Rytm deszczu

 

Motywem przewodnim czwartego opowiadania jest deszcz, więc postanowiłam też w takim klimacie wrzucić muzyczkę do słuchania w tle. A soundtrack z Studia Ghibli nie jest tu przypadkowy, gdyż pisałam to opowiadanie, słuchając głównie muzyki genialnego Joe Hisaishi'ego -> https://www.youtube.com/watch?v=crQ_5wYm238

Zapraszam także do lektury pozostałych moich opowiadań:

Zawstydzony księżyc 

Coś trwałego, coś... pięknego

Hotel Siedem 

 

Miliony świateł uderzały w przechodniów swoją zwyczajną wielką siłą. Miasto rzucało tysiące kolorów na szerokie ulice, doprawiając to wszystko gamą najróżniejszych dźwięków. Chodząc chodnikiem miało się wrażenie, że uczestniczy się w osobliwym koncercie, gdzie wspólnie na wielkiej sali grają –  światło, kolor, dźwięk, zapach. Ogromne wieżowce stanowiły widownię, a liczni przechodnie i kierowcy, dźwiękami własnych kroków, trąbieniem, czy hałaśliwymi rozmowami – orkiestrę. Światła uciekały spod butów licznym przechodniom. Słońce nagrzewało okrycia głowy i włosy w różnych kolorach. Wszyscy pozostawali anonimowi, a jednak tworzyli pewnego rodzaju wspólnotę, nadającą smak, zapach, a w końcu życie, ogromnemu miastu. Żaden z mieszkańców jednak nie poświęcił jednej myśli na tego typu rozważanie, jak i nie był zdziwiony, ani oszołomiony wielkością ulic, czy budynków oraz napierającym ze wszystkich stron zgiełkiem. Wszyscy już dawno się przyzwyczaili.

Irda jednak była zdziwiona, a nawet oszołomiona, ale nie miastem, lecz złodziejem, który zgrabnie lawirował wśród przechodniów, trzymając pod pachą jej torebkę. Dziewczyna biegła za nim usilnie wykrzykując jedno słowo: „złodziej!”. Nikt jednak nie reagował. Może to znieczulica uszu, przyzwyczajonych do miliona dźwięków, a może to znieczulica innego organu. Irda jednak nie myślała o tym, lecz przez jej głowie przelatywało wciąż pytanie: „jak do tego doszło?” W mieście kradzieże były bardzo rzadkie z uwagi na to, że każdy obywatel żył dostatnie, dlatego też nikt zbytnio nie zwracał uwagi na swoje mienie, zwłaszcza na coś tak małego jak damska torebka. Efektem niepilnowania swojej własności był znikający zza rogiem złodziej. Irda pewnie dawno już by się poddała, gdyby nie duża ilość gotówki, która tak usilnie się od niej oddalała. Czerwona jak światła STOPU, zdyszana i mokra, niczym znikające przed promieniami słońca kałuże na chodniku, wpadła do chińskiej dzielnicy, w której zniknął złodziej.
Chińska dzielnica była jedynym miejscem, gdzie mieszkali ludzie biedniejsi. Wyróżniała się na tle reszty miasta, bynajmniej nie mniejszą ilością kolorów, świateł czy dźwięków, ale niższymi budynkami. Jedyny rejon bez wieżowców. Rozpuszczone blond włosy powiewały za dziewczyną, gdy ta mijała niezliczone stragany z potrawami, czarnowłosych, niskich mężczyzn i krzyczące sklepikarki. Przez jej głowę przelatywały dwie myśli. Pierwsza: „jak dobrze, że założyłam płaskie buty”. Druga: „już nie dam rady”. I rzeczywiście, po chwili zatrzymała się, ciężko dysząc i rozglądając się wkoło, wypatrując tej jedynej czarnej czupryny i czerwonej torebki. Niestety, wokół były same głowy pokryte czernią, a każda twarz wydawała się jej taka sama. Irda w wyniku zmęczenia i zaistniałej tragedii przez chwilę straciła wolę walki. Łzy naszły jej do oczu i prawie porzuciła całą nadzieję na odnalezienie zguby. Po chwili jednak podszedł do niej skośnooki mężczyzna, lekko siwiejący i obdarzył ją życzliwym uśmiechem.
– Czy wszystko w porządku? Zgubiła się pani? – zapytał bardzo grzecznie.
– W… w za… zasadzie tak. Prze… przepraszam ­– wydukała, próbując uregulować oddech po kilkuminutowym sprincie.
– Czy… czy wie pan, gdzie znajdę miejsce, w którym sprzedaje się rzeczy kradzione? Telefony, torebki i tym podobne? – pytanie zapewne należało do głupich, ale nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Oczywiście, już Panią zaprowadzę – odparł uprzejmie mężczyzna i ruszył przed siebie, delikatnie dając dziewczynie znać, by ruszyła za nim. Irda wielce zdziwiona odpowiedzią, czując dużą niepewność, mimo wszystko ruszyła za nim. Mijali stragany, sklepiki, stoiska. Głównie jedzenie, ale także ubrania lub po prostu po trochu wszystkiego. Uliczki były wyjątkowo wąskie, a do tego jeszcze zastawione licznymi budkami i niestety wyjątkowo brudne. Na każdej z uliczek widziało się morze czarnych czupryn, co jakiś czas poprzeplatane innym farbowanym kolorem. Irda musiała kluczyć między ludźmi, jakby szła labiryntem. Droga wydawała jej się wiecznością. Miała poczucie, że wciąż mija te same stoiska, te same krzyczące sprzedawczynie, te same potrawy, tych samych ludzi, te same śmietniki, czy worki odpadków leżące na chodniku. Z góry świeciło słońce, a przez zapach niezliczonego jedzenia przebijał się swąd potu przechodniów. Dziewczyna powoli zaczynała się niecierpliwić i niepokoić. Gdy chwilkę ochłonęła po biegu, uświadomiła sobie, że tak naprawdę nie wie, gdzie jest i gdyby miała wrócić do centrum miasta, to nawet nie wie, z której strony przyszła. Jej rozmyślania przerwał zatrzymujący się osobisty przewodnik dziewczyny. Stanął przed budynkiem z zamkniętymi drzwiami. Wskazał na nie ręką i uprzejmie się uśmiechnął. Irda grzecznie podziękowała i nie zastanawiając się wiele, weszła do środka. Ujrzała dość obszerny pokój przedzielony na pół ladą. Wokół panował, delikatnie mówiąc, nieład. Miliony rzeczy walających się na półkach, podłodze, ladzie, szafkach –  jednym słowem wszędzie. Prawdę mówiąc dziewczyna, w ogóle nie zwróciła uwagi na żadne z tych niezliczonych przedmiotów. Całą jej uwagę pochłonęły trzy postacie. Jedna grzebiąca w jej torebce (złodziej) i dwójka pozostałych obserwujących przedmioty, które zostały już wyjęte na ladę. Gdy tylko drzwi za nią się zamknęły i cała uwaga trzech mężczyzn skupiła się na niej, złodziej chwycił rozpiętą torebkę, przeskoczył przez ladę i pobiegł korytarzem w kierunku drugich drzwi. Irda, jak tylko zorientowała się w jakim jest położeniu, zrobiła dokładnie to samo, dodając do tego liczne okrzyki. Gdy tylko złodziej otwierał drugie drzwi, wyciągnęła ręce żeby go chwycić. Niestety on był szybszy. Dziewczyna pociągnęła za klamkę i znalazła się po drugiej stronie.
I wtedy wszystko się zmieniło.  

