem. Chyba od zawsze miałem skłonność do melancholii.
To była ulubiona piosenka mojego ojca. Co za ironia. Odkąd zrozumiałem, że
ojciec nas zostawił, nienawidziłem go całym sercem, jednak raz za razem
prosiłem mamę, żeby zagrała „Moon River”. Mam teraz ogromną ochotę usłyszeć ją
jeszcze raz. Jednak uważam, że byłoby to niewłaściwe. Odkąd zostałem Królem,
nie mam prawa używać instrumentu, który kochała moja matka. Nie wiem czemu, ale
po prostu czuję, że gdy dotknę wiolonczeli to spod moich palców zamiast dźwięków,
wypłynie ta odrażająca ciecz i zaleje instrument. Nie mam odwagi spróbować,
żeby się przekonać, czy rzeczywiście tak będzie. Położyłem się do łóżka i
chwyciłem za książkę, ale czytane słowa nie docierały do mnie. Wciąż myślę o
przyszłości, o planie i o dziewczynie.
Gdy kolejny raz się spotkamy,
będzie mnie nienawidzić.
*
Irda powitała swego dobrego przyjaciela – ból
głowy, już niemal z sentymentem. Była noc. Marka nie było. Pewnie znów gdzieś
zniknął na kilka dni. Dziewczyna nie mogła jeszcze w pełni się poruszać, ale
ból głowy nie pozwalał jej ponownie zapaść w objęcia Morfeusza. Wpatrywała się
w sufit i wspominała ostatnie spotkanie z Królem. Na myśl o kankanie
uśmiechnęła się szeroko. To nie tylko była najzabawniejsza rzecz, jaką widziała
w Szarości, ale w ogóle przez ostatnie miesiące! Aż sama była z siebie dumna, że
wpadła na coś takiego i szczerze zdziwiona, że Król na to przystał. Czuła
gdzieś głęboko, że ten mężczyzna nosi w sobie coś odrażającego i okrutnego,
mimo to nie mogła nie czuć do niego sympatii. Zwłaszcza podczas swobodnych
rozmów, kiedy to „coś” chowało się głęboko w nim, a na powierzchnie wypływał,
hmm… normalny chłopak? No właśnie, Irda bardzo się zdziwiła, że jest taki młody.
Wydawało jej się, że takie ważne stanowisko będzie obejmowała osoba starsza.
Jeszcze bardziej ją zaskoczyło, że jest tu dopiero dziewięć lat. Dziewięć lat…
niby długo, ale mimo wszystko, jak na Króla to wcale nie tak bardzo. Ciekawe,
czy od początku był Królem, czy może sprawuje tę funkcję od niedawna? Może
wkrótce się tego dowie. Oczywiście zamierzała tam wrócić w najbliższym czasie.
Po tym jak skończyli się wić ze śmiechu na ziemi,
Król spoważniał i sią pożegnał. Co prawda, tym razem nie zabronił jej
przychodzić, w sumie to nic nie powiedział, poza zwykłym pozdrowieniem: „Nie
trać nadziei”. Dziewczyna nie wiedziała, czy ma to traktować jak zaproszenie? W
sumie i tak bez względu na wszystko, znów do niego pójdzie, w końcu nie
zrealizowała jeszcze swego planu. Ponadto też uświadomiła sobie, że nie może doczekać
się ponownej rozmowy. Musiała przyznać przed samą sobą, że czuła do niego coraz
większą sympatię. Zastanawiając się, czym zaskoczy ją kolejne spotkanie,
usnęła.
Dziewczynę zbudziły krzyki. Jednak nie były to
zwykłe poranne jęki pani Heleny, ale przerażające błaganie Starego Noma.
Dziewczyna zerwała się i wbiegła do restauracji. Pani Helena jak zwykle
siedziała na swoim krześle bez ruchu i z twarzą bez żadnego wyrazu. Na podłodze
klęczał Stary Nom, a wokół niego stały trzy Kokardy. Jedna z nich celowała w
głowę Pani Heleny. Szef machał rękami, płakał i bełkotał prośby w stronę
Kokard.
Kokarda strzeliła. Rozległ się ogłuszający dźwięk, a ułamki sekund za
nim czerwony płyn z kawałkami ciała rozbryzgnął się wokół, brudząc podłogę, ścianę,
krzesła, stoliki i ludzi. Ciało kobiety powoli osunęło się na podłogę i upadło
koło kolan szefa.
Zaraz po wystrzale nastąpiła sekundowa cisza, a później wydarzyło się
kilka rzeczy, następujących bezpośrednio po sobie.
Stary Nom zaczął krzyczeć i wyć chwytając w dłonie rozbitą głowę żony,
jakby próbując zakryć ogromną dziurę w czaszce. Irda rzuciła się na Kokardę,
która zastrzeliła kobietę. Dziewczyna zrobiła to tak szybko, że żaden ze
stojących mężczyzn nie zdążył zareagować. Rzuciła się w stronę głowy Kokardy, a
jej paznokcie zadrapały skórę twarzy mężczyzny, przy okazji zrywając jego
maskę.
To był Mark.
Irda stanęła jak wryta. Stary Nom nic nie zauważył, dalej wył. Wszystkie
trzy Kokardy zamarły, a Mark w momencie, gdy jeszcze skrawek materiału
zakrywający do niedawna jego twarz, leciał ku spotkaniu z ziemią, powiedział do
Irdy:
– Nie trać nadziei.
Wraz z ostatnią wypowiedzianą przez chłopaka sylabą, rozległ się
kolejny wystrzał. Kolejna porcja czerwonej substancji zabarwiła podłogę, ścianę,
krzesła, stoliki i ludzi.
Ciało Marka wylądowało obok ciała Pani Heleny.
*
Irda obudziła się z bólem głowy i paraliżem. Tym
razem nie znajdowała się ani w pokoju Króla, ani w małym, pachnącym pleśnią
pokoiku w restauracji. Leżała na wąski łóżku w pomieszczeniu nie wiele większym
niż pokój w restauracji, za to dużo schludniejszym . Pokój był czysty, nie
wyczuwało się zapachu pleśni. Nie dało się dostrzec ani pajęczyn, ani poczuć chłodu.
W pokoju stała szafka nocna, biurko i kredens z szufladami oraz półki, na
których stały książki. Irda jednak nie zwracała na nie uwagi.
Płakała.
Po tym jak oba ciała upadły na ziemię, dziewczyna otrząsnęła
się. Podbiegła do Starego Noma, jednak było już za późno. Mężczyzna klęczał bez
ruchu i wpatrywał się w pustkę. Na kolanach trzymał jeszcze resztki głowy żony,
a jego dłonie, twarz i ubranie ubrudzone było krwią. Jednak on już nie
przejmował się tym. Siedział bez ruchu i bez konkretnego wyrazu twarzy.
Stał się Szarym.
Irda spojrzała na Marka. W czole miał dziurę, obrzęknięta i
zakrwawioną, jednak oczy było wyraźnie widoczne. Szeroko otwarte, koloru
migdałowego, zaczerwienione i wilgotne od łez.
Mark był Kokardą.
Oszukał ich wszystkich. Zabił Panią Helenę.
Mimo to, dziewczyna chwyciła jego głowę w dłonie i położyła sobie na
kolanach, na wzór trzymającego ciało pani Heleny szefa.
Tkwili tak, cztery posagi. Dwa nieżyjące, jeden żyjący, a mimo to umarły.
I ostatni – w pełni żywy.
Irda nie pamięta do końca, co się działo potem. Nie
wie jak długo klęczała wdychając zapach wilgoci wymieszany z zapachem krwi. Nie
wiedziała też, co zrobiły pozostałe dwie Kokardy po zastrzeleniu Marka. Może
tam stały, może odeszły? Irda wiedziała tylko, że po jakimś czasie znów zapadła
ciemność
Błogosławiona ciemność.
*
Spojrzała na swoje ubranie. Ktoś ją przebrał i
umył. Ręce miała czyste, jednak za paznokciami tkwiła nadal zaschnięta krew.
Irda wciąż płakała. Mimo to nie wpadła w rozpacz. Wciąż w świecie Żywych
trzymały ją słowa pozdrowienia „Nie trać nadziei”. Teraz dopiero zrozumiała dlaczego są takie
ważne. Stały się dla niej aktualne, jak nigdy dotąd. Nie rozumiała, czemu to
wszystko się wydarzyło. Czemu w ogóle musiało się wydarzyć? Co uczynili ci
ludzie? Dobry, spokojny i uprzejmy staruszek opiekujący się swoją wpół żywa żoną?
I Mark? Myśląc o nim czuła mieszankę gniewu, żalu, rozczarowania i smutku.
Czemu on też zginał? Nie znała odpowiedzi na te pytania. Wiedziała jednak jedno.
Wiedziała, kto był za to odpowiedzialny.
I szczerze go nienawidziła.
*
Dziewczyna nie wiedziała, ile czasu spędziła leżąc
i płacząc, zanim przyszedł. Wszedł do pokoju bez pukania i stanął przy jej łóżku.
Nie mogła nawet zdobyć się, żeby popatrzeć na materiał, który ciasno opinał
jego głowę. Nie odzywał się, ale ona tym bardziej nie zamierzała zacząć
rozmowy.
– Restauracja przestała prosperować. Postanowiłem, że zamieszkasz
tutaj – Irdzie nawet przeszło przez myśl żeby zaprotestować, ale wiedziała, że
tego typu działania są daremne, więc dalej milczała. W końcu nie wytrzymała. Musiała
zadać to pytanie.
– Czemu?
– Jeżeli pytasz czemu Kokardy zastrzeliły żonę Starego Noma, to
dlatego, że Szarzy, którzy nie pracują mają swój ściśle określony czas życia.
Na pewno zauważyłaś, że kobieta zaczęła coraz więcej wyć. Szarzy wręcz odczuwają
fizyczny mus chodzenia do fabryki, gdy są powstrzymywani, coraz bardziej
wariują. A za postępującym szaleństwem pani Heleny, szło roztargnienie Starego
Noma i coraz gorsze wypełnianie obowiązków. Kokardy podjęły dobrą decyzję –
Irdę przeszedł dreszcz. – A jeżeli pytasz o Marka, to takie są zasady. Nikt nie
może zobaczyć twarzy Kokardy na służbie, nawet współbracia. Wtedy cel pracy
Kokardy traci sens. Gdy ktoś zobaczy twarz Kokardy, inna Kokarda ma obowiązek
jak najszybszego wykonania egzekucji. Ta decyzja także była dobra. A jeżeli
chodzi o Starego Noma, to myślę, że już znasz odpowiedź – Irda nie skomentowała
jego wypowiedzi. Z wyjątkiem przeszywających ją dreszczy, nie wykonała żadnego
ruchu. Król kontynuował. – Niedługo poznasz resztę załogi domu. Hana oprowadzi
cię i przekaże wszystkie informacje. Masz jakieś pytania? – Irda miała, jedno.
– To wszystko… to twoja wina, twój rozkaz, tak? Morderstwa, fabryka,
Kokardy?
– Pośrednio, tak. Nie ja wymyśliłem zasady funkcjonowania Szarości,
ale jako jej Król jestem odpowiedzialny za ich przestrzeganie – Irdzie zrobiło
się niedobrze. Całe szczęście, ze Król odwrócił się i wyszedł, bo obawiał się
że jeszcze chwilę i obrzygała by mu jasne buty.
*
Cholera mam
tremę. Na prawdę się stresuję. Debilu, przestań trzeć swój nos! Ile już razy
robiłem takie rzeczy, a nawet dużo gorsze? A teraz nie mogę się zdobyć, żeby
wyjść z pokoju. Cholera, jak ja bym chciał wysłać zamiast siebie jakąś Kokardę.