*

Cisza. Wszędzie cisza. Żadnego dźwięku kroków, żadnego klaksonu, żadnego nawoływania, nawet brak jakiegokolwiek szeptu. Brak neonów, brak świecących lamp ulicznych, brak zapachu potrwa, brak swądu ludzkiego potu. Tylko zapach deszczu. Bo deszcz padał. Ciężkie krople dudniły o chodnik. Blond loki dziewczyny powoli zaczęły się prostować, przegrywając walkę z spadającą wodą. Irda stała, jakby namoknięte ubrania, stały się zbyt ciężkie, aby dziewczyna mogła się poruszyć. Zapomniała już o złodzieju, bo teraz całe jej ciało przeszywało uczucie, że coś jest mocno nie tak. Czemu jak weszła do budynku, to świeciło słońce i wszędzie byli ludzie, a po drugiej stronie, jedyne co jej towarzyszy to deszcz? Odwróciła się poszukując drzwi, którymi weszła. Drzwi były, ale już się nie otworzyły. Dziewczyna mocno zaniepokojona zaczęła pukać, następnie krzyczeć. Nic. Podeszła do innych drzwi w kolejnym budynku. Powtarzała tę czynność jeszcze przez kilkanaście minut. W końcu poddała się. Przyszedł czas na kolejny plan – szukanie ludzi. Ruszyła przed siebie.
Otaczający ją krajobraz można skomentować tylko jednym słowem ­– szarość. Budynki szare, pozżerane przez wilgoć. Jakikolwiek metalowy element pokrywała rdza. Na ścianach widać było zacieki. Woda z wolna spływała wzdłuż ulic. Od czasu do czasu na poboczu walały się zamoknięte śmieci. W budynkach nie paliły się żadne światła, nikt nie szedł poboczem, nawet nie szczekał żaden pies. Nie słychać było nic z wyjątkiem spadającej wody z dachu budynków oraz dźwięku kropel. Irda zmarznięta i doszczętnie mokra, w desperacji zaczęła krzyczeć. Chodziła i krzyczała, krzyczała i chodziła. Potem biegała, płakała i znów krzyczała. Nikogo i nic.  
„Po cholerę ja biegłam za nim?! Przecież to tylko pieniądze! Jebana torebka! Jebany złodziej! Jebana dzielnica chińska i jebany deszcz! Komórkę miałam w torebce! Portfel w torebce. Nie mam nic! Kompletnie nic! Jestem sama, całkiem sama.” Po tej ostatniej myśli Irda przestała krzyczeć.  Usiadła na chodniku i wybuchnęła płaczem.
Umalowane paznokcie chwytały ramiona, mokre strąki włosów kleiły się do pleców, łzy mieszały się z kroplami, zmarznięte stopy odmawiały posłuszeństwa. Dziewczyna szła dalej. Straciła kompletnie poczucie czasu. Siedząc jeszcze kilka minut temu na chodniku postanowiła jednak, że większe szanse na znalezienie drogi powrotnej, będzie miała szukając. A więc znów rozpoczęła wędrówkę. Głodna, mokra i zmarznięta. Aż w końcu zauważyła coś. Kształt leżący przy ścianie budynku. Irda pobiegła. „Tak to chyba człowiek!”. Rzeczywiście, to było dwoje ludzi skulonych przy sobie pod budynkiem.
– Przepraszam. Przepraszam! ­– dziewczyna krzyczała do nich. Jednak oni nie odpowiadali. Irda postanowiła jednego chwycić delikatnie za ramię. Potrząsała nim mówiąc:
– Przepraszam, zgubiłam się. Czy mógłby mi pan pomóc? Halo? Halooo?! – dziewczyna już mocno szarpała za ramię mężczyzny. Jednak oni się nie poruszyli. Dziewczyna przez chwilę wpadła w panikę, myśląc, że ci ludzie nie żyją, ale nie, po bliższym przyjrzeniu się – oddychali.
– Proszę, proszę mi pomóc! Halo? Słyszy mnie pan?! – Irda krzyczała, dalej szarpiąc mężczyznę.
Dziewczyna stała tak jeszcze długo. Kolejna przeszkoda dla pokonującego drogę w dół deszczu. Nikt na nią nie zwrócił uwagi. Szarpała, krzyczała, płakała, klękała, biegała zaczepiając kolejne szare postacie. W końcu przestała.

*

Tysiące kropel uderza o dachy szarych domów tworząc niesamowitą bębniącą muzykę. Melodię przecina od czasu do czasu, woda uciekająca spod ciężkim kroków szarych ludzi, sunących powoli bez celu, aby w końcu zatrzymać się pod którąś z wielu szarych ścian. Woda płynie wartko wzdłuż niekończących się krawężników, jakby gdzieś się spieszyła. Wpływa między łączenia kostek brukowych, w dziury na drodze, do butów, między palce u nóg, stuka do drzwi domów. Krople deszczu urządzają sobie wyścigi na szybach okien, a inne niemo je dopingują. Irda już nie zwraca na nie uwagi. Usiadła pod jednym z budynków. Mokra, zimna i obojętna. Usnęła.
W pewnym momencie powoli powróciła do niej świadomość. Dziewczyna wpierw usłyszała, dopiero potem zrozumiała. Szczekanie psa. Gdzieś szczeka pies! Taki niepozorny dźwięk, słyszany codziennie w mieście. Jednak w tym miejscu kompletnie wyjątkowy. Irda poderwała się się i zaczęła gorączkowo szukać źródła dźwięku. Nie musiała się zbytnio wysilać. Pies stał rogu ulicy i patrzył na nią. Gdy odwzajemniła wzrok, zwierzę wyraźnie się podekscytowało, zamachało ogonem, zakręciło kółko i wróciło do szczekania. Irda szybko do niego podbiegła. Pies był wysoki, chudy, wręcz wyglądał dość nędznie. Mokry, brudny, mimo to bardzo szczęśliwy. Polizał Irdę po ręce i zaczął biec.
­­– Czekaj!... Cholera jasna! – krzyknęła za psem, nie mając pojęcia, czy ten w ogóle coś rozumie. Zwierzę nie zwolniło, ale co jakiś czas obracało się, patrząc, czy dziewczyna za nim podąża. Irda biegła i biegła, najważniejsze w tamtej chwili było nie stracić tego cholernego psa z oczu. Dziewczyna nie wiedziała, czy ta pogoń w ogóle miała jakikolwiek sens, po prostu ten pies wydawał jej się najbardziej „żywą” istotą z tego świata jaką spotkała, więc instynktownie za nim podążała.
Aż wszystko zgasło.
Zemdlała.
 
*
 
– Już, już. Do…y piesek. Już, już. Dos…. O! R….sza się! P…trz, M…rk, rusza się! – Irda usłyszała jakieś niewyraźnie głosy.
– Mark, wody! Pan…nko? Panienko?!– Co…? – to wszystko, co dziewczyna była w stanie z siebie wydobyć. „Chwila!”. Irda zaczęła się wybudzać. „Czy ja właśnie słyszę ludzkie głosy?!”. Dziewczyna nagle podniosła się gwałtownie, ale zaraz tego pożałowała, gdy poczuła silny ból głowy, po czym dopadł ją gwałtowny kaszel.
– Już, już. Leż, panienko. Strasznie zmokłaś i wymarzłaś. Popatrz…, napij się – ktoś podał jej szklankę wody. Szybko wypiła całą.
– Dziękuję. Jak ja bardzo wam dzię…kuję – ostatnie zdanie wymówiła, płacząc.

Irda obudziła się, czując się znacznie lepiej. Rozejrzała się wokoło. Była sama w malutkim, dość obskurnym pokoju. Znajdowała się tu tylko mała szafka, na której stało kilka starych książek. Obok jej posłania walały się jakieś rzeczy. Sufit pokrywała pleśń i pajęczyny. Pokój był oddzielony od reszty domu długą płachtą, drzwi nie było. Leżała na cienkim materacu, przykryta dwoma dziurawymi kocami. Obok niej znajdowało się drugie posłanie. Puste. Nagle poczuła czyjś język na swojej buzi, a po chwili zauważyła dwoje wesołych brązowych oczu.

– No tak, już, już. Bardzo ci dziękuję, że mnie uratowałeś. – Pies w odpowiedzi wesoło zaszczekał.
– Bruno, daj spokój dziewczynie. – Do środka wszedł młody chłopak. Ciemny, brunet. Trzymał tacę z jedzeniem.
– Przyniosłem ci coś do jedzenia. – Dziewczyna energicznie wzięła od niego tacę i pochłania jej zawartość. Dopiero teraz uświadomiła sobie jaka była głodna.
– Całkiem nieźle sobie radzisz, jak na to, że spędziłaś kilka dni na deszczu. Przespałaś dwa dni. Miałaś straszną gorączkę. No, ale najgorsze za nami. Jak masz na imię?
– Ir… Irda – odpowiada z pełną buzią.
– Ja jestem Mark. Zaraz poznasz resztę. Jak zjesz, chodź do restauracji.

Irda nie miała pojęcia czym jest restauracja, ale z pokoju prowadziło tylko jedno wyjście, czyli otwór w ścianie zakryty płachtą. Gdy ją uchyliła rzeczywiście ujrzała restaurację. Była to niewielka sala z kilkoma stolikami, barem, przy którym stało kilka stołków. Pomieszczenie nie było zamknięte, lecz wychodziło na mokre od deszczu ulice. Mimo panującej wilgotnej i szarej aury miejsce wydawało się całkiem przytulne. W zakamarkach czaił się grzyb, wilgoć i rdza, lecz dało się wyczuć, że ktoś wkłada w to miejsce serce. Obok Marka stal starszy, siwiejący mężczyzna w okularach i uprzejmie uśmiechał się. Dziewczyna od razu zrozumiała, że to właśnie jest ta osoba z „sercem”.

– Witaj panienko, strasznie się martwiliśmy wszyscy o ciebie. Tak się cieszę, że odzyskałaś siły. – Mówiąc to, mężczyzna zbliżył się do Irdy i ujął jej dłoń w swoje ręce. Miał szorstkie dłonie, mówiące wiele o charakterze jego pracy. – Jestem Nomuald. Tak, tak, wiem, to takie staroświecki imię,  ­– mówiąc to złapał się za tył głowy i uśmiechnął jakby z zakłopotaniem – ale wszyscy mi mówią Nom albo Stary Nom. Ewentualnie szefie, haha – staruszek roześmiał się. – Zaraz napijemy się herbatki i porozmawiamy, ale musisz poznać wszystkich! – oznajmił i wskazał jedyne drzwi w pomieszczeniu, po czym otworzył je, zapraszając Irdę do środka. W pokoju było łóżko, kilka szafek i wózek inwalidzki na którym siedziała starsza kobieta. Ręce trzymała na oparciach krzesła, a głowę miała zwieszoną. Podczas, gdy wszyscy wchodzili do środka, nie poruszyła się.
– Panienko, poznaj moją żonę Helenę. Helenko…, ­– tu zwrócił się bezpośrednio do starszej kobiety – poznaj nowego pracownika restauracji – Irdę. ­– Dziewczyna szybko zrozumiała, że kobieta wygląda dokładnie tak jak te szare postacie, moknące pod ścianami budynków. Obojętne, bez życia. Różniła się od nich jedynie kolorowym ubraniem – bordową spódnicą i zielonym sweterkiem. Ponadto widać było, że jest umyta i elegancko uczesana. Po słowach mężczyzny Irda, spojrzała ukradkowo na Marka, który zrobił minę mówiącą: „staruszek tak ma”, z dodatkiem „udawaj, że wszystko w porządku”.
– Niezwykle mi miło panią poznać i bardzo przepraszam za kłopot ­– dziewczyna szybko weszła w swoją rolę. Ukłoniła się kobiecie i uśmiechnęła najszczerzej, jak potrafiła.
– Ale gdzież tam! Jaki problem? Musimy sobie pomagać. Zwłaszcza tutaj i teraz. Tego właśnie nauczyła mnie Helenka. Moja żona serdecznie wita cię w naszych skromnych progach. A teraz czas na herbatkę! ­– mówiąc to chwycił za uchwyty od wózka inwalidzkiego i wyprowadził kobietę do głównego pomieszczenia. Wszyscy usiedli przy jednym ze stołów. Mark podał herbatę, a Bruno położył się obok wózka inwalidzkiego. Oczywiście pani Helena nie poruszyła się, ani nie wydała żadnego dźwięku. Starszy mężczyzna podawał jej herbatę. Przełykała małymi porcjami. Irda, mimo miliona nasuwających się pytań, bardzo starała się powstrzymywać ciekawość, aby nie wytrącić staruszka z rytmu. Ponadto w niewytłumaczalny sposób czuła się w tej restauracji jakby… spokojnie.
– Panienko, pewnie masz mnóstwo pytań i czujesz się wielce przestraszona zaistniałą sytuacją. Na wstępie powiem, że bardzo nam przykro, że tu trafiłaś i niezwykle ci wszyscy współczujemy. Postaramy się, abyś poczuła się tu jak w domu. Jak… po tamtej stronie. No tak, tak… ­– tutaj zwrócił się w stronę żony, której uciekło nieco herbaty z ust i zalało bordową spódnice. Mężczyzna ruszył na ratunek, przynosząc kawałek papieru – Mark, proszę wytłumacz wszystko nowej pracownicy. ­– Chłopak chwilę wpatrywał się w swój kubek z napojem, jakby układając sobie w głowie plan przemowy, aż w końcu podjął wątek.
– Jest to bardzo deszczowe miejsce i wszyscy odczuwamy jego skutki. Ty także już je odczułaś, ale będą one od tej pory dla ciebie codziennością. Będziesz walczyć z pleśnią, wilgocią, rdzą, psującymi się potrawami i gnijącymi ubraniami. Trafiłaś do restauracji i będziesz tu pracować. Praca nie jest jakoś zbytnio zaskakująca. Obsługa klientów, mycie naczyń, naprawa usterek, pomoc w kuchni i dodatkowo wykonywanie różnych domowych obowiązków, jak na przykład pranie. Gotuje szef – tu skinął w stronę staruszka, który w odpowiedzi uprzejmie się uśmiechnął. – W tym miejscu mamy do czynienia w dwoma typami ludzi. Pierwsi, stanowiący większość, czyli tzw. Szarzy. To ci ludzie, których już spotkałaś. Obojętnie leżący pod ścianami budynków. W centrum, hmm… miasta… znajduje się ogromny zakład pracy, do którego codziennie rano podążają Szarzy, a wieczorem z niego wychodzą do domów, albo po prostu do swojej część ściany. Druga grupa to tak zwani Żywi, czyli my. Chyba nie muszę mówić, skąd takie wzięły się te nazwy. Żywi prowadzą różne działalności, głównie drobne rzemiosło i restauracje, jak my. Służymy tak naprawdę trzeciej grupie ludzi, których w sumie można zaliczyć do podgrupy Żywych. Są to osoby zarządzające tym miejscem. Jedyni, którzy mają pośrednio kontakt z światem zewnętrznym i kontrolują przepływ towarów oraz pracę w fabryce. Jak się wkrótce dowiesz, prawie wszystkie towary są z zewnątrz. Mówimy na tych ludzi Kokardy, gdyż noszą na prawym ramieniu czerwoną przewiązaną w kształt kokardy wstążkę. I tutaj słuchaj uważnie, bo wygłoszę najważniejszą zasadę – unikaj Kokard. Są to ludzie niebezpieczni i źli. Ani Szarych ani Żywych nie chronią tu żadne prawa, co oznacza, że Kokarda może zrobić z tobą wszystko. Łącznie z zabiciem cię. Generalnie, jak znasz swoje miejsce w hierarchii i pracujesz dla Kokard, to powinnaś być w miarę bezpieczna. Oczywiście Kokardy już wiedzą o twoim istnieniu i to, że żyjesz oraz jesteś tutaj z nami, zostało przez nich zaakceptowane. Gdyby było inaczej, hmm… już byś na pewno zauważyła. Restauracja istnieje po to, by obsługiwać Kokardy i nielicznych Żywych. I powtórzę jeszcze raz – unikaj Kokard. Nie wchodź z nimi w polemikę, nie mów do nich, nie pytaj, nie dotykaj. Rób to co do ciebie należy i nie wychylaj się. – Tutaj Mark zrobił przerwę i wykorzystał to siwiejący mężczyzna: 
 ­– Oj, Mark ty zawsze tak straszysz. Chociaż, muszę przyznać panienko, że chłopak ma rację, ale nie martw się na zapas, z nami jesteś bezpieczna. No, jakieś pytania? – „zgromadzenie” nie musiało długo czekać na Irdę, gdyż ta od początku rozmowy tylko czekała, aby zadać to jedno najważniejsze pytanie.
– Jak mogę się stąd wydostać? – mężczyźni zesztywnieli i zrobili ogłupiałe miny. Nawet Bruno poruszył się nerwowo. Tylko pani Helena pozostała niewzruszona.
– Eee, no… dobrze. Jest to temat tabu i nie rozmawia się o tym, więc powiem to tylko raz i nie będziemy do tego wracać – odezwał się szef i nagle z uprzejmego staruszka zamienił się w poważnego i zmęczonego dojrzałego mężczyznę. – Nie wydostaniesz się stąd. Nikt się stąd nie wydostanie. To co wjeżdża do Szarości, zostaje w Szarości. Nikt przed tobą ani nikt po tobie nie opuści tego miejsca. Kto raz tu dotarł, zostanie tu do końca swoich dni. – Irda zesztywniała. Chciała powiedzieć coś więcej, zapytać: „Dlaczego?”, drążyć temat, aby może uzyskać chodź skrawek nadziei, lecz widząc poważną, wręcz groźną minę staruszka, powstrzymała się. Zerknęła jeszcze na Marka, ale ten miał wzrok wlepiony we własne dłonie.
– No, ktoś dolewkę? – wraz z tym pytaniem wrócił typowy uśmiechnięty staruszek z ciepłym uśmiechem na twarzy.
– A co robią Szarzy w tym zakładzie pracy? ­– dziewczyna odważyła się zadać kolejne pytanie.
– No pewnie pracują, chociaż tego nie wie nikt z wyjątkiem Kokard. Zwykli Żywi mają tam zakaz wstępu. – Irda zamilkła na kilka chwil. Mark pozbierał puste szklanki i zaczął myć naczynia. Staruszek odwiózł Helenę do pokoju pogwizdując cicho. Kiedy wrócił, Irda miała jeszcze jedno pytanie
– A kto tu rządzi? W sennie tym miejscem – Szarością?
– Jak to? No, Król oczywiście.