Ale to było by zwyczajne tchórzostwo. Musisz ponieść odpowiedzialność za swoje
czyny, sukinsynu! Teraz albo nigdy – powiedziałem sobie i ruszyłem do jej
pokoju. Po drodze pozwoliłem tkwiącej w moim wnętrzu cieczy, aby zalała wydrążone
korytarze. Pozbyłem się uczuć, wstydu, a przede wszystkim poczucia winy. Jestem
Królem, działam i chronię zasady. Tylko tyle. I aż tyle… Cholera, nic to nie
dało, bo gdy zobaczyłem, ją leżąca na łóżku wpatrująca się w sufit, kolana się
pode mną ugięły. Czemu? Czemu ja znów to robię? Tak, wiem, taki jest plan. Mój
czas się kończy, a zasady to zasady. Jednak tym razem nie byłem w stanie
zagrzebać emocji, zakryć nienawiści i żalu. Cholera, co ta dziewczyna ze mną
zrobiła? Użyłem całej mojej siły woli, żeby brzmieć twardo i obojętnie, rozmawiając
z nią. Tak bardzo chciałem stamtąd uciec. Dziękowałem wszystkim bogom, o
których kiedykolwiek przeczytałem, że ta rozmowa skończyła się tak szybko. Gdy
wróciłem, do siebie, to zerwałem szmatę z głowy, rozebrałem się szybko i
wszedłem pod prysznic. Powitałem z ulgą zimną wodę, mając nadzieję, że zmyje
mój wstręt i żal. Ile to już morderstw? Ilu Szarych poszło pod nóż za mojej
kadencji? Ilu Żywych straciło nadzieję przez moje działania? Ilu to ludzi
mieszkało w tym pokoju przez ostatnie miesiące? Ilu z nich potraktowałem w ten
sposób? A ilu z nich przetrwało próbę? Żaden. Cholera, weź się w garść! Musisz
to zrobić. Musisz, bo inaczej Szarość pozostanie bez władcy, a nawet nie chcę
myśleć, co by wtedy się stało. Stałem czując jak zimna woda zalewa każdą część
mojej skóry i spływa do odpływu. Jak bardzo pragnąłem, żeby ten strumień
wypłukał tę obrzydliwą ciecz, która poruszała się teraz w moim wnętrzu. Mam już
nie wiele czasu. Proszę, niech ktoś mi wybaczy. Niech ktoś mi cholera powie, że
już wszystko jest w porządku!
Nie trać nadziei.
*
Według obliczeń dziewczyny minęło kilka dni.
Wnioskowała to po ilości posiłków i ich wielkości. Trzy posiłki dziennie, dwa
małe i jeden duży. Jedzenie przynosiły jej Kokardy i stawiały na biurku. Irda
tylko raz popróbowała wyjść z pokoju. Drzwi były zamknięte. Dziewczyna przez
pierwsze dni płakała. Nie mogła spać, bo za każdym razem budziły ją koszmary.
Zawsze te same. Głowy z szeroko otworzonymi oczami – pani Heleny, Noma, Marka i
jej zakrwawione dłonie. W końcu łzy przestały płynąć. Dziewczyna dotknęła
swojej twarzy. Miała zmacerowany naskórek w kącikach oczu i spuchnięte powieki
oraz spierzchnięte usta. W końcu była gotowa
zacząć w miarę jasno myśleć o całej sytuacji. Przypomniała sobie pozdrowienie
„Nie trać nadziei”. Już wiedziała czemu wszyscy, tak dbają o te kilka słowa. Uświadomiła
sobie także, skąd biorą się Szarzy. To Żywi, Żywi którzy stracili nadzieję.
Pierwsze postanowienie Irdy było takie, że za
wszelką cenę nie stanie się Szarym. Nie straci nadziei, a sił będzie jej dodawała
myśl o realizacji planu – planu ucieczki, którego nadal nie porzuciła. Co
więcej, teraz miała jeszcze więcej determinacji, aby go zrealizować. Na jej
drodze stanęło jednak kilka przeszkód do pokonania. Po pierwsze, nie kończąca
się bolesna myśl, która odbijała się jak piłka kauczukowa w jej głowie: „To ja
zabiłam Marka”. Chłopak był obrzydliwym kłamcą, zdrajcą i Kokardą. Niestety,
był też jej przyjacielem i nie mogła po prostu pogodzić się z myślą, że to
wszystko było tylko jego grą. Wspólna praca w restauracji, jazda na rowerze,
ich rozmowy, śmiech i przegadane wieczory. Irda po prostu wiedziała, że w tych
chwilach chłopak był z nią szczery. I dlatego też nie mogła pozbyć się
wstrętnego uczucia gniewu i żalu z powodu tego, że zerwała mu z twarzy ten
pieprzony kawałek materiału.
Irda doszło do wniosku, że prawdopodobnie nigdy nie wybaczy Markowi,
ani sobie.
To był jej pierwszy krok ku nienawidzenia siebie.
Druga niepokojąca sprawa to był Król. Jedyna droga
ucieczki z Szarości (o ile jakaś istnieje, ale dziewczyna w to nadal nie zwątpiła)
prowadziła przez niego. Plan był taki, że zdobędzie jego zaufanie, zaprzyjaźni
się z nim i zmusi go pacyfistycznie do wyjawienia prawdy. A jeżeli to się nie
uda, to przetrząśnie cały ten cholerny dom w celu odnalezienia odpowiedzi.
Problem był taki, że w tym momencie czuła wobec Króla jedynie nienawiść i
wstręt. Wiedział, że z takimi uczuciami nie zdoła zbudować z nim żadnej
pozytywnej relacji. Uświadomiła sobie, że te negatywne uczucia rosną w niej
jeszcze bardziej, gdy przypomina sobie ich wspólne spędzone chwilę.
Zdradził ją przyjaciel. Nie, nie jeden. Dwóch przyjaciół.
I to było obrzydliwe uczucie.
Irda zrozumiała, że jedynym lekarz tutaj, który będzie mógł coś zdziałać,
będzie Doktor Czas. Dziewczyna postanowiła odrzucić (tyle ile mogła) negatywne
emocje na bok i spróbować na wszystko popatrzeć bez uczuć, na zimno.
Był to pierwszy krok ku budowaniu obojętności.
*
W końcu nastał dzień, gdy ktoś zajrzał do Irdy.
Była to pulchna kobieta w średnim wieku. Uśmiechnęła się ciepło do dziewczyny.
Łudząco przypominała Starego Noma i oczy dziewczyny znów zrobiły się wilgotne.
– Witam panienkę. Jestem Hana, będę się tobą opiekować. Zapraszam na
zewnątrz – kobieta miała miłe spojrzenie, ale czuć było, że jej kroki trzęsą
całym domem i to bynajmniej nie przez tuszę. Irda chętnie skorzystała z okazji
wyjścia na zewnątrz. Za drzwiami po bokach rozciągał się korytarz.
– Mamy dostęp tylko do części domu. Możesz się poruszać po wyznaczonym
terenie. Będziesz mi pomagała w kuchni. Słyszałam, że masz doświadczenie – gdy
kobieta mówiła, Irda skorzystała z okazji i rozglądała się wokół. Wszędzie było
czysto i, o dziwo, dość przytulnie. Wystrój był zachowany w starym stylu.
Podłogę okrywał dywan, co jakiś czas stały stoliki z kwiatami, a na ścianach
wisiały obrazy – głównie pejzaże. Jeden obraz był nieco inny. Przedstawiał niewyraźną,
małą męską sylwetkę wśród czarnych ptaków. Tło było ciemne, widać było
rozmazane kontury drzew w tle. Cały obraz był ponury i wyjątkowo ciemny.
Jedynie mężczyzna był oświetlony, lecz także rozmazany. Postać ubrana była na
czarno i rozkładała ręce, jakby witała starego przyjaciela, mimo to nie
wyczuwała się od niej żadnych pozytywnych emocji. Irda tylko przelotnie popatrzyła
na obraz, ale mimo to zapadł jej w pamięci. Obiecała sobie, że wróci do niego później.
Kobieta pokazała jej kuchnię, jadalnie i coś na
kształt salonu. Piękne meble, miękkie dywany, przyjemny zapach drewna. Dziewczyna
pomyślała, że jak zostanie tu dłużej, to wkrótce zapomni woni wilgoci. Zrozumiała,
że nieprzyjemny smród pleśni i wieczny zapach deszczu, który ją tak bardzo
męczył w Szarości, teraz kojarzy jej się z restauracją. Znów przeszył ją
dreszcz.
– Twoje miejsce jest w kuchni. Kokarda będzie rano przychodziła po
ciebie i po tym masz w 15 minut przygotować się. Następnie razem wszyscy jemy śniadanie
i zaczynamy pracę. Gdy kończysz dzień możesz odpoczywać, gdzie masz ochotę.
Twój pokój pozostaje twój. Masz pytania?
– Tak. Gdzie prowadzi druga część korytarza?
– Do Króla. Idź sama sprawdź – Irda ruszyła korytarzem w przeciwną
stronę. Weszła do małego holu, gdzie znajdowała się klatka schodowa. Przy
schodach stały dwie Kokardy.
– Na górze jest Król? – zapytała. Już od jakiegoś czasu nie czuła
żadnego strachu przed zamaskowanymi mężczyznami. Kokardy wymieniły między sobą
krótkie spojrzenia, po czym jeden z nich odpowiedział:
– Tak.
– Mogę się do niego dostać?
– Nie bezpośrednio. Może pani oznajmić nam chęć spotkania z Królem, a
my przekażemy prośbę. Jeżeli Król wyrazi chęć widzenia, to wezwie panią do
siebie – Irda nie wiedziała od kiedy stała się „panią” dla Kokard, ale niezbyt
ją to obeszło. „Skurwysyn. Na pewno nie będę czekała łaskawie, aż mnie do
siebie wezwie”. To była jedyna myśl, jaka towarzyszyła teraz dziewczynie.
– Dziękuję. – odpowiedział i ruszyła z powrotem do korpulentnej kobiety.
*
Pierwsze dni były ciężkie. Mimo, że to miejsce
wydawało się być przeciwieństwem restauracji, to i tak niemal każda osoba,
rzecz czy sytuacja kojarzyła się Irdzie z niedawnym miejscem pobytu. Środki
czystości zastąpiły pleśń, wilgoć ustąpiła na rzecz suchego powietrza,
zawilgocone ubrania zamieniono na świeże i oczywiście smród zakryto przez
zapach świeżości. Pani Hana zupełnie nie wydawała się podobna do Starego Noma –
konkretna, twardo stąpająca po ziemi, umiała postawić człowieka do pionu jednym
spojrzeniem, mimo to, gdy ciepło się uśmiechała Irdzie przed oczami stawała
twarz szefa. W restauracji pracowały jeszcze dwie dziewczyny, a pieczę nad
domem sprawował siwiejący już lokaj.. Gdy myła naczynia, podświadomie sprawdzała,
czy nie ma obok niej Marka, niestety napotykała jedynie wzrok jednej z
pomocnic, które w żaden sposób nie przypominały chłopaka. Gdy nadchodził czas
przerwy, tęskniła za wspólnym piciem herbaty. Dziewczynie także brakowało
miejsca, gdzie mogła stanąć, odpocząć i pomyśleć. Tęskniła za mokrą ulicą, zapachem
deszczu i rytmem wyznaczanym przez stukające krople. Bez tego po prostu nie
potrafiła się odnaleźć. Każdy ze służby miał swój pokój zamykany na klucz –
dziewczyna także dostała swój. Żywi po pracy zwykle odpoczywali w salonie. Irda
próbowała do nich kilka razy dołączyć, ale po chwili rezygnowała. Z łzami w
oczach stawał jej przed oczami obraz wspólnego picia herbaty z załogą
restauracji. Na szczęście po kilku dniach odkryła swoje miejsce. Stawała przed
obrazem rozmazanego człowieka, wpatrując się w niego. W tych momentach nieco
się uspakajała. Nie dawała rady jeszcze spokojne pomyśleć, gdyż wszelkie tego
typu próby kończyły się płaczem. Przez pierwsze dni po prostu skrupulatnie
wykonywała powierzone jej zadania i nie nawiązywała kontaktu z innymi. Reszta
Żywych też za bardzo się nią nie interesowała. Irda wiedziała, że powinna
przyjrzeć się temu domowi, jego rutynie, a przede wszystkim czynnościom i
osobom związanymi z Królem, ale nie miała na to zupełnej ochoty. Na razie
odpuściła.
Pewnego dnia, stała jak zwykle przed obrazem
mężczyzny, wspominając czas z tamtej strony. Mimo, że bardzo tęskniła za
rodziną i myślenie o domu sprawiało ból, to miał on zupełnie inny charakter niż
cierpienie, spowodowane wspominaniem restauracji. Był on nostalgiczny i
spokojny, ten drugi brutalny i gwałtowny.
– Czego panienka tak wypatruje w tym obrazie? – Irda usłyszała głos
dobiegający zza jej ramienia. To był lokaj.