Reszta „wieczoru” przebiegła spokojnie. Irda pomagała w sprzątaniu po całym dniu pracy w restauracji, aż nastała „noc”. Okazało się, że zegarki w Szarości były rzadkością, więc czas mniej więcej określała się wschodami i zachodami słońca. Oczywiście, słońca wiecznie schowanego za szarymi chmurami. Ponadto dowiedziała się od Marka, że doba trwa tu dwadzieścia pięć godzin. Jednak takie szczegóły nie zbyt interesowały dziewczynę. Gdy poszła się myć (prowizoryczna łazienka, gdzie szlauf robił za prysznic, z którego leciała woda z pogranicza letniej i zimnej), rozmyślała nad wszystkim, o czym dowiedziała się dziś. Nie było wątpliwości, że wszystko jest tu co najmniej podejrzane. Nieoficjalny temat tabu, czyli tamta strona i ewentualny powrót do niej. Ludzie niby uśmiechnięci, ale wyczuwało się poruszający się w powietrzu strach. Dziewczyna mimo wszystko postanowiła mu nie ulegać. Po pierwsze zdecydowała, że wpierw spróbuje oswoić się z nowym miejscem, a potem na własną rękę prześledzić możliwości opuszczenia tej krainy o zapachu wilgoci. Z uwagi na to, że nikt nie wydawał się skory do rozmowy o tamtej stronie, Irda postanowiła, że postara się zainteresować tą tajemniczą postacią „Króla”, gdyż spodziewała się, że to właśnie ona piastująca najwyższy urząd w Szarości, może mieć najwięcej informacji. Chociaż spodziewała się, że dotarcie do niej będzie bardzo problematyczne, póki co, postanowiła zachować spokój i w miarę poszerzania swojej wiedzy, opracować jakiś sensowny plan.

Teraz czekała przykryta dziurawymi kocami w „swoim” pokoju na Marka, który jak się okazało również spał w tym pomieszczeniu. Ich wspólne spanie w tym samym pokoju było okupione potem i niemal łzami Starego Noma, którego moralność nie potrafiła zgodzić się na wspólne mieszkanie mężczyzny i kobiety w tym samym pomieszczeniu, co wydało się Irdzie całkiem urocze. Niestety z braku innych pokoi w restauracji Mark i Irda zostali skazani na siebie. Dziewczyna w końcu usłyszała wyczekiwany dźwięk – odsuwanie połów płachty w drzwiach. Mark odsunął koc i położył się na swoim posłaniu, tyłem do niej. Irda udawała, że śpi, aż w końcu zdecydowała się odezwać:

­– Mark? – szepnęła, a chłopak westchnął i odwrócił się w jej stronę.
– Tak?
– Mogę o coś zapytać?
– Mhm – dziewczyna dopiero teraz mogła mu się dokładnie przyjrzeć i stwierdziła, że chłopak jest całkiem przystojny. Miał urodę typowo chłopięcą. Duże migdałowe oczy, usta w kształt serca, drobny nos i gładką skórę.
– Powiesz mi coś o szefie? Jak długo tu jest? – po tym pytaniu Mark milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, ile Nom tu jest, sam nigdy tego nie powiedział. Ale podejrzewam, że długo. Jak za pewne zauważyłaś, on… tak jakby udaje, że wszystko jest tu normlanie. To jest jego sposób na życie w tym beznadziejnym miejscu. I proszę cię, nie uświadamiaj go, że jest inaczej. Mimo jego, wydawałoby się, naiwnej postawy, to jest bardzo odważny człowiek, a przede wszystkim, hmm,… dobry, a jak się niedługo przekonasz dobrzy ludzie są tu tak nieliczni, jak promienie słońca. – Po tych słowach skierował wzrok w sufit, uśmiechając się gorzko, po czym kontynuował. – Odkąd pracuję w restauracji jego żona jest Szarym, oczywiście szef traktuje ją w pełni jak Żywą, aż przykro patrzeć czasem. On jednak nigdy się nie skarży. Zawsze z nią rozmawia i bardzo starannie się nią opiekuje. Tyle wiem o nim, czyli w zasadzie nic. Ale tutaj nikt, hmm… nie mówi o przeszłości, zwłaszcza o „tamtym” życiu. – Po tych słowach umilkł na jakiś czas, po czym odwrócił się znów plecami do Irdy i gasząc małą żarówkę, będącą jedynym źródłem światła w pokoju, szepnął: „Dobranoc”.
Kolejne dni mijały przy dźwięku kropel, szumie płynącej wody, stukaniu talerzy i misek oraz radosnemu szczekaniu Bruna. Irdę przepełniał niemalejący entuzjazm. Pomagała w restauracji, ile tylko mogła, przy okazji próbując zdobyć jakiekolwiek informacje o otaczającej ją Szarości.
Dzień zaczynał się zwykle od wyjącej pani Heleny, która zaraz gdy wzeszło słońce, zrywała się z wózka inwalidzkiego i próbowała podążyć do fabryki wraz z niezliczoną rzeszą Szarych. Irdzie wydawało się, że z dnia na dzień jej krzyki nasilały się, ale może to było tylko złudzenie. Stary Nom niestrudzenie ją uspokajał i przytrzymywał, czekając aż atak przejdzie. Gdy Pani Helena się uspokajała jeszcze długie minuty głaskał ją po głowie. Irda, gdy widziała to smutne przedstawienie za pierwszym razem, rzuciła się, aby pomóc, ale Mark szybko ją poinformował, że nie ma to większego sensu i jest to w tej restauracji swego rodzaju rytuał, który oznajmia wszystkim, że zaczął się nowy dzień pracy. Po kilku dniach dziewczyna przyzwyczaiła się do porannych jęków i kojących słów szefa.
Kokardy co dzień przychodziły licznie. Ich największy przypływ miał miejsce koło południa, później pojawiały się pojedyncze osoby. Irda początkowo myła naczynia i sprzątała, ale z czasem też zaczęła obsługiwać Kokardy. Wtedy też, za każdym razem, gdy znalazła się w ich pobliżu, starała się podsłuchać skrawki rozmów w nadziei, że dowie się czegoś istotnego. Niestety, póki co bez skutku. Kokardy były dosyć osobliwe. Ubrani na czarno, wyglądali niczym ninja z bajek dla dzieci, z tym, że nosili mocne wojskowe buty i zamiast shurikenów –  broń palną. Mieli zasłonięte twarze od oczu w dół przez luźno zwisające czarne kawałki materiału, które zgrabnie odsuwali, jak jedli. Mimo, że materiał był swobodny, to jakkolwiek by człowiek się nie starał, nie było szans by ujrzeć twarzy żadnej z Kokard. Zamaskowani mężczyźni, gdy przychodzili do restauracji, w ogóle nie zwracali uwagi na innych Żywych oprócz siebie, rozmawiali tylko ze sobą, nigdy nie zagadywali, nigdy się z nami nie witali, ani nie dziękowali. Irda lubiła ukradkiem przyglądać się im oczom. To była jedyna część ciała która była odsłonięta u Kokard, nawet na dłoniach nosili rękawiczki, a na głowach czarne nakrycia głowy, coś na kształt turbanu. Oczy mieli najróżniejsza. Skośne, duże, małe, niebieskie, ciemne, zielone. Irda nauczyła się niektórych rozpoznawać po kształcie i odcieniu. Szczególnie upodobała sobie jedną Kokardę – młody (jak jej się przynajmniej wydawało) chłopak o bardzo jasnych szarych oczach, które wyglądały… dość niewinnie. Mimo tego, że każdy ostrzegał ją przed Kokardami, póki co nie zrobili jej nic złego, mówiąc prawdę w ogóle nic jej nie zrobili, nawet na nią nie popatrzyli.
Do restauracji przychodziło też paru zwykłych Żywych. I tak Irda poznało kilku stałych klientów: mocno starszego, nieco ekscentrycznego pana, który podobno nie posiadał imienia i wszyscy wołali na niego Dziadku. Ponadto nikt nie wiedział czym się zajmuje, ale zawsze płacił za jedzenie. Płatność tu polegała na wymianie towarów. Oczywiście Kokardy jadły za darmo, natomiast inni Żywi zostawiali przeróżne przedmioty w ramach podziękowania za posiłek. I tak dojrzały już mężczyzna zwany Pan P. – drobny rzemieślnik, wytwarzający buty, które nosiły Kokardy, zawsze przynosił kawałek materiału, sznurówkę, a czasem nawet parę butów. Tak polubił Irdę, że pewnego dnia przyniósł jej nowiusieńkie adidasy z prawdziwej skóry, dzięki czemu nie przemakały. Tajemniczy i małomówny Katsuki, który zajmował się konserwacją broni, płacił zwykle kilkoma nabojami, a nieco szalony i zawsze wesoły Sheshe, który był miejscową złotą rączką, zaopatrywał restauracje w narzędzia. Czasem goście restauracji zostawali na dłużej, a wtedy wszyscy siedzieli przy głównym stoliku i rozmawiali o różnych sprawach.  Jednak nigdy o tamtej stronie.
Mark nie zawsze  pomagał w restauracji. Bardzo często znikał gdzieś na mieście. Czasem wracał po kilku dniach. Nikt go jednak nie pytał, co robi w tym czasie, gdy go nie ma i Irda wyczuła, że o tym też się nie rozmawia. Bruno również znikał czasem na kilka godzin, węsząc po okolicznych ulicach, jednak głównie przesiadywał w restauracji zabawiając gości swoim radosnym szczekaniem. Irdę bardzo zdziwiło, że Kokardy często go głaskały, a Bruno w odpowiedzi wesoło machał ogonem, rozbryzgując wodę na wszystkie strony.
Irda w spokojniejsze dni lubiła po pracy stać przy wejściu do restauracji, wpatrywać się w ulice i nasłuchiwać deszczu. Dziwnie ją to uspakajało i pozwalało uporządkować myśli i informacje, które dziewczyna niestrudzenie gromadziła. Bardzo szybko poddała się atmosferze pracy, panującej w restauracji. Nauczyła się żyć, jak to sama nazwała wraz z rytmem kropel spadających na ulice. Jednak było to tylko przejściowe. Dziewczyna wciąż budowała w głowie plan.
Plan ucieczki.

*

 
Irda już na samym początku założyła sobie, że za wszelką cenę odnajdzie owego „Króla”, nie ważne jakim sposobem. Mimo wszystko chciała, aby metoda ta była bezpieczna, a przede wszystkim efektywna. Niestety zamiast efektywnej wyszła… efektowna. Dziewczyna tylko raz przemierzała ulice Szarości, a było to pierwszego dnia, jak tutaj dotarła. Przemarznięta, mokra i w beznadziejnym nastroju. Teraz nastąpił drugi raz. Również przemarznięta i mokra, ale tym razem dużo bardziej energiczna i zdeterminowana.
– Królu! Króluuuu! Zaprowadźcie mnie do Króla! Kokardy, zaprowadźcie mnie do swojego Króla! ­– Irda biegała po ulicach i krzyczała. Bruno wesoło skakał koło niej, dodając do wrzasków swoje szczekanie. Dziewczyna wiedziała, że jej plan jest szalony i prawdopodobnie głupi. Niestety to był jedyna możliwość. Irda przez wiele dni podsłuchiwała Kokardy, próbowała wyciągnąć informacje z szefa, Marka i gości restauracji. Bez skutku. Po wielu dniach trudu uznała, że bieganie po ulicach i oznajmienie wszystkim swojej chęci do spotkania władcy tej krainy, to jedyny sposób.
Niestety, minęło dobrych parę minut, ale nikt się nią nie zainteresował. Ponadto nie spotkała żadnych Kokard na ulicach. Zastanawiała się skąd oni mają niby te informację o wszystkim i wszystkich, skoro nawet nie widać ich na chodnikach. Mimo braku skutków jej nawoływania, dziewczyna nie poddawała się. Chodziła szukając zamaskowanych mężczyzn i wciąż krzyczała. Po jakiejś godzinie uznała, że jej zachowanie jest tak komicznie, że zaczęła się głośno śmiać. Powoli opuszczały ją siły. Nadal przemierzała ulicę, ale już z mniejszym entuzjazmem. Aż w końcu spacerując natrafiła na sławną fabrykę w centrum miasta. Cały kompleks otoczony był wysoką podwójną siatką zwieńczoną drutem kolczastym. Za siatką widać było szereg budynków, a po środku wielki komin, którego szczyt osnuwał gęsty biały dym. Wielkość budynków robiło ogromne wrażenie. Irda nie mogła dostrzec końca tego obszaru, jednak teraz niezbyt ją to interesowało. Znalezienie fabryki oznaczało znalezienie Kokard. I rzeczywiście małe grupy zamaskowanych mężczyzn podążały wzdłuż siatki. Irda nawet nie musiała krzyczeć. Nagle poczuła lekkie ukłucie z tyłu karku i zanim straciła przytomność, zdążyła pomyśleć: „Nareszcie”.