– Nie mogę go zrozumieć. Obraz zdaje się być bardzo ponury, te ciemne
kolory, czarne ptaki i rozmazane kontury, ale mężczyzna stanowi jakby pozytywny
element kompozycji. Otwiera swoje ramiona, jakby witał kogoś bardzo mu
bliskiego. Według mnie, stara się wypuścić w ten sposób wszystkie swoje
koszmary, a ta ponura aura i ptaki to właśnie całe jego cierpienie, które
ucieka z niego. Tak sądzę, ale wciąż nie jestem pewna zamysłu autora i czuję ze
czegoś brakuje w moim rozumowaniu. – opowiedziała szczerze Irda. Mężczyzna
złapał się z brodę i przez chwilę intensywnie wpatrywał się w obraz.
– Hmm… wydaje mi się panienko, że każdy widzi to inaczej. Mi, na
przykład, się wydaje, że mężczyzna ucieka od swoich koszmarów a one go
niestrudzenie gonią, a jego wyciągnięte ręce to wołanie o pomoc. Uważam, że
dlatego ten obraz jest taki niesamowity, bo jego odbiór zależy od perspektywy
każdego człowieka – umilkł po czym po chwili spojrzał na Irdę.
– Według mnie, to co ty widzisz, panienko, odzwierciedla, to co
czujesz. Tak, jak mężczyzna na obrazie powinnaś wypuścić wszelkie swoje
koszmary, a słowo „wypuścić” nie jest tu przypadkowe. Nie wyrwać, nie wydusić,
nie wygnać, po prostu wypuścić. Niech swobodnie odejdą – uśmiechnął się i
odszedł.
Irda jeszcze długo patrzyła się na obraz. Patrzyła
i płakała. Myślała o restauracji. O życzliwości Starego Noma, o bezwładnym
ciele Pani Heleny, o migdałowych oczach Marka, o wspólnym małym pokoju, o
rozmowach przy herbacie i o tych nocnych przed zaśnięciem, o deszczu, o wilgoci,
o ubrudzonej krwią ścianie i ostatnich słowach „Nie trać nadziei”. Irda myślała
o tym tak dużo i intensywnie, aż jej myśli zdawały się być zmęczone i spokojnie
zaczęły od niej odchodzić, jakby udając się na spoczynek.
*
Tak jak w restauracji Irdę budziły krzyki Pani
Heleny, tak tutaj budziły ja czyjeś kroki, cicho rozbrzmiewające na korytarzu.
Jedne ciężkie, wydawało jej się, że męskie, drugie jakieś dziwne – lekkie, nieregularne,
jakby osoba ta miała więcej niż dwie nogi. W końcu Irda zrozumiała, że to nie
człowiek jest źródłem tych dźwięków, a pies. Skoro pies, to uświadomiła sobie,
że to prawdopodobnie Madelaine i Król. Od czasu wyciągnięcia tych wniosków, gdy
rano budziły ją kroki, przechodził ją dreszcz.
Po rozmowie z lokajem poczuła się znacznie lepiej. Myśli o restauracji
nadal sprawiały ból, ale już nie tak palący jak dotychczas. Irdzie pozostał
jeszcze jeden problem, z którym nie mogła sobie poradzić – Król. Jakkolwiek by
o nim nie myślała, czuła tylko nienawiść i obrzydzenie. A przecież musi się do
niego zbliżyć, jeżeli chce zrealizować swój plan. Myślała o tym każdego dnia,
patrząc na obraz. Zrozumiała, że teraz jej percepcja obrazu, zbliżała się do
wizji lokaja. Ona tez wołała o pomoc. Jednak wiedziała, że ona nie nadejdzie.
Jest sama. I musi sama znaleźć rozwiązanie.
Następnego dnia ruszyła w kierunku schodów,
prowadzących do Króla.
– Muszę porozmawiać z Królem – Kokarda skinęła na swojego towarzysza,
który ruszył po schodach. Irda czekała, aż wróci. W końcu jego ubrana na czarno
sylwetka, znów stanęła na swoim miejscu.
– Król wezwie panienkę w odpowiednim czasie – Irda miała ochotę
powiedzieć, żeby w dupę sobie wsadził jego „odpowiedni czas”, ale wiedziała, że
takie zachowanie jest absurdalne. Podziękowała i ruszyła do swoich spraw.
Gdy wieczorem wróciła do swojego pokoju, rozległo
się pukanie. To była Kokarda, która oznajmiła, że Król może się z nią zobaczyć.
Irda potulnie dała się poprowadzić do jego pokoju. Na szczycie schodów także
znajdował się korytarz podobny do tego z parteru, jednak krótszy. Przy jednych
z drzwi stała Kokarda i to właśnie ona, gdy zobaczyła dziewczynę zapukała do drzwi
i oznajmiła przybycie gościa. Irda usłyszała znajome „wejść” i drzwi się
otworzyły.
Madelaine wybiegła jej na spotkanie. Dziewczyna pogłaskała psa i
rozejrzała się po znajomym pokoju. Król siedział przy biurku i podpisywał
dokumenty. Dziewczyna poczuła znajomy zimny dreszcz, a i coś w jej wnętrzu
zabulgotało. Całą siłą woli powstrzymała negatywne emocje
– Już kończę. Usiądź – odezwał się Król, ale Irda nie chciała siadać.
Podeszła na kominka i spojrzała na pokój z najlepiej jej znanej perspektywy. Król
odłożył dokument i skierował zakrytą materiałem głowę w jej stronę. Irdę znów
przeszedł dreszcz, ale zdołała się opanować.
– Gdyby wzrok mógł zabić, za pewne leżał bym już martwy. Co cię
sprowadza?
– Prawda.
– Prawda?
– Tak, prawda. Muszę powiedzieć ci prawdę, bo nie znalazłam innego rozwiązania
na zaistniała sytuację. Choć myślenie o tym, co się stało, wciąż bardzo boli,
to już mniej więcej sobie z tym radzę. Niestety moja nienawiść i wstręt do ciebie
nie zelżały ani odrobinkę. Przejdę do sedna – westchnęła, a po chwili
kontynuowała – od początku moje próby nawiązania kontaktu z tobą miały tylko
jeden cel – wyciągnięcie od ciebie sposobu na wydostanie się stąd. Chociaż za
pewne to wiesz. – Irda nie mogła stwierdzić, czy mężczyzna jest zdziwiony jej
szczerością, bo materiał skrupulatnie skrywał jego emocje. – Nawet, gdy oznajmiłeś mi, że nie ma takiej
opcji, to starałam się zbliżyć do ciebie, myśląc, że może jednak kiedyś
wyjawisz mi ten sekret. Jestem cierpliwa i uparta, więc zamierzałam urabiać cię,
ile będzie trzeba. Jednak w obliczu zaistniałej sytuacji gardzę tobą tak mocno,
że wręcz fizycznie odpycha mnie myśl, o zbliżeniu się do ciebie. Nie mam sił na
udawanie, że miedzy nami wszystko w porządku, więc uznałam, że najlepszym
rozwiązaniem jest powiedzenie prawdy. Może z czasem uwolnię się od tych emocji
– Król milczał. Irda bardzo żałowała, że nie może teraz ujrzeć jego twarzy.
Jego bezruch trwał tak długo, że dziewczyna zaczęła bać się, iż zamienił się w
bryłę lodu, ale w końcu wstał z krzesła i podszedł do niej. Złapał ją za dłoń,
a ona poczuła śliską i zimną skórę rękawiczek, które nosił na dłoniach.
– Mam dla ciebie niespodziankę, ale nie tutaj – mówiąc to, pociągnął
ją do wyjścia. Ruszyli w dół po schodach, potem wzdłuż korytarza mijając pokoje
służby. Gdy znaleźli się w salonie, Król wyjął klucz i otworzył jedno z dużych
drzwi. Prowadziły one do sporego holu. Irda od razu ujrzała dwie Kokardy
pilnujące wejścia. I właśnie w ich stronę poprowadził ją mężczyzna. Kokardy otworzyły
im drzwi i para wyszła na zewnątrz.
Irda poczuła świeże powietrze na policzkach i
spodziewała się, że zaraz spadną na nią krople deszczu. Jednak nic takiego się
nie stało. Spojrzała w niebo. Gwiazdy, miliony gwiazd. „Kiedy ja ostatnio wiedziałam
gwiazdy?”. Dziewczynie nie tyle przypomniał się dom, co wręcz go poczuła.
Rozpłakała się.
– Poczekaj, to jeszcze nie koniec – powiedział Król i gwizdnął. Po
chwili Irda ujrzała biegnącą w jej kierunku sylwetkę psa.
– Bruno! Bruno, gdzie ty byłeś? – pies wskoczył na Irdę i zaczął ją
intensywnie lizać. Dziewczynie zupełnie to nie przeszkadzało i teraz leżała na
ziemi, tarmosząc szczęśliwe zwierzę.
– Nie odstępował cię na krok od czasu tragedii w restauracji, więc
pomyślałem, że go zatrzymam. Madelaine będzie miała towarzysza – Irda
oswobodziła się z uścisku Bruna i wstała.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytała, jednak Król jej nie odpowiedział.
– Chodź, oprowadzę cię. To ogród. Po środku stoi szklarnia – dziewczyna
rozejrzała się. Wszędzie rosła trawa i pojedyncze drzewa. Mimo, że było ciemno
dziewczyna zobaczyła w oddali sylwetki Kokard. Weszli do szklarni. Wnętrze
oświetlały lampy. Na środku znajdował się mały staw, w którym pływały karpie
koi, a wokół niego rosło mnóstwo kwiatów, krzewów i drzew owocowych.
– Wieczorami jest dosyć zimno, wiec trzymamy tu wszystkie rośliny
ciepłolubne. Oczywiście, też te jadalne. Mamy pomidory, banany, melony, cytryny
i wiele innych – mówiąc to, ruszył w kierunku ławki, która stała przy stawie. Usiadł
na niej, a Irda po chwili do niego dołączyła. Król milczał. Pochylił się
opierając łokcie na swoich kolanach.
– Ir… – powiedział mężczyzna, a dziewczyna zrozumiała, że to pierwszy
raz, gdy odezwał się do niej po imieniu. W dodatku użył skrótu. Przypomniała
jej się Mirin, bo tylko ona tak do niej mówiła. – Gdybym znał sposób na nie nienawidzenie
mojej osoby, już dawno był go wykorzystał. Nie będę starał się, przekonywać cię
do siebie. Wiedz tylko, że przepraszam cię. Przepraszam i dziękuję. Dziękuję, że
mimo wszystko nadal starasz się budować ze mną jakakolwiek relację, nawet gdy służy
ona jedynie wyciagnięciu ode mnie informacji. Dam ci swobodny dostęp do ogrodu
w ramach przeprosin. Jeżeli chcesz dalej ze mną rozmawiać, musisz jedynie
powiedzieć Kokardom. Jeżeli nie, oczywiście rozumiem. Jesteś tu wolna, o ile
takie życie można nazwać wolnością. W każdym razie, to co będziesz czynić,
zależy tylko od ciebie. – Król mówił kierując swoją głowę na pływające karpie.
Irda była mu wdzięczna za te słowa, bo chociaż nadal miała do niego ogromny żal,
poczuła się odrobine tak jak wcześniej, zanim postanowił zamordować Panią
Helenę. Król wstał z ławki i skierował głowę ku niej.
– A o ucieczce nie będziemy rozmawiać. – Odwrócił się i odszedł, a dziewczyna
zrozumiała, że ostatnie słowa było wypowiedziane znów przez tego skurwysyna,
którego nienawidziła.
Myliłem się?
Sądziłem, że po tragedii w restauracji mogą zdarzyć się dwie rzeczy. Pierwsza:
Irda się podda, straci nadzieję i na dobre stanie się Szarym. Wtedy mój plan
został by niezrealizowany. Druga: będzie mnie szczerze nienawidzić, a ja będę
musiał trenować ją jak dzikie zwierzę w cyrku, tak jak i mnie trenowano, gdy tu
trafiłem. Wtedy mój plan został by zrealizowany. Ona jednak jak zwykle wybrała
wyjście trzecie. Nie poddała się i nadal postanowiła szukać drogi ucieczki i to
jeszcze mówiąc prawdę. Tak naprawdę jest to lepsza opcja jeżeli chodzi o mój plan
i fatalna, jeżeli chodzi o moje uczucia. Wiedziałem oczywiście, po co zbliża
się do mnie, ale nie spodziewałem się takiej szczerości. Było mi jej cholernie
szkoda. Najważniejsza zasada starego Króla, brzmiała, żeby pod żadnym pozorem
nie angażować się emocjonalnie. Najistotniejsza zasada, której nigdy nie przyswoiłem.