*

Pokój był śliczny. Drewnianą podłogę zakrywał czerwony dywan w kwiatowe ornamenty. Po środku stało duże łoże małżeńskie z kołdrą o podobnych zdobieniami co nakrycie podłogi. W pomieszczeniu nie było okien, a ich miejsce zajmowały obrazy. Wokół stały regały wypełnione książkami oraz mały okrągły stoliczek, który zdobił wazon z białymi tulipanami. W pomieszczeniu nie było czuć ani zapachu wilgoci, ani pleśni, lecz przyjemny zapach kartek, które schowane w wielu twardych oprawach stojących na półkach, czekały na czytelnika. Stało tu także biurko i lampka, która stanowiła jedyne źródło światła. Na biurku w nieładzie leżały papiery oraz kałamarz. Pomieszczenie to niczym nie przypominało innych pokoi w Szarości. Nawet nie przypominało zwykłych pomieszczeń z tamtej strony. Wyglądało jak z bajki. Jedyne co odbierało mu uroku to brak okien i panujący półmrok.
Irdę obudził czyjś długi jęzor na policzku oraz silny ból głowy. Jęzor należał do czarno-białego, średniej wielkości psa. Gdy tylko odzyskała przytomność, poczuła ciepło na plecach. Zrozumiała, że leży na podłodze, tyłem do kominka, w którym buzuje ogień.
– Madelaine, zostaw – Irda na początku usłyszała męski głos, dopiero po chwili zlokalizowała jego właściciela. Pies posłusznie wrócił do swojego pana i położył się koło jego nóg. Głos należał do postaci siedzącej przy biurku i zapisującej gorączkowo coś piórem. Sądząc po tonie, był to mężczyzna. Obok niego stała Kokarda i czekała. Po kilku chwilach mężczyzna przy biurku skończył pisać i oddał dokumenty Kokardzie oraz wyszeptał w jej kierunku kilka poleceń. Kokarda ukłoniła się i pospiesznie wyszła. Irda powoli zaczynała rozumieć swoje położenie. Użyto na niej najprawdopodobniej jakiegoś rodzaju środek paraliżujący, bo po przebudzeniu mogła jedynie poruszać szyją. Kończyny były bezwładne. Jej entuzjazm wyparował, a na jego miejsce wskoczył strach, który niczym strumyk zimnej wody, zaczął spływać wzdłuż jej ciała. Mężczyzna odsunął krzesło od biurka i wstał. Miał zakrytą całą twarz. Wyglądał trochę tak jakby, nosił worek na głowie. Jego ubranie było jasne i stanowiło ono, jakby połączeniem dresów i luźnych szat, noszonych przez mieszkańców pustyń, których Irda widywała na zdjęciach jeszcze po tamtej stronie. Mężczyzna zachowywał się bardzo spokojnie, jakby jej w ogóle nie było w pomieszczeniu. Irda leżała na podłodze i próbowała się poruszyć, ale nadal nie czuła własnych kończyn.
– Musisz jeszcze poczekać, środek zwiotczający nie przestał działać – odezwał się mężczyzna, ale nawet na nią nie skierował głowy owiniętej materiałem. Podszedł do jednej z półek na książki, stał przy niej chwilę, po czym wybrał jedną lekturę, położył się na łóżku i zaczął czytać. Irda bardzo chciała zacząć z nim rozmowę, ale czuła się bardzo nieswojo, nie mogąc ruszyć nawet małym palcem u nogi. Mimo niecierpliwości postanowiła chwilę poczekać. Po kilkunastu minutach mogła już usiąść, tak więc skrzyżowała nogi i usiadła po turecku w miejscu, gdzie wcześniej leżała. Jej ubrania i włosy były całkiem suche, więc uznała, że musiała spędzić w tym miejscu dłuższy czas. Dziewczyna przyjrzała się mężczyźnie, niestety przez zakrytą twarz, nic nie mogła wywnioskować. „Ciekawe, jak on coś widzi przez tę szmatę na głowie?”. Dziewczyna bardzo chciała się odezwać, ale lekceważąca postawa mężczyzny ją hamowała. Uznała, że zabawi się z nim w „Króla Ciszy”. Przez dłuższy czas siedziała, z przyjemnością przyjmując ciepło płynące z kominka, a gdy zorientowała się, że może już wstać, zaczęła coraz bardziej się niecierpliwić. „Król ciszy” nie należał do jej mocnych stron. Gdy była mała grała w to z koleżankami, ale zawsze przegrywała. Oczywiście to była ulubiona zabawa jej rodziców, ale szybko się zorientowała, czemu ją tak lubili. Oczywiście wtedy zaczęła robić im na złość, mówiąc jeszcze więcej. Była niegrzecznym dzieckiem. Teraz bardzo tęskniła za domem. Niepokój spowodowany środkiem paraliżującym i niewiadomym położeniu w specyficzny sposób wzmagał w niej tę tęsknotę. Po kilkudziesięciu minutach nie wytrzymała i zaczęła się przemieszczać po pokoju. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. Za to Madelaine już tak. Irda pogłaskała ją za uszami i wypowiedziała kilka wesołych słów, na co pies wyraźnie się ożywił. Mężczyzna nadal z uporem czytał książkę. Dziewczyna zaczęła już powoli myśleć, że może on rzeczywiście nie widzi jej przez tę płachtę na głowie. W końcu postanowiła wykorzystać psa do odwrócenia uwagi czytającego.
– Madelaine, powiedz mi, ten facet ze szmatą na głowie to twój pan, tak? Bardzo oczytany, nie uważasz? – mówiąc to, głaskała psa, a suczka wesoło merdała ogonem. Na szczęście zapamiętała imię psa. Irda coraz bardziej zaczynała się wczuwać w tę komiczną sytuację.
– Madelaine umiesz jakieś sztuczki? Siad! – pies posłusznie usiadł.
– Dobry piesek! A czym cię twój pan zwykle nagradza? Czyta ci bajki? – i tutaj nie wiadomo, czy z nadmiaru emocji, strachu, czy braku cierpliwości, Irda zaczęła się głośno śmiać z własnych dowcipów. Poskutkowało. Chłopak poruszył się, zamknął książkę i usiadł na skraju łóżka.
– Widzę że trafiła nam się żartownisia. Myślałem, że okażesz się lepiej wychowana i nie będziesz przeszkadzała drugiemu człowiekowi w zasłużonym odpoczynku – mężczyzna miał spokojny głos, a jego barwa świadczyła o tym, że jest raczej młody.
– Dobrze wychowana? Jak rozumiem jesteś tu gospodarzem, a nawet się nie przedstawiłeś – zripostowała Irda.
– Punkt dla ciebie. Już naprawiam swój błąd. Jestem tak zwanym Królem, który kontroluje wszystko, co trzeba kontrolować w Szarości. Witaj w moim domu. To jest mój osobisty pokój – tutaj wstał, rozłożył ręce, jakby prezentował dziewczynie królestwo, a następnie podszedł do biurka i usiadł na krześle, zwracając głowę w stronę Irdy.
– Nieco mnie zaskoczył twój sposób na odnalezienie mnie. Bieganie i krzyczenie „Królu!” na ulicy jest bardzo oryginalnym pomysłem i w sumie to cię uratowało przed natychmiastową egzekucją. Rozumiem, że skoro tak usilnie szukałaś mnie, masz do mnie jakieś pytania. Słucham. – Irda tylko czekała na to.
– Jak mogę się stąd wydostać? – mężczyzna w odpowiedzi spuścił głowę i głośno westchnął.
– Nie możesz. Co wchodzi do Szarości zostaje w Szarości. Zostaniesz tu do końca życia. Niestety nie będzie ono długie. Potrwa jeszcze zaledwie kilkanaście do kilkudziesięciu minut. – Irda wstrzymała oddech. Zrozumiała, że mężczyzna właśnie zainsynuował, iż dziewczyna zaraz umrze. Jednak wypowiedział to w tak spokojny sposób, że ta informacja nie do końca dotarła do dziewczyny. Postanowiła odstawić tę przerażającą myśl na bok i drążyć temat powrotu do domu.
– No, ale jednak towary tu jakoś docierają. Więc jest jakaś droga.
– Tak, jest. Jest to droga w jedną stronę. Towary nie wracają z powrotem, podobnie jak ludzie. Coś jeszcze? – Irda na chwilę zamilkła, po czym zaczęła mówić z drżącym i coraz bardziej płaczliwym głosem.
– Nie wierzę ci. Przecież ty, jako Król za pewne posiadasz najwięcej informacji o tym mokrym i śmierdzącym miejscu i jestem wręcz pewna, że znasz sposób na ucieczkę z tej absurdalnej krainy! – dziewczyna podniosła głos. Był to swego rodzaju podświadomy protest wobec słów mężczyzny. Irda po prostu nie mogła zaakceptować, że cały jej trud poszedł na marne. Nie mogła zrozumieć, że nie ma dla niej nadziei. Nie mogła pogodzić się z myślą, że zostanie tu na zawsze. Łzy naszły jej do oczu. „Mamo, tato, jak ja za wami tęsknię” – nagle ta myśl, odsuwana na bok przez wiele dni uderzyła z całą mocą. Zrozumiała, że nie zobaczy więcej rodziców. Nie oślepią ją świecące neony, nie opalą promienie słońca, nie ogłuszy trąbienia samochodów. Nie poczuje już dotyku mamy, nie przytuli się do ojca i nie usłyszy jego spokojnego tonu. Nie pokłóci się z bliskimi i nie obejrzy filmu z przyjaciółką, na którym obie będą się śmiać.
Rozpłakała się.
Chłopak spokojnie czekał na krześle, aż dziewczyna się uspokoi. Madelaine czuwała koło niej, liżąc ją po rękach.
– Dziękuję piesku – Irda pogłaskała suczkę i nieco się uspokoiła.
– Cieszę się, że w końcu do ciebie dotarła prawda. Mimo, że jestem pełen podziwu dla twojej determinacji spotkania się ze mną, w Szarości istnieje jeszcze jedna zasada, o której mało kto wie. A mianowicie:  „Każde spotkanie Żywego z Królem jest jego ostatnim.” – Mężczyzna skierował głowę w stronę drzwi i podniósł głos – Kokarda!
Do Irdy nawet nie zdążyło dotrzeć znaczenie słów Króla, gdy do pokoju błyskawicznie weszła osoba w czerni z przewiązaną przez ramię czerwoną wstążką. Dziewczyna zauważyła broń wycelowaną prosto w nią, Madelaine, która z agresją rzuciła się na Kokardę i zrywającego się z krzesła mężczyznę, krzyczącego – „Madelaine!”
Irda zemdlała.
Akurat teraz, gdy postanowiłem zaniechać realizacji swojego planu na pewien czas, musiała pojawić się kolejna osoba i to w dodatku kobieta. Muszę przyznać, że bardzo zaskoczył mnie jej sposób na szukanie mnie i całkiem interesująca była jej ogromna determinacja. Oczywiście zawsze chcą tego samego, a ja wciąż im odmawiam. I będę robił to dalej, aż w końcu zakończę swoją kadencję. Środek usypiający bardzo silnie ją zmorzył. I dobrze, bo miałem sporo spraw na głowie i szczerze nie miałem siły zajmować się nowym „gościem”. Już od dwóch godzin leżała na ziemi przy kominku. Musiałem bardzo powstrzymywać się, żeby nie położyć jej na łóżku, ale wolałem nie okazywać tego typu empatii, zwłaszcza nie będąc do końca pewnym, co mam dalej z nią zrobić. Nadal sam siebie zaskakiwałem, że pozostały we mnie resztki współczucia, który nieustannie próbowały zmiażdżyć wilgoć, pleśń, śmierć i samotność. Miała piękne blond, kręcone włosy. Przypominały nieco włosy mojej matki. Z tym, że mama miała ciemne loki, które gdy pracowała wiązała w warkocz. Gdy byłem mały często pociągałem za niego, aby zwrócić na siebie uwagę. Uśmiechnąłem się do siebie, w odpowiedzi na wspomnienia. Spod płótna okalającego moją twarz i tak nikt nie mógł ujrzeć mojej mimiki. Zauważyłem, że ostatnio coraz częściej przypomina mi się dom. Chyba robię się sentymentalny. Albo coraz bardziej samotny. Podpisując kolejne dokumenty zauważyłem kątem oka, że dziewczyna zaczęła się wybudzać. Cholera, jeszcze nie skończyłem swoich spraw, a pewnie zaraz będę miał pokaz płaczu, strachu i potok pytań. Zawsze tak było. Goście budzili się w obcym miejscu w pół sparaliżowani i zaczynała się panika. Westchnąłem. Trudno, można powiedzieć, że po tylu razach się przyzwyczaiłem. Jakże byłem zdziwiony, że po kilkunastu minutach dziewczyna mimo odzyskanej przytomności, nie odezwała się ani słowem. Przez chwile zacząłem myśleć, ze sparaliżowało jej język. Postanowiłem chwilę odpocząć przy lekturze i poczekać na rozwój sytuacji. Mówiąc prawdę, w ogóle nie byłem w stanie skupić się na czytaniu i cały czas obserwowałem dziewczynę. W takich chwilach byłem bardzo wdzięczny za ten kawałek materiału na mojej twarzy. Dziewczyna zachowywała się przedziwnie. Widać było, że mocno się niecierpliwi, ale mimo to nie wydusiła ani słowa. Zaczęło mi to przypominać zabawę w „Króla Ciszy”. Znów przed oczami pojawiły mi się odległe wspomnienia z dzieciństwa, gdy bawiłem się w tę grę z moją mamą. O dziwo, zawsze wygrywałem. Po czasie zrozumiałem, że mama specjalnie odzywała się pierwsza, żeby zrobić mi przyjemność. Skoro dziewczyna chce tak to rozegrać…, chwilę, jak ona miała na imię? Coś na i… A tak – Irda. Po raz kolejny bardzo się zdziwiłem, gdy Irda podeszła do Madelaine i zaczęła do niej mówić. Słysząc jej zabawną paplaninę, musiałem się mocno powstrzymywać, żeby nie parsknąć. Kiedy ja ostatnio się śmiałem? Musiałem przyznać przed sobą, że dziewczyna mnie zaintrygowała. W końcu to ja przegrałem grę w „Króla Ciszy”. Oczywiście ku mojemu lekkiemu rozczarowaniu rozmowa, jak zwykle dotyczyła jednej rzeczy – ucieczki. Irda zareagowała tak, jak się tego spodziewałem – płaczem. Na szczęście szybko wzięła się w garść. Przyglądając się jej, zrozumiałem, że jest naprawdę bardzo ładna. Miała posklejane loki, lekko zabrudzone i stare ubranie, ale mimo to widać było, że jest piękną dziewczyną. Szkoda, że musi umrzeć. To mogła być naprawdę ciekawa partnerka do rozmów. Mimo to, zawsze przestrzegałem zasad. Skoro już tu weszła, nie mogła wyjść, a ja obiecałem sobie, że na razie nie będę szukał nowego kandydata. Przynajmniej na razie. Ah, nawet Madelaine ją polubiła. Nagle zrozumiałem, że nawiedziła mnie emocja, której już dawno nie czułem.
Zrobiło mi się przykro.
 