I teraz zbieram tego żniwa. Czasem myślę, że lepiej by było dla niej, gdyby
straciła nadzieję. Stała by się podobna do karpi koi – zamkniętych i
nieświadomych. Stare przysłowie mówi, że jak ktoś nie gra, nie może też
przegrać. Jak ktoś naprawdę nie żyje, też nie cierpi. Tyle ludzi zabiłem, a
wydaje mi się, że to co przygotowałem dla tej dziewczyny jest znacznie gorsze.
Próbowałem jak zwykle schować uczucia do środka, podarować je obrzydliwej cieczy,
niech ona je zaleje. Już nie potrafiłem. Musiałem przyznać przed sobą, że po
prostu lubiłem Irdę. Bardzo. I cholernie źle czułem się ze świadomością, tego
co stało się w restauracji i tego co ma się jeszcze stać. Powiedziała, że mnie
nienawidzi, ale nie ma jeszcze pojęcia, że nienawiść to nie jest najgorsze
uczucie. Nienawiść jest gorąca, żywa. Gdy tylko czujemy jej obecność to znaczy,
że wciąż żyjemy, wciąż są w nas emocje. Duża gorsza jest obojętność. Na
początku czułem nienawiść do siebie, która po czasie przekształciła się
obojętność – zimną, martwą, beznadziejną. Ostatnimi czasy znów powraca do mnie
nienawiść. Ponownie zaczynam czuć. Walczę z tymi wszystkimi emocjami już odkąd
zobaczyłem ją pierwszy raz, leżącą przy moim kominku. I przegrywam tę bitwę. Zastanawiam
się jakby potoczyła się ta relacja, gdyby nie mus zrealizowania planów.
Zignorował bym dziewczynę? A może, co gorsza, ją zabił? Cholera, a co by było,
gdybym poznał ją po tamtej stronie? Znów potarłem nos. Lepiej nie myśleć o
utopijnych sytuacjach. „Nie trać nadziei”, znów sobie powtarzam.
Mówią, że Król jest najbardziej
samotnym człowiekiem.
Najbardziej samotnym i najbardziej
cierpiącym.
*
W restauracji rytm dnia wyznaczał dźwięk kropel,
tutaj Irda musiała oprzeć swój metronom na czymś innym i kilka najbliższych dni
poświeciła na szukanie go. Wieczorami chodziła na dwór. Kilka razy udało wyrwać
się jej do ogrodu za dnia. Wtedy zobaczyło na niebie słońce. Długo stała
wystawiając martwe komórki naskórka na jego promienie. Ciepło zalewało jej
skórę, a po chwili na czoło wystąpiły krople potu. Jednak dziewczyna stała tak
długi czas, nie zważając na upał. Zapomniała o pracy w kuchni, o Szarości,
Marku, Starym Nomie, Królu i ucieczce. Nic nigdy nie było dla niej tak
przyjemne, jak ponowne spotkanie z oślepiającą kulą gazową, świecącą wysoko na
niebie. Miała wrażenie, jakby wysyłała swoje ciepło tylko do niej. Jakby mówiła
jej: „już wszystko dobrze”.
Zaczęła
podejrzewać, że dom znajduje się po tamtej stronie. Wiedziała, że w ogrodzie
nie znajdzie drogi ucieczki, bo inaczej Król nie dałby jej wolnego dostępu do
niego, ale i tak przeszukała teren. Wszędzie rosła trawa, od czasu do czasu cień
dawało jakieś drzewo. Po środku była szklarnia, a za szklarnią małe poletka
uprawne – marchew, buraki, pietruszka i tym podobne. Całość była ogrodzona
wielkim murem, przy którym w odległości mniej więcej dwudziestu metrów od siebie
stały na baczność Kokardy. Stojąc bez
ruchu, przypominały raczej element dekoracyjny ogrodu, niż żywych ludzi. Ich
czarne szaty zlewały się z szarym murem, jedynie czerwone kokardy przewiązane
przez ramię, były widoczne z daleka, jakby ostrzegały obcych przed
niebezpieczeństwem, niby jadowite owady, które natura ubrała w jaskrawe kolory.
Gdy pewnego razu dziewczyna zbliżyła się na tyle, żeby dotknąć zimnego kamienia
ogrodzenia, Kokarda kategorycznie kazała jej się odsunąć. Irda przyjrzała się
każdemu metrowi kwadratowemu ogrodu. Nie znalazła nic, co pomogłoby jej stąd wyjść.
Nawet gdyby nie Kokardy pilnujące muru dzień i noc, byłoby jej bardzo trudno wspiąć
się po śliskim kamieniu. Nadal była w więzieniu, tak jak i poprzednio, teraz
tylko to więzienie było jeszcze mniejsze. Mniejsze, czystsze, suchsze i
słoneczne.
Gdy tylko miała chwilkę w ciągu dnia, wychodziła na
słońce. Wystarczyło poczuć jego ciepło, a przez głowę przelatywały jej
wszystkie wspomnienia z tamtej strony. Mama, tata, Mirin, dom, miasto, wakacje…
Uśmiechała się do tych myśli. Wieczorem patrzyła się na mężczyznę na obrazie,
szukając zagubionego w jej głowie kawałka układanki lub wychodziła do szklarni.
Przesiadywała na ławce wpatrując się w kolorowe karpie koi. Już zaczęła
rozpoznawać poszczególne ryby. Pomarańczowe rozmazane sylwetki wypuszczające
bąbelki tlenu, zmierzające ku powierzchni, znikające przy spotkaniu z taflą
wody. Czasem Irda zazdrościła rybom. Zamknięte w wilgoci, tak jak ona w
Szarości, jednak niczego nieświadome. Możliwe, że dzięki temu były szczęśliwsze
niż ona. Obojętne, biernie unoszące się w wodzie, bez marzeń, bez pragnień, bez
myśli. Karmione i doglądane dwa razy dziennie przez lokaja.
Bezpieczne.
Irda zaczęła po kilku dniach intensywnie przyglądać
się życiu w domu. Nikt nie opuszczał budynku z wyjątkiem Kokard i Króla. Głównym
dowodzącym był lokaj, a zaraz za nim Hana. Dwie dziewczyny pracujące w kuchni, były
trochę starsze od Irdy, małomówne i jakby wiecznie przestraszone. Dziewczyna
próbowała z nimi nawiązać kontakt, ale odpowiadały tylko półsłówkami. Hana była
kobietą pracy. Nawet, gdy była przerwa w kuchni, ta wciąż coś gotowała lub
sprzątała. Porządkami w domu zajmował się lokaj, a czasem mu pomagały ponure
dziewczyny. Na początku Irda zastanawiała się, po co tylu ludzi potrzebuje
kuchnia, gdy w domu jest tak mało osób, jednak szybko zrozumiała, że kuchnia
działa jak catering. Rano Irda wraz z resztą szykowała jedzenie i pakowała ich
do jednakowych pojemników, które opuszczały dom. Zapytała, co dzieje się z nimi
później, dowiedziała się, że jedzenie jedzie do koszar. Czyli dla Kokard. Posiłki
było dużo lepsze niż w restauracji Noma. Nie dlatego, że szef był słabym
kucharzem, ale w wyniku tego, że do domu docierały lepszej jakości składniki.
Nie tylko jedzenie, ale i inne towary były porządniejsze i było ich po prostu
więcej. Irda w wolnych chwilach sięgała po książki, których w domu były
niezliczone ilości. Tęskniła za filmami i oczywiście za domem.
– Jak długo pan tu jest? – pewnego dnia Irda
spytała lokaja, gdy odpoczywali w salonie po dniu pracy.
– Od zawsze panienko. Urodziłem się tutaj. Miałem to wyjątkowe
szczęście, że oboje moi rodzice byli Żywymi i jestem owocem ich miłości. Ojciec
miał sklep z bronią, a matka była praczką w koszarach. Wychowali mnie najlepiej
jak potrafili. Długo wytrzymali. Umarli jako starzy ludzie. Jeszcze przed ich
śmiercią trafiłem tutaj. Jako dziecko pomagałem mamie w koszarach. Byłem obrotnym
dzieciakiem. Kolegowałam się z Kokardami. Załatwiałem różnie rzeczy, czasem
podkradałem towary, ale z uwagi na to, że Kokardy darzyły mnie sympatią, zawsze
mi się upiekło. Gdy byłem nastolatkiem wezwał mnie poprzedni Król. Myślałem, że
to już mój koniec, ale on zaproponował mi pracę tutaj. Zgodziłem się. Na
początku stacjonowałem w kuchni, aż awansowałem. Już piętnaście lat jestem
lokajem.
– Jaki był poprzedni Król?
– Zasadniczy i pragmatyczny. Nikogo nie wpuszczał do siebie bez wyraźnego
powodu. Mówię to dosłownie i w przenośni. Budził strach i szacunek. Był dobrym
Królem.
– Co się z nim stało?
– Przyszedł na niego czas. Jak na każdego Króla – Irda poczuła, że
stoi za tym coś więcej, ale intuicja jej podpowiadała, żeby nie drążyć tego
tematu.
– Czy był pan kiedyś po tamtej stronie? – lokaj spojrzał na nią
zdziwiony.
– Panienko! Przecież to jest niemożliwe. Nie ma stąd wyjścia.
– A nie pragnął pan kiedyś zobaczyć tamten świat? Być, hmm… wolny?
– Właśnie dlatego, że nie widziałem tamtego świata, jestem wolny,
panienko.
Wszelkie próby rozmowy z Haną o czymś innym niż
praca kończyły się zdaniem: „Jak masz czas gadać, to masz też czas pracować!”.
Irda zrozumiała, że nie zdobędzie żadnych informacji od mieszkających w domu
Żywych. Przez te dni odkryła jedynie, że dwie dziewczyny z kuchni opuszczają od
czasu do czasu dom w eskorcie Kokard. Nawet raz spytała je o to, ale nie
uzyskała żadnej odpowiedzi. Wiedziała, że jedynym punktem zaczepienia jest dla
niej Król. Ze wszystkich stron dostawała sygnały, że nie ma stąd ucieczki, ale
słońce i gwiazdy, na które spoglądała w ogrodzie, dawały jej nową nadzieję.
Czuła po prostu, że jest sposób, a kto go ma znać jeżeli nie sam Król? I tu
znów rodził się problem. Pomijając jej negatywne emocje musi znaleźć sposób,
żeby się do niego zbliżyć, a proszenie się Kokardy, żeby powiedziała Królowi, że
chce się z nim widzieć, a potem czekanie, aż on łaskawie będzie miał dla niej
czas, wydawało jej się co najmniej upokarzające. Jak ma wyciągnąć od niego jakieś
informacje, musi stać się dla niego kimś więcej niż służącą. Nie miała
wątpliwości, że kroki które słyszy co dzień rano na korytarzu, należą do niego
i postanowiła to wykorzystać.
Następnego dnia odczekała chwilkę, aż stukanie
butów ucichnie i ruszyła korytarzem w kierunku wyjścia. Wstawało słonce. Na
dworze było chłodno, ale powietrze wydawało się wyjątkowo świeże. Król biegał
po trawniku, a Madelaine i Bruno podążały za nim. Podbiegła do niego.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Ćwiczę – odpowiedziała, jednak na Królu nie zrobiło to większego
wrażenia. Po kilku kółkach Irda nie mogła złapać oddechu, ale mężczyzna nie
wydawał się w ogóle zmęczony. W sumie ciężko było to stwierdzić pod tą warstwą
materiału na głowie.
– Nie jest ci w tej szmacie gorąco?! – krzyknęła do niego.
– Jest!
– To zdejmij!
– Cicho! – po kilku kolejnych kółkach Król przywołał dwie Kokardy i
zaczął z nimi ćwiczyć z nimi walkę wręcz. Irda mogła jedynie się przyglądać. Sporty
walki były dla niej czarną magią i stojąc jak kołek czuła się jak debil, wiec
zaczęła wykonywać jakieś proste ćwiczenia. Bruno bawił się z Madelaine. Dziewczyna
poczuła na skórze pierwsze promienie słońca. Buty miała mokre od rosy. Kątem
oka obserwowała Króla. Nie miała pojęcia co robi, ale musiała przyznać, że jego
ćwiczenia robiły wrażenie. Musiał to robić od bardzo dawna. Uświadomiła sobie,
że z zaciekawieniem patrzy na jego ruchy. Cała ta atmosfera ją uspakajała. Chłodne
powietrze, ćwiczenia, bawiące się psy. Teraz rozumiała, czemu Król codziennie odwiedzał
ogród o świcie. Ona specjalnie wyszła, żeby z nim porozmawiać, ale chyba będzie
częściej to powtarzać.
– Ir, chcesz spróbować? – ten skrót jej imienia znów przywołał nostalgię.
– Czemu nie? – powiedziała dziewczyna, a Król odesłał Kokardy.
– Dobra, podstawa to postawa – i tutaj zaczął się długi wywód i poprawianie
każdej części jej ciała.
– No, zaatakuj mnie – Irda pełna nadziei ruszyła na Króla, tak jak jej
tłumaczył. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na ziemi. Mogłaby przysiąc,
że pod warstwami materiału kryje się uśmiech.
– Nie poddawaj się, to dopiero początki – dziewczyna wstała i
otrzepała ubranie.
– Jak masz na imię?
– Król.
– Matka dała ci na imię Król?
– Tamtego imienia już nawet nie pamiętam.
– Kłamstwo, ale nie będę naciskać. Po prostu chciałbym mówić do ciebie
jakoś inaczej niż Król.
– A co jest złego w „Królu”?
– Wszyscy tak do ciebie mówią. A myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi.
Po przejściach, ale jednak. A przyjaciele chyba mówią do siebie po imieniu, nie
sądzisz? Ty znasz moje, ja chce znać twoje.– No to wymyśl mi jakieś – zaproponował mężczyzna. Irda zastanawiała
się przez pewien czas.
– Jaki masz kolor oczu? – zapytała Króla.
– Niebieskie – dziewczynę znów pochłonęły myśli.
– No to niech będzie Lan.
– Lan?
– A czemu nie? To po chińsku znaczy „niebieski”, a ja trafiłam do tego
pieprzonego miejsca przez chińską dzielnicę – Król się roześmiał.
– A więc, Lan. Miło poznać.
– Mi również.
*
Irda codziennie
wychodziła rano na ogród i ćwiczyła ze mną. Musze przyznać, że nie miała za
grosz talentu do sportu, chociaż widać było, że sprawia jej to radość. I
skłamałbym gdybym powiedział, że mnie nie. Coraz więcej się śmiałem. Później dopadały
mnie wyrzuty sumienia. Czy ktoś taki jak ja powinien w ogóle mieć prawo do uśmiechu? Coraz częściej po zdjęciu materiału
patrzyłem na siebie w lustrze. W tych chwilach ciecz w moim wnętrzu wzburzała się
i wrzała, ale ja mimo to patrzyłem. Uznałem to za rodzaj pokuty. O dziwo, po
tych „sesjach” czułem ulgę. Lepiej spałem odkąd dziewczyna tu mieszkała. Tak
bardzo chciałbym, żeby zapomniała o tamtej stronie. To jest najlepszy dar jaki
może otrzymać Żywy, który przyszedł z miasta. Inaczej zawsze będzie czuł się tu
jak w więzieniu. Tak jak ja. Tak jak większość Żywych.
Musiałem zastanowić się jak
teraz rozegrać karty. Muszę dziewczynie pokazać twarz i mam świadomość, że
nadszedł już właściwy moment, jednak wciąż mnie coś wstrzymuje. Na początku nie
miałem odwagi przyznać przed sobą, co jest tym hamulcem, ale w głębi już
wiedziałem. Szkoda mi jej. Po prostu nie chce jej tego robić. Targają mną
przeciwstawne uczucia. Z jednej strony wiem, że muszę zrealizować plan i
nienawidzę tego. Czasem łapię się na tym, że chciałbym, aby dziewczyna spełniła
swoje marzenie – żeby wróciła do domu. Tak bardzo bym pragnął, żeby znalazł
się inny kandydat, lepszy. Najlepiej mężczyzna. Zimny, pragmatyczny. Niestety
marzenia nie spełniają się w Szarości. Niedawno doszedłem do wniosku, że
najbardziej chcę, aby została tu ze mną. Aby porzuciła swój cel i towarzyszyła
mi w tej pieprzonej krainie, już do końca. Egoizm, co? Chwilę jak brzmi moje
nowe imię? Lan? Egoizm, co Lan? W sumie egoizm nie jest moją największą
zbrodnią. Z resztą Król altruista nie ma przed sobą świetlanej przyszłości.
Będąc z nią coraz więcej
myślałem o domu. Coraz bardziej wracałem do tego kim byłem przed przybyciem
tutaj. Dlatego, nachodzą mnie te wszystkie emocje. Pragmatyzm, obojętność,
brutalność zaczynają niknąć. Cholera, oby nie zniknęły całkowicie, bo nie dam
rady zrealizować planu. Myślałem, że to będzie wielki test dla Ir. I będzie. Ale
ponadto zrozumiałem, że to jest także wielki test dla mnie. Znów myślę o matce.
Staram się przywołać w moich wspomnieniach jej twarz, jej uśmiech, ale wszystko
jest rozmazane, jak ten mężczyzna na obrazie w salonie. Chciałbym tak, jak on
móc powitać ze spokojem swoje koszmary. Zastanawiam się, czy moje wspomnienia z
tamtej strony są w ogóle prawdziwe. Już tyle lat minęło… Po tym całym czasie
moja wyobraźnia wypacza wszystko to, co zdarzyło się naprawdę. Jestem ciekaw
ile z tych wspomnień ubarwiłem, ile zmieniłem, ile wymyśliłem? Wspomnienia to
nic innego jak nasze emocje, które zmieniając się na przestrzeni lat, z uwagi
na to, że wraz z wiekiem i doświadczeniem zmienia się nasza percepcja. Zmienia
się perspektywa, a moja drastycznie się zmieniła, wręcz uległa wypaczeniu, odkąd
dotarłem do tego miejsca. Coraz częściej myślę o tym, że nie istnieje coś
takiego jak prawda. Prawa to jedynie pojęcie względne. Percepcja prawdy zależy
od emocji, a emocje od perspektywy.
Krąg się zamyka, a ja wciąż
poruszam się w kółko, nie mogąc znaleźć wyjścia.
Irda codziennie rano wychodziła z Lanem. Całkiem
spodobało jej się jego nowe imię. To tylko słowo, ale jak go używała, to miała
wrażenie, że dystans między nimi drastycznie maleje. Obecnie żyły w niej dwa
sprzeczne uczucia. Pierwsze: negatywne, to które rodziło koszmary w nocy, wspomnienia
z restauracji i codzienne łzy przed zaśnięciem. Nienawiść do Króla. I drugie:
miło spędzany czas, śmiech i sympatia do Lana. Nie wybaczyła mu. Wątpiła, czy
kiedykolwiek będzie w stanie, ale jej żal nieco malał z każdym dniem. Mogła już
swobodnie się do niego uśmiechać, prawdopodobnie dlatego, że czuła, iż Król
żałuje tego, co się wydarzyło. Ogród, ranne ćwiczenia, Bruno – to wszystko była
swego rodzaju zadośćuczynieniem. Miała świadomość, że nic nie jest w stanie
zmienić tragedii z restauracji, ale i tak była mu wdzięczna za starania.
Pewnego poranka poprosiła go o nieograniczony dostęp do jego pokoju. O dziwo,
zgodził się od razu. Jedynym warunkiem było to, żeby pukała i czekała na jego
pozwolenie na wejście. Teraz nie musiała już prosić Kokardy, o przekazanie
wiadomości, a tym bardziej czekać na odpowiedź Lana. Od tego czasu pokazywała
się u niego znacznie częściej. Ignorowała w ten sposób zajęcia w kuchni, za co
Hana za każdym razem, gdy tylko ja zauważyła, prała jej głowę. Król znalazł dla
Irdy nowy przydomek, a mianowicie – leniwa, ale widać było, że cieszy się, gdy
do niego przychodzi. Dziewczyna pomagała mu wypełniać dokumenty i oczywiście spędzała
z nim mnóstwo czasu na rozmowie. Lan był jedyną osobą, która wspominała z nią tamtą
stronę. Irda zaczynała rozumieć czemu mówienie o tamtym życiu stanowi tabu w
Szarości. Po prostu niepotrzebnie sprawiało ludziom ból i zabierało im wolność.
Przypominało o tym, co na zawsze zostało stracone. Sprawiało, że po trochu
wysysało z Żywych nadzieję, zamieniając ich powolutku, z każdą nową kroplą
deszczu, w Szarych. Zarówno Irdę jak i Króla wspomnienia o tamtej stronie
kłuły, niczym twarde liście egzotycznych roślin ze szklarni, ale też wywoływały
ciężką do opisania ulgę. Ich wewnętrzne koszmary uciekały przed każdym słowem dotyczącym
tamtego życia, jakby przerażało ich szczęście.
– Czasem gdzieś wychodzisz za dnia, gdzie wtedy idziesz?
– zapytała Irda.
– Zwykle wszystkim zajmują się Kokardy, ale od czasu do czasu muszę
się pokazać, aby nie zapomniali o moim istnieniu. A czasem rzeczywiście coś
ważnego się dzieje. Zwykle sprawdzam rozładunek towarów i kontroluje pracę w
fabryce.
– W sumie zawsze mnie to interesowało, co robią Szarzy w fabryce?
– Pracują.
– Bardzo śmieszne. Pytam poważnie.
– Ir, to jest jedno z tych pytań, których nie powinnaś zadawać – chwilę
milczeli.
– Ok, no to zmieniamy temat. Opowiedz mi jak się tu dostałeś i co
robiłeś zanim zostałeś Królem – było popołudnie. Oboje leżeli na łóżku. Psy
spały przy kominku. Wokół jak zwykle panowały spokój i cisza. Irda coraz
bardziej lubiła tu przebywać. Mężczyzna od czasu wpuszczenia jej do ogrodu nie pokazywał
oblicza Króla, był Lanem, czyli sobą, przynajmniej tak dziewczyna zwykła to
określać.
– To było dziewięć lat temu. Mieszkałem niedaleko dzielnicy chińskiej.
Na pewno znasz opinie o tej części miasta. My też znaliśmy, to znaczy ja i moi przyjaciele.
Ja i jeden z moich znajomych skończyliśmy niedawno osiemnaście lat i
postanowiliśmy to uczcić. Kluby w chińskiej dzielnicy, cieszące się
kontrowersyjną sławą, wydawały się świetnym pomysłem. Nie za bardzo przepadam
za takim klimatem, no, ale nie codziennie staje się człowiek pełnoletni. Impreza
całkiem się udała. Tak bardzo, że zalany w trupa, zgubiłem moich kolegów. Chyba
gdzieś zasnąłem. Nie pamiętam. Gdy się obudziłem byłem cały mokry. Od deszczu. Wnioskuję,
że aż za dobrze wiesz, o czym mówię. Szukałem wyjścia kilka dni, wołałem do
Szarych i tak dalej. Trafiłem do człowieka zajmującego się naprawą broni.
Nazywał się… nieważne. Zajmował się mną i jeszcze jednym dzieciakiem. Młodszym
ode mnie. Wiesz, to jest stały schemat. Gdy tu trafiasz miasto cię testuje.
Błąkasz się kilka dni mokry, głodny i zmarznięty. Jak się poddasz zasilasz
szereg Szarych, jak nie to Żywych. Pracowałem przez kilka miesięcy w
warsztacie. To były całkiem dobre czasy w porównaniu z tym, co było potem.
Właściciel okazał się człowiekiem małomównym i wymagającym, ale też po prostu dobrym.
Dzieciak z kolei był szurnięty. Nie poznałem wcześniej nikogo, kto by dokuczał
Kokardom. A, nie, czekaj, siedzi tu koło mnie. – Tutaj się roześmiał, Irda też
się uśmiechnęła. – Kontynuując, chłopak próbował sprzedawać Kokardom jakieś
słabe towary, kilka razy nawet ich okradł. Parę razy dostał za to lanie, ale
nigdy się nie zrażał. Lubiłem go, traktowałem jak młodszego brata. Spaliśmy
razem, w małym zatęchłym pokoiku. Czasem płakał cicho nocami. Tęsknił za matką,
chociaż nigdy otwarcie się nie przyznał. Z resztą ja miałem podobnie. Pewnego
dnia przyszły Kokardy. Zastrzeliły chłopaka. Niby dlatego, że kradł. Właściciel
się nie załamał. Bardzo go za to szanowałem. Ciekawe czy dalej żyje... Mnie
zabrali tutaj. Król był zasadniczy, zimny i hmm… okrutny. Trenował mnie jak
psa. Na początku nie miałem pojęcia czemu, to wszystko ma służyć. Wkrótce
dowiedziałem się, że jestem kolejny w kolejce. Może ci się wydawać, że moja praca
polega głównie na podpisywaniu dokumentów i tym podobnych pierdołach. Niestety
jest tego znacznie więcej. Znacznie więcej syfu. Ten trening miał mnie na to
przygotować. Wiesz, gdy Król straci nadzieję, to będzie ogromny problem, a Król
jednocześnie jest osobą, która tej nadziei ma najmniej, więc rolą jego
poprzednika jest przygotowanie nowego kandydata w zasadzie na wszystko. I tak
zostałem Królem. Założyłem materiał na głowę i noszę go od ponad siedmiu lat.
– Hmm… myślałam, że te funkcję pełni się dożywotnio.
– Nie, to tak nie działa. Najdłuższa kadencja o jakiej słyszałem
trwała jedenaście lat. Nikt więcej nie wytrzyma – Irda nie do końca rozumiała,
czemu ktoś nie mógł by dłużej wytrzymać. Wtedy przypomniała sobie restaurację.
Na pewno za tego typu tragedie i jeszcze gorsze sytuacje odpowiedzialny jest
Król. Przeszedł ją dreszcz. „Nie trać nadziei”, zabrzmiało jej w głowie. No
tak, każdy ma swój limit.
– Ile ci zostało czasu?
– Niewiele Ir. Niewiele.
*
Ostatnio moje
uczucia były jak woda. Jedne myśli przyjemne, jak ciepła ciecz oblewająca twoje
ciało, gdy wchodzisz do wanny, albo wręcz przeciwnie – zimna, chłodząca twoje
gardło w upalny dzień. Tak czułem się po spotkaniach z Irdą. Inne myśli były, jak
wrząca woda zamieniająca się parzącą parę, lub przeciwnie, jak woda osiągająca
temperaturę poniżej zera, stająca się lodem. Taki charakter miały myśli o
planie i o mnie samym. Wszystkie spotkania i rozmowy z nią sprawiały, że mój
wewnętrzny koszmar jakby się kurczył. Z kolei myślenie o realizacji przyszłości
powodowało, że się niesamowicie rozrastał. „Najważniejszy obowiązek Króla to
znalezienie odpowiedniego zastępcy” – odzywał się we mnie głos mojego
poprzednika. Żelazne zasady. Największa odpowiedzialność. Szkoda tylko, że nikt
nie wyjaśnił, co będzie, gdy nie spełni się tego obowiązku. Może dlatego się
tak boję. Przed tym jak spotkałem Irdę
wiedziałem, że mój czas zbliża się wielkimi krokami. Teraz każdy nowy dzień z nią
wydaje się opóźniać koniec. Po prostu, rośnie we mnie coraz więcej nadziei. Co
za ironia! Teraz, nakończenie wszystkiego. W końcu rozumiem, czemu Król
powinien być zasadniczy i obojętny. Czyżbym był, ze swoją emocjonalnością,
słabym ogniwem?
Cholera, jak ja tęsknię za tamta
stroną. Spojrzałem, jak co dzień wieczorem w lustro. Moja przeklęta, piękna
twarz. Od zawsze byłem ślicznym dzieckiem i nienawidziłem tego. Blond włosy,
niebieskie oczy – wszystko po ojcu. Pełne usta, kształtny nos, długie rzęsy –
po matce. Mówią, że ładni ludzie mają łatwiej. Gówno prawda. Kochały mnie
ciotki. Czochrały mi włosy i całowały w rumiane policzki. Kochały mnie
nauczycielki. Gdy nie odrobiłem lekcji, gdy olewałem zajęcia, wystarczyło
tylko, że zrobiłem skruszoną minę, one zaraz o wszystkim zapominały. Później
dziewczyny. Koledzy mi zazdrościli i nienawidzili mnie. A ja zazdrościłem im –
świętego spokoju. Horda dziewczyn, brzydkich, ładnych, chudych, grubych,
wysokich, po prostu każdych, codziennie słała do mnie smsy, maila, zaczepiała
na korytarzach szkoły. Zawsze było mi łatwiej. W zwykłej szkole, w szkole
muzycznej, w szkole językowej, kurwa, nawet w sklepie. I nie jest to narcyzm, o
nie. Ja mam naprawdę pieprzoną piękna twarz. Już po tamtej stronie jej nie
lubiłem, teraz jej nienawidzę. Tylko matka traktowała mnie normalnie. Nigdy nie
była wobec mnie ulgowa. Ba, wymagała ode mnie znacznie więcej niż od pozostałych.
Jestem jej ogromnie za to wdzięczny. I jestem też w wielu momentach wdzięczny
za tę szmatę, którą noszę na głowie. Dzięki temu nikt nie widzi mojej pięknego i
jednocześnie wstrętnego oblicza. Włączając w to mnie.
*
Irda coraz rzadziej przychodziła do kuchni, wolała
siedzieć z Lanem. Jednak on czasem opuszczał dom, oczywiście nie mówiąc jej po
co i gdzie. Wtedy dziewczyna pracowała w kuchni. W przerwach lub wieczorami jak
zwykle patrzyła na obraz w salonie albo siedziała w szklarni. Poranne ćwiczenia
z Królem sprawiły, że nieco nabrała kondycji, chociaż nie miała za grosz
talentu do sportu. Nocą budziły ją koszmary. Często płakała. Odkryła jednak, że
rozmowy z Lanem przynoszą jej wiele spokoju i, hmm… radości. Co za ironia!
Przyczyna większości jej cierpienia sprawia jednocześnie, że staje się
szczęśliwsza. Niepokojąca była jeszcze jedna myśl, która zaczęła kiełkować w
głowie dziewczyny ostatnimi dniami. Oczywiście jej największym marzeniem i
celem do którego niestrudzenie zmierzała, była ucieczka z Szarości, jednak
coraz częściej łapała się na myśli: „A co z Lanem?” Zrozumiała, że myśląc o
opuszczeniu tego domu, zaczyna odczuwać pewien smutek związany z zostawieniem
Króla. Czasem nawet zadawała sobie pytanie: „A co gdybym została z nim?”.
Jednak szybko wyrzucała tego typu myśli z głowy. Nie było sensu oszukiwać
siebie – czuła coś do niego i ucieczka stąd, którą wyobrażała sobie jako
najszczęśliwszy dzień jej życia, możliwe, że nabierze gorzkiego smaku, a z
drugiej strony na pewno z niej nie zrezygnuje.
Często podczas bezsennych nocy nawiedzały ją myśli o Marku, który
prawie zawsze spał obok niej i o tych kilku wieczorach, gdy zasypiała
przytulona do niego. Tego typu wspomnienia wywoływały jeszcze większą
bezsenność. Pewnej nocy, gdy straciła już całkowicie nadzieję na sen, postanowiła
iść do Króla.
Gdy otworzył jej drzwi był ubrany w to samo co w ciągu dnia, a na
biurku leżały dokumenty. Irda wywnioskowała, że wcale nie szykował się do snu.
– Jest strasznie późno. Nie możesz spać? – zapytał. Dziewczyna
przytaknęła.
– Jeżeli ci to nie przeszkadza, to może chwilę porozmawiamy? Może w
końcu poczuję się zmęczona.
– Aha, czyli rozmowa ze mną ma cię zanudzić? To może lepiej
powypełniamy dokumenty?
– O nie, dziś mam już dość – powiedziała i położyła się na łóżku. Musiała
przyznać, że jest wyjątkowo wygodne. Bardziej komfortowe nawet niż jej własne
łóżko, które miała po tamtej stronie. Król położył się obok niej.
– Mogę zadać pytanie? – dziewczyna nie czekając na odpowiedź
kontynuowała. – Gdzie wychodzą dziewczyny z kuchni nocami?
– Do koszar.
– Czy to jest, to co myślę?
– Tak. Kokardy wolą Żywe kobiety, co chyba jest oczywiste. Nie krzyw
się. To jest ich wybór, nikt ich nie zmusza. Mają za to różne towary.
– Prostytucja – powiedziała z niesmakiem dziewczyna.
– W życiu możesz być pewna dwóch rzeczy – śmierci i prostytucji.
Widzisz nawet podatki do nas nie dotarły – odparł Król. Milczeli dłuższą
chwilę. Irda przyglądała się wzorom na drewnianym suficie, zastanawiając się, o
czym myśli Lan.
– Wiesz to trochę żenujące, ale czy mogłabym się do ciebie przytulić?
– Król skierował na nią swą głowę, po czym podniósł rękę, robiąc miejsce na
dziewczyny głowę. Ta z chęcią skorzystała z zaproszenia. Zaczęli rozmawiać, jak
zwykle o tamtej stronie, a gdy Król opowiadała jakaś historię z dzieciństwa, Irda
zasnęła.
Zasnęła. Chyba
rozmowa ze mną rzeczywiście ją znużyła. Ja jednak nie mogłem spać. Pomijając to,
że zdrętwiała mi ręka od ciężaru jej głowy, ale bałem się poruszyć, żeby jej
nie obudzić, to miałem ochotę zdjąć materiał z głowy, opłukać twarz i położyć
się koło niej. I tak naprawdę powinien to zrobić, ale im więcej o tym myślałem,
tym oddalałem się od realizacji tego zamierzenia. Ostatnio coraz więcej myślę o
sobie. O tym kim byłem po tamtej stronie. Mam wrażenie, że byłem podobny do
człowieka, którym staję się, gdy spędzam czas z Irdą. Zrozumiałem, że w momencie,
gdy moja osobowość zaczynała się kształtować i moja moralność w końcu miała
szansę osiąść na trwałym fundamencie, tworząc prawdziwego MNIE, to trafiłem
tutaj i wszystkie te procesy zostały zahamowane. Mam wrażenie, że dzień, gdy
poszedłem z kolegami do chińskiej dzielnicy, można określić jako „teraźniejszość”.
Jednak przyszłość nigdy nie nadeszła. Wciąż czeka cierpliwe, aby nacisnąć
przycisk „play”. Czuję się jak zamknięta ryba w akwarium, zawieszona w toni
wodnej, bez poczucia czasu. Kolejny dzień po tamtej stronie, można by określić
mianem „przyszłości”. Lecz powrót do przyszłości można oglądać jedynie na
kolorowych monitorach tamtej strony. Po zastaniu Królem, bardzo szybko
wykształciłem w sobie uczucie obojętności. Inaczej nie dałbym rady poradzić
sobie z rzeczywistością Szarości. Cała reszta została po tamtej stronie. Tutaj
nie była mi potrzebna. Zawsze uważałem, że jestem słabym kandydatem na Króla.
Za młody, niedojrzały. Bez ugruntowanej osobowości, moralności ani zasad. To
wszystko dopiero na mnie czekało. I przepadło z momentem, gdy nałożyłem
materiał na głowę. Nigdy nie zastanawiałem się, kim bym był gdybym nie trafił
do Szarości. W ogóle porzuciłem wszelkie myśli, które dotyczyły poprzedniego
życia. Irda sprawiła, że znów zaczynam myśleć. Po prostu myśleć. Wróciłem do
punktu, gdy miałem osiemnaście lat i zgubiłem się w chińskiej dzielnicy. Wszystkie
procesy, które zostały wtedy zatrzymane, jakby powoli wracały do życia. Patrzę
na jej rozsypane blond loki na moim ramieniu i podświadomie liczę jej oddechy.
Wiem, że z nią mogę znów zacząć się rozwijać, mogę tak naprawdę stać się
człowiekiem, którego miałem szansę stworzyć, gdybym został po tamtej stronie.
Wydaję mi się, że podświadomie zawsze pragnąłem takiej kobiety, takiej przy
której będę mógł się rozwinąć. Która nauczy mnie czegoś o mnie samym.
Jednak wraz z pierwszymi
kroplami deszczu na mojej twarzy, te pragnienia ucichły.
Dziewczyna budząc się przez chwilę nie mogła
przypomnieć sobie, gdzie jest. Jednak świadomość wróciła, gdy zobaczyła obok
siebie leżącego Króla. Czyżby jeszcze nie wstał świt? Lan widocznie wyczuł, że
się obudziła, bo zaczął się ruszać.
– Dzień dobry – wymamrotał.
– Idziemy na ogród? – zapytała.
– Obawiam się, że już słońce góruje wysoko na niebie – Irda spojrzała
na zegar. Rzeczywiście spóźnili się.
– Mimo, że spałem w tym cholernym materiale, to już dawno się tak nie
wyspałem. A ty?
– Pierwsza noc od dawna, gdy nie miałam koszmarów. Zdejmujesz na noc
tę szmatę?
– Tak i wyobraź sobie, że również się myję i mam piżamę
– Wow! To jest nas dwoje – roześmiała się i po chwili dodała. –
Przepraszam, że zaburzyłam twój rytm snu.
– Nie szkodzi, w sumie nie mam nic przeciwko, żebyś zaburzała go
częściej – Irdzie poczuła falę gorąca. To chyba było pierwsze dwuznaczne zdanie,
jakie od niego usłyszała. Tak bardzo była zaskoczona, że nie powtrzymała
czerwieni wstępującej na skórę jej policzków. Król roześmiał się na widok jej
rumieńców,
– Spokojnie. Nie miałem na myśli nic sprośnego – Irda zrobiła się
purpurowa. Myślała nad jakąś ripostą, ale nie mogła zebrać myśli, więc szybko
zmieniła temat.
– Co dziś w planach?
– Fabryka.
Król wyszedł z domu, a Irdę zalały ponure myśli.
Czuła się znów, jak pierwszego dnia. Mokra, zimna, bez żadnej wskazówki.
Wydawało się jej jakby ponownie poczuła zapach wilgoci. Nie sądziła, że kiedyś
zatęskni za deszczem, po tylu deszczowych dniach w restauracji. Teraz jednak
miała ochotę przejść się po mokrych ulicach Szarości i wsłuchać się w rytm
kropel. Stanęła przed obrazem z nadzieją, że uporządkuje myśli. Wiedziała, że
nadszedł czas żeby zadać ponownie tak długo wyczekiwane pytanie. Zrozumiała, że
gdyby jednak okazało się, iż zasada „nic nie wyjeżdża z Szarości” jest
prawdziwa, poczułaby ulgę. Nie musiała być już wybierać. Wybierać miedzy nim a
domem. Ostatnimi czasy coraz częściej czuła się jak podczas pierwszych dni w
restauracji. Smutno i niepewnie. Wiedziała, że Król też to czuje i miała wrażenie,
że on też bije się z myślami. Na niego prawdopodobnie również czeka decyzja.
Decyzja dotycząc jej.
Mężczyzna na obrazie jak zwykle rozpościerał ręce stojąc wśród swoich koszmarów.
I wtedy Irdę olśniło. Brakujący element znalazł miejsce w układance. Mężczyzna
nie wypuszczał wewnętrznych potworów. On je przyjmował.
Poddał się i powitał swoje koszmary, niczym dobrych przyjaciół.
– Co panienka taka pochmurna? – zapytał lokaj, smętnie
siedzącą w salonie Irdę.
– Zrozumiałam, co czyni mężczyzna na obrazie.
– Ma panienka taką smutną imię, że chyba nie będę pytał.
– Czy ma pan jakieś własne koszmary? – zagadnęła, a lokaj przez chwilę
stał zamyślony.
– Obawiam się, że nie, panienko. Po prostu staram się żyć tak, aby nie
tracić nadziei – uśmiechnął się.
– Widzi pan, ja też i to jest właśnie problem.
Irda obudziła się w nocy zlana potem. Znów śnił jej
się ten sam koszmar. Restauracja, krew, zgasłe migdałowe oczy. Wstała i ruszyła
w górę po schodach.
Otworzył jej drzwi w samych bokserkach z
niechlujnie zawiązaną szmatą na głowie. Więc jednak naprawdę spał bez niej.
Wyglądał dosyć komicznie, w odpowiedzi na co, Irda uśmiechnęła się.
– Budzisz mnie po to, żeby się ze mnie pośmiać?
– A czy to zły powód?
– Pewnie tak samo dobry, jak każdy inny – zaprosił Irdę do środka.
– Nie jest ci zimno w samych majtkach? – zapytała.
– Mam ciepłą kołdrę, a poza tym nie cierpię spać, jak mam za dużo na
sobie – Irda popatrzyła na niego jak na wariata. – Tak, tak, wiem jak to brzmi,
ale nie ma w tym ukrytych podtekstów. Mam tak już od czasów tamtej strony. –
Irda pierwszy raz widziała go bez ubrania. Rzeczywiście miał wysportowane
ciało. Pewnie skutek rannych ćwiczeń. Miał tez kilka małych blizn na ciele. Usiedli
na łóżku, a Król zakrył się kołdrą. Wyglądał niemal jak dziecko. Kompletnie nie
przypominał zasadniczego i poważnego władcy Szarości.
– Wiesz ostatnio przypomniałem sobie, że mam talię kart – odsunął
kołdrę. – Może w coś zagramy, skoro już mnie obudziłaś? – usiadł na łóżku i
zaczął tasować karty. Irda przyglądała mu się i zauważyła, że w tej „nagiej” odsłonie,
niechlujnie zawiązany materiał na głowie zupełnie do niego nie pasuje.
Nagle bardzo zapragnęła zobaczyć jego twarz. Wcześniej oczywiście też
tego chciała, ale nigdy tak silnie jak teraz. Ta chęć uderzyła w nią niczym
powódź, zalewając ją od czubka głowy, po koniuszki palców. Sięgnęła ręką i
chwyciła materiał. Mocno pociągnęła za materiał, niczym wcześniej za maskę
okrywającą twarz Marka. Król podobnie jak Mark zupełnie się tego nie
spodziewał. Materiał nie stawiał prawie żadnego oporu.
Spojrzały na nią przestraszone błękitne oczy.
– Ir, coś ty zro… – Lan nie dokończył, bo dziewczyna zbliżyła do niego
swoją głowę jeszcze szybciej niż wcześniej rękę. Pocałowała go, bardzo
delikatnie. Ledwo musnęła jego wargi. Nastała długa cisza. Karty zastygły w
jego dłoni. Wzrok miał nadal przestraszony, a Irda czuła się zażenowana swoją
spontanicznością i postanowiła słowami zakryć uczucie wstydu.
– No, do brzydkich to ty nie należysz. Gdybym wiedziała, to bym
wcześniej ci tę szmatę zerwała – roześmiała się. Król nadal się nie poruszył,
jednak po chwili uśmiechnął się gorzko. Irda zauważyła jak jego zesztywniale
barki, rozluźniają się. Wyglądał jakby poczuł ulgę, ale jednocześnie jakby te
uczucie sporo go kosztowało. Pochylił się nad kartami. Jego blond włosy opadły na
czoło.
– To co, może wrócimy do kart, jeżeli oczywiście już skończyłaś
podziwiać moja facjatę.
– Oj, nie schlebiaj sobie. Nie ma sprawy z tymi kartami, ale muszę
ostrzec, że prawie nie znam żadnych gier. – Króla to nie zraziło. Szybko
nauczył jej jakiejś prostej rozgrywki. Była całkiem wciągająca, ale dziewczyna
nie przepadała za grami karcianymi i po jakimś czasie zaczęła się nudzić.
Musiała przyznać, że więcej uwagi poświęcała twarzy Lana. To, że nosił materiał
na głowie, było dla niej oczywiste i od dłuższego czasu przestała się
zastanawiać, co by było jakby chodził bez niego. Musiała też przyznać, że nieco
się bała, że pod tym kawałkiem materiału kryje się coś szpetnego. Oczywiście
przyjmowała też wersje, że Król jest przystojny, ale nie spodziewała się że aż
tak! Z resztą nie nazwałaby tego przystojnością. Słowo, które według niej
najlepiej go określało, brzmiało „piękny”. Wyglądał jak postać z bajek. Trochę
zbyt idealna, żeby być prawdziwa. Najbardziej zafascynowały ją jego oczy. Były wyjątkowo
jasne. Niemal białe. Biel z małym dodatkiem niebieskiego. Zawsze uważała, że
jej oczy są jasne, ale musiała zweryfikować swój pogląd. O dziwo, zupełnie nie
czuła się onieśmielona jego wyglądem. Może dlatego, że spędzili razem tak dużo
czasu? Jednak w momencie, gdy zdjęła mu materiał wyczuła, coś bardzo
negatywnego. Przez chwilę była pewna, że powróci zimny Król, który znów obrzuci
ją obojętnym spojrzeniem. Zamiast tego zobaczyła, hmm… smutek? Rezygnację? A
może to tylko jej wyobraźnia... Teraz wydawał się całkiem zadowolony z faktu, że
nie musi oddychać przez płachtę.
– Znudzona, nie? Może jednak pójdziemy spać?
– Lan, mogę mieć prośbę?
– Zagrasz coś na wiolonczeli?
– Ir, proszę…
– Ja też proszę. Zrób to dla mnie. Chociaż raz. Wiem, że masz
instrument.
– Ir, to nie chodzi, że nie chce i tym podobne. Po prostu, jakby to
ująć… Wiolonczela kojarzy mi się z moją matką i obiecałam sobie, że odkąd
stałem się kim stałem, wiesz.., nie tknę więcej wiolonczeli.
– Lan, rozumiem, ale jestem pewna, że twoja mama byłaby szczęśliwa, gdyby jej syn znów zagrał na jej ulubionym instrumencie
– Król umilkł na chwilę.
– Wiesz, ja po prostu się boję… – Irda spojrzała na niego pytająco, jednak
on nie odpowiedział. Po chwili wstał, schylił się i zajrzał pod łózko. Wyciągnął
ciemny futerał i wyjął instrument. Usiadł na krawędzi łózka. Chwycił
wiolonczelę i smyczek. Wszystko to trwało bardzo długo. Irda usiadła na
podłodze przed nim i cierpliwie czekała.
– Życzysz sobie coś konkretnego? – zapytał.
– Hmm, daj mi chwilkę – dziewczyna szukała w myśli czegoś
odpowiedniego na wiolonczelę. – Może… „Moon River”. Oczywiście jeżeli znasz –
Król zrobił wielkie oczy, jakby patrzył na ducha.
– Znam – przez chwilę siedział w bezruch trzymając instrument. Po
chwili zaczął go stroić. Delikatnie przesuwał smyczek po strunach, nasłuchując
i dokręcając kołki. Irda przypomniała sobie, jak była kiedyś w filharmonii.
Najbardziej zapamiętała ten moment, gdy muzycy stroją instrumenty i sale
zalewają niepołączone ze sobą przypadkowe dźwięki, a już po chwili wszystko
zostaje uporządkowane. Kojarzyło się jej z gwałtowną wodą wodospadu, która już
po chwili znajduje swój spokojny strumień. Król poruszył ręka trzymającą
smyczek i pokój zalały dźwięki. Irda nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo
tęskniła za muzyka. Nigdy żaden utwór nie podobał jej się tak bardzo. Nie wiedziała,
czy to dlatego, że mężczyzna tak pięknie grał, czy dlatego, że była tak bardzo
wygłodniała melodii.
Król nie dokończył utworu. Przezroczyste, słone krople zaczęły spadać
z jego jasnych oczu, oblewając instrument i podążając szybko w stronę dywanu.
Irda przypomniała sobie rytm deszczu.
Król jeszcze długo trwał w bezruchu. Wyglądał tak,
jakby dźwięki zamieniły go w posąg. Łzy już przestały płynąć, jednak jego oczy
były wciąż wilgotne. Gdy Irda na niego popatrzyła, przeszył ją dreszcz.
Przypominał jej Starego Noma błagającego o życie dla żony, Marka płaczącego i wypowiadającego
ostatnie zdanie. Po prosty przypomniał jej o smutku. Oczy dziewczyny też się
zawilgociły. Nie mogła wręcz fizycznie znieść patrzenia na pełną cierpienia
sylwetkę mężczyzny. Wstała, podeszła do łózka i przytuliła go. Nawet wtedy nie
odłożył instrumentu. Irda płakała. Tkwili tak przez dłuższą chwile, aż
dziewczyna odważyła się odezwać.
– Wybaczam ci – odsunęła się od niego, chwyciła jego twarz w dłonie,
aby spojrzeć mu w oczy. – Wybaczam ci, słyszysz? To co się stało w restauracji,
to że chciałeś mnie zabić i wszystkie inne rzeczy. Wszystko! – Chłopak
rozpłakał się na nowo. Irda ponownie go przytuliła i wyszeptała:
– Już wszystko w porządku.
*
Nigdy nie przeżyłem takiego
dnia. Nigdy. Ani po tej, ani po tamtej stronie. Myliłem się, sądząc, że gdy
dotknę wiolonczeli zaleje ją wstrętna ciecz. Zamiast niej oblały ją moje łzy.
Cholera, jaką ja poczułem ulgę. Jaką niewyobrażalną ulgę! Znów mogłem grać,
robić to, co kiedyś kochałem. Teraz gotują się we mnie te wszystkie emocje, które
były uśpione przez te dziewięć lat. Cierpliwie czekały na ten moment. Znów
stałem się osiemnastoletnim chłopakiem, bawiącym się w chińskiej dzielnicy.
Czułem się tak, jakby te dziewięć lat zostało wymazane. Jakby nigdy nie
istniało. Cała wstrętna ciecz, brudna, śmierdząca maź, wyparowała. Pozostawiając
mnie czystego. Czuję, że znów mogę się swobodnie rozwijać, że nadeszła w końcu
przyszłość! W końcu uzyskałem przebaczenie. Zostało wypowiedziane zdanie,
którego pragnąłem najbardziej: „Już wszystko w porządku”. Jestem tak szczęśliwy,
że nie mogę spać. Ona leży koło mnie, spokojnie oddychając. Dla niej to również
był niezwykły dzień. Gdy tylko zdołała mi wybaczyć niemal zobaczyłem ogromny
ciężar spada z jej barków. Jak ciężki, mokry materiał, który po wyrznięciu,
staje się ponownie lekki.
Niestety moja radość jest tylko
chwilowa. Teraz wszystko zaczyna wracać. Obrzydliwa ciecz budzi się w moim
wnętrzu. Pojawiają się pierwsze krople. Walczę z tym, przypominając sobie „Moon
River” i jej słowa, ale wiem, że znów przegram.
Zobaczyła moją twarz.
Już nie ma odwrotu.
*
Irda czuła się cudownie. Zrzuciła z siebie ogromy
ciężar. Wybaczyła mu, chociaż nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie. I
zobaczyła jego twarz. Nawet nie pytając Króla o to, wiedziała, że jest pierwszą
osobą, przed którą zdjął materiał. Wraz ze zdjęta zasłona zniknął cały dystans,
który ich dzielił. Czuła się w jego towarzystwie, jak ryba w wodzie. Jakby byli
tu razem od zawsze. Jakby znali się jeszcze z tamtej strony. Niestety ta
cudowna sielanka nie trwała wiecznie. W dziewczynie wciąż pozostała chęć
ucieczki, która zamiast ją napędzać, zaczęła jej ciążyć. Tak bardzo pragnęła,
żeby odszedł z nią. Wiedziała, że to już najwyższy czas, aby poruszyć ten
temat, ale zaczęła go świadomie unikać. Z każdym dniem była coraz bardziej do
niego przywiązana, a myśl o samotnym powrocie wywoływał smutek i niepewność.
Musiała podjąć decyzję i wciąż z nią zwlekała.
Zauważyła, że od czasu tamtego wieczoru Lan nieco
się zmienił. Stał się zwykłym chłopakiem. Mimo, że nie znała go z tamtej strony,
czuła, że ma do czynienia z osiemnastoletnim mężczyzną, który poszedł z kolegami
do chińskiej dzielnicy. Nie wyczuwało się już w nim ani zasadniczości, czy tym
bardziej brutalności, wynikającej z pełnionego stanowiska, ani piętna
dziewięciu lat spędzonych w Szarości. Jakby zapomniał o tym czasie naznaczonym
wilgocią i trudem łapania oddechu przez warstwy materiału. Mimo to, wiedziała,
że jest wciąż coś co mu ciąży, co żyje w jego wnętrzu, wysysając całą radość,
która tak niedawno znów w nim ożyła. Czuła, że są miedzy nimi niewypowiedziane
słowa i w powietrzu unoszą się nierozwiązane kwestie. Jej ucieczka. Jego
kończący się czas. Irda próbowała znaleźć alternatywne rozwiązanie co do
pierwotnego planu działania, ale było to jak chwytanie wody w nagie dłonie.
Postanowiła, że zrobi to samo, co poprzednim razem. Powie prawdę.
*
Pamiętam
ojca, który gdy byłem mały nucił pewną piosenkę. Zapamiętałem jeden wers z utworu
– „Chcemy być sobą”. Była to za pewne jakaś wojskowa przyśpiewka o charakterze
wolnościowym. Już dawno zapomniałem o tym wspomnieniu, ale ostatnio ta scena zajrzała
w moje myśli. Cholera, jak ja zazdroszczę tym ludziom, którzy chcą być sobą. Ja
nawet nie wiem, co to znaczy. Moja tożsamość została mi zabrana, zanim zdążyła się
w pełni ukształtować. Czy ja chce być sobą? Jeżeli oznacza to bycie osobą,
która została ukształtowana przez te ostanie dziewięć lat, to jest to ostatnia rzecz
jaką pragnę. Pragnę, stać się kimś, o której będę mógł kiedyś zaśpiewać, tak
jak mój ojciec: „Chcę być sobą”.
Irda zachowuje
się wobec mnie zupełnie normalnie po zdjęciu materiału. Jestem jej ogromnie
wdzięczny. W niczym nie przypomina tej rzeszy dziewczyn, które nawiedzały mnie
w czasach szkolnych. Spędzamy ze sobą coraz więcej czasu. Jemy razem, śpimy, ćwiczymy,
spacerujemy, rozmawiamy. Nawet Kokardy zaczęły ją traktować, jako swego rodzaju
drugiego Króla. Cholera, gdyby tylko Król mógł mieć Królową. Widzę radość
dziewczyny, a jednocześnie jej wahanie. Kwestia ucieczki krąży w powietrzu, będąc
świadkiem każdego spotkania. Mam świadomość, że musi zostać ona rozwiązana. Najlepiej
jak najszybciej
Boję się.
Boję się, a ciecz rozlewa się po wydrążonych korytarzach, sprawiając, że znów
chce mi się wymiotować.
*
Irda wieczorem zapukała do drzwi Króla z pustą,
szklaną butelką w ręce. Otworzy jej w materiale na głowie. Zamknął za nią drzwi
i zdjąć zasłonę z twarzy.
– Co powiesz na grę w butelkę, ostatnio było całkiem zabawnie? –
dziewczyna starała się brzmieć jak najbardziej swobodnie, ale oboje wiedzieli
jaki jest prawdziwy cel zabawy. Irda zatęskniła za materiałem na jego głowie.
Czasem wolała nie widzieć emocji malujących się na jego twarzy. Mężczyzna cały
zesztywniał, po czym w ułamku sekundy opanował się i uśmiechnął, pokazując
białe zęby.
– Jeżeli obiecasz, że nie będę musiał tańczyć kankana.
– Zobaczymy – uśmiechnęła się, a on przewrócił oczami. Usiedli przy
komiku, tak jak za pierwszym razem.
– Możesz czynić honory – powiedział Lan. Dziewczyna zakręciła butelką.
Wypadło na niego.
– Czy możesz ze mną stąd uciec? – nawet nie poczekała, czy wybierze
prawdę.
– Nie.
– Ale… - Nie zdążyła dokończyć, bo Król jej twardo przerwał.
– Nie, Ir. Naprawdę. Uwierz mi, chciałbym. Oj, nawet nie wiesz jak
bardzo, ale to jest niewykonalne. Nie kłamię. – Irda popatrzyła mu w oczy. Smutne
i zrezygnowane. Oboje wiedzieli, co zaraz nastąpi. Król zakręcił butelką. Zanim
się zatrzymała, on już zadał pytanie.
– Czy kiedykolwiek rozważałaś zostanie tu ze mną?
– Tak.
– Czy, gdy powiem ci jak stąd uciec, zostaniesz ze mną? – nikt nie
przejmował się, aby sięgnąć po butelkę.
– Nie wiem. – dziewczyna odpowiedziała szczerze. Patrzyła na nią para błękitnych
oczu. Z każdą sekundą miała wrażenia, jakby nieco przygasały, jakby zgromadzona
w nich nadzieja wyparowywała. Król sięgnął po butelkę
– Nie musisz… – powiedział Irda i nabrała oddechu, on z kolei go
wstrzymał. W końcu zadała pytanie.
– Jak można się stąd wydostać?
*
Irda szła ciemnym tunelem. Pachniało w nim pleśnią
i wilgocią. Tak znane jej zapachy. Powitała je jak starych przyjaciół. Na końcu
tunelu powinno znajdować się wyjście. Tak przynajmniej jej powiedział.
Dziewczyna myślała, że będzie biec. Biec do domu, ale jej kroki były ciężkie i
powolne, jakby poruszała się w smole. Zamiast patrzeć do przodu, wciąż oglądała
się za siebie. Jakby szukała go. Jakby liczyła na to, że zaraz zobaczy jego
blond włosy, opadające na piękną twarz, przykrywając jasnoniebieskie oczy.
Kochała go. Wiedziała to już wcześniej, ale przyznała się przed sobą dopiero
w tym tunelu.
Powrót do domu.
Miał to być najszczęśliwszy dzień dla niej. Okazał się być najbardziej
tragicznym.
Irda rozpłakała się i dopiero wtedy zaczęła biec.
*
Wyszła, gdy
spałem. Nie, raczej udawałem, że śpię. Poczułem jak jej ciało zsuwa się
delikatnie z łózka. Jak cicho zamyka za sobą drzwi. Wiedziałem, że skorzysta z możliwości
ucieczki, ale stworzyłem w niej wahanie. Sprawiłem, że podjęła bardzo ciężką
decyzje, którą starałem się jeszcze bardziej utrudnić, budząc w niej poczucie
winy. W końcu taka była moja rola. Zniszczyć, zmiażdżyć, pochłonąć nadzieję, aż
w końcu wyłoni się kandydat, który to zniesie. W ten sposób w Szarości nastaną
nowe rządy. Najgorsze było to, że naprawdę część mnie liczyła na to, że
zostanie. Na to, że zrezygnuje z marzeń, z rodziny, z domu i wybierze mnie. Co
prawda, byłaby to tragedia, gdyż musiałbym kompletnie zmienić swój pierwotny
plan, ale i tak na to liczyłem. Na prawdę przez te ostatnie tygodnie bywałem
osiemnastoletnim chłopcem. Tym który zagubił się w deszczu po pijackiej
imprezie z przyjaciółmi. I dlatego boli to tak bardzo.
Taka jest moja pokuta. Gdyby
tylko była wystarczająca. Zrozumiałem, że jej wybaczenie było niewystarczające.
Przebaczenie innych nie wiele znaczy, gdy sam sobie nie potrafisz wybaczyć.
Jest to prawda, ale ja doszedłem do odmiennego wniosku. Pragnę pokuty. Pokuty
tak wielkiej, która zmaże wszystkie moje grzechy.
Zastanawiam się, czy ją
kochałem? Czuje wobec niej wiele emocji. Dobrych, złych, tożsamych i
sprzecznych. Może właśnie to jest miłość? Albo przynajmniej miłość rozumiana
przeze mnie. Jednego jestem pewien – na pewno kochałem matkę. I gdy wspominam
matkę i Irdę moje odczucia są podobne, z tym, że te w stosunku do dziewczyny
jeszcze intensywniejsze. Niosą ze sobą jeszcze więcej żalu, goryczy i smutku.
Tak, chyba ją kochałem.
Siadam na krześle i pochylam
głowę. Czuję jak mój koszmar, moja ciecz wrze, zalewając kolejne korytarze. Odpuszczam.
Pozwalam jej zalać mnie całego. Tak jak mężczyzna na obrazie, w końcu przyjmuję
wszystkie moje demony. Uśmiecham się gorzko.
Mój czas minął.
Komentarze
Prześlij komentarz