Irda budziła się powoli. Przez chwilę drzemała z niepełną świadomością i wydawało jej się, że śpi we własnym domu. Wyciągnęła prawą rękę w poszukiwaniu komórki, aby sprawdzić godzinę. Jej dłoń napotkała na stary, podziurawiony koc. Dziewczyna szybko ocknęła się, uświadamiając sobie, że bynajmniej to nie jej dom, lecz mały, brudny i wilgotny pokoik w restauracji. Gdy tylko usiadła, uderzył ją potworny ból głowy, więc szybko położyła się z powrotem na cienkim posłaniu.

– Jak ty możesz być taka głupia? Ja naprawdę nie wiem, jak można być tak bezmyślnym?! – to był Mark. Siedział koło jej wezgłowia z poważną miną. Irda uświadomiła sobie, że brzmi jak jej matka. Mimo powagi sytuacji, uśmiechnęła się dyskretnie.
– Przepraszam Mark… – wyszeptała.
– Czy ty w ogóle wiesz, jakie miałaś szczęście? Nie tylko przeżyłaś spotkanie z Kokardami, ale i z samym Królem! Nie znam nikogo, kto dokonał podobnej rzeczy. Więcej szczęścia niż rozumu… – po tych słowach, Mark zaczął coś mamrotać pod nosem, a Irda zastanawiała się skąd wiedział, że była u Króla. Może Kokardy coś mówiły w restauracji? Widocznie, w każdym miejscu, nawet tu, plotki roznoszą się z szybkością górskiego strumienia.
– Szef przyjął cię, dał pracę, karmi, a ty tak się mu odpłacasz? Od dzisiaj masz zakaz wychodzenia zza próg restauracji! – chłopak umilkł, czekając na odpowiedź, ale Irda się nie odzywała. Głowa jej pękała. – Rozumiesz, Irda? – zapytał już nieco łagodniej.
– Tak, już daj spokój. Przepraszam. – Po tych słowach Mark energicznie wstał i wyszedł do restauracji, znów mamrocząc coś pod nosem.
Dziewczyna cały dzień dochodziła do siebie. Pod wieczór ból głowy nieco zelżał i mogła zacząć się swobodnie ruszać. Oczywiście w restauracji czekało na nią jeszcze kazanie szefa. Z miną zbitego psa wszystkich przeprosiła i obiecała poprawę. Pani Helena, jak zwykle nie wykonała żadnego ruchu, jedynie Bruno cieszył się na jej powrót. Cały wieczór dziewczyna stała na progu restauracji i wsłuchiwała się w deszcz. Nigdy nie była dobra z fizyki, ale jej myśli popłynęły w kierunku charakteru wody. Trzy formy. Stała, ciekła i gazowa. Lód, ciekła woda i para wodna. Substancja, bez której życie nie istnieje, a która jednocześnie może je odebrać. Zimna, wysysająca ciepło, lub gorąca wręcz parząca. Spokojna, albo rwąca. Gasząca pożar lub powodująca powódź. Zapragnęła być jak para wodna. Ulotnić się gdzieś poza to szare i brudne miasto. Jednak rozumiała, że powinna raczej stać się jak lód – twarda, nie do pokonania, jeżeli chciała osiągnąć swój cel. Miała świadomość, że póki co była jedynie zwykłą cieczą, drugą, najsłabszą formą nie mającą wystarczająco siły, aby przekształcić się w coś innego.
Nic prawie nie pamiętała z ostatniej sceny w pokoju Króla. Wydawało się jej, że pies rzucił się na Kokardę, która miała ją zabić. Irda wiedziała, że ledwo uszła z życiem, mimo to zamiast radości czuła wściekłość, że nic nie udało jej się dowiedzieć. Próbowała odpowiedzieć sobie na pytanie: „I co teraz?”, ale prawdę mówiąc jej tok myślowy przerywał raz po raz obraz Króla. Od początku wydawał jej się hmm… interesującym człowiekiem i jakby to ująć… spokojnym i… raczej łagodnym. Irda nie nazwała by go dobrym, ale na pewno nie biło od niego okrucieństwo, które czasem dostrzega się w spojrzeniach Kokard w restauracji. Jakby miała go określić jednym zdaniem, to powiedziałaby, że to „dobrym partner do rozmowy”. Może nie była to zbyt błyskotliwa charakterystyka, ale teraz było ją stać jedynie na to. Ciężko było jej uwierzyć, że tak szybko i bez emocji skazał ją na śmierć. I to w sumie za nic. Za to, że po prostu chciała z nim porozmawiać? Jego obraz, który powstał w jej głowie w wyniku ich krótkiej konwersacji, nijak nie przypominał człowieka, którym Król okazał się być na końcu ich spotkania. Jakby żyły w nim dwie osobne postaci. Irda próbowała przeanalizować informacje, które od niego dostała, ale wciąż podświadomie wypychała je z głowy. „Co wchodzi do Szarości zostaje w Szarości. Zostaniesz tu do końca życia”. Słowa mężczyzny odbijały się słabym echem w głowie Irdy. Mimo, że dziewczyna nie miała pojęcia, co dalej będzie czynić, jedyne co wiedziała to, że nie może pogodzić się z tą zasadą, przekazaną jej przez Króla.
Postanowiła, że nie podda się. Przynajmniej, na pewno jeszcze nie teraz.
Kolejne dni toczyły się swoim zwykłym rytmem. Irda zaczęła nazywać ten metronom – rytmem deszczu. Kokardy przychodziły codziennie, aby zjeść i tak jak wcześniej zupełnie nie zwracały na nią uwagi. Mark od czasu do czasu, gdzieś znikał. Bruno wesoło machał ogonem i chodził na zwiady po okolicznych mokrych ulicach. Szef się uprzejmie uśmiechał, rankami powstrzymywał żonę przed pójściem do fabryki i całymi dniami doglądał jej i restauracji. Irda każdego wieczoru stawała na progu restauracji, myśląc.  Głównie wspominała dom.
W końcu przeszedł taki dzień, że jej determinacja na chwilę osłabła. To był ten jeden z bardziej deszczowych dni, o ile można tak powiedzieć o krainie, gdzie ciągle pada. Irda stojąc zwyczajowo na progu restauracji zaczęła płakać. Za rodzicami, za domem, za słońcem, czy nawet za głupią komórką. Wtedy poczuła się pierwszy raz prawdziwie samotna. Gdy wróciła do pokoju, Mark już leżał pod swoim kocem. Irda zgasiła światło i położyła się na swoim posłaniu. Próbowała zasnąć, ale uczucie pustki zamiast wygasać, wciąż w niej rosło.
– Mark? – chłopak nie odpowiedział – Śpisz? – Mark westchnął i odwrócił się w jej stronę.
– Tak? – zapytał. Irda chwilę milczała, bo nie mogła zebrać się, aby zadać pytanie, gdyż miała świadomość, że jest wyjątkowo żenujące.
– Mark, to może jest nieco żenujące, ale mam prośbę. Mogłabym się do ciebie, hmm… przysunąć? No w sensie przytulić? – nastał moment krępującej ciszy – Eee, jak to problem, to… eee… zapo… – Już miała zrezygnować, ale chłopak odsunął poły swojego koca, zapraszając na swoje posłanie. Irda bez zbędnego zastanowienia skorzystała z propozycji i wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. Mark po chwili objął ją swoim ramieniem i zasnął. Zanim Irda zdążyła zastanowić się nad tym, co tak naprawdę wyprawia,  głęboko usnęła.
Gdy rano się obudziła, Marka już nie było. Zaraz przypomniała sobie wczorajszą noc. Poczuła się jeszcze bardziej zażenowana niż wcześniej i szczerze cieszyła się, że dziś był jednym z tych dni, kiedy chłopak zniknął na mieście. Praca biegła swoim zwykłym rytmem, choć Irda nie mogła się skupić na codziennych czynnościach, bo wciąż stresowała ją myśl, co będzie jak Mark wróci. Czy będzie na nią patrzył z zażenowaniem? I jak niby ma nadal z nim spać w tym samym pokoju? Jednak Stary Nom miał racje, gdy mówił o wątpliwościach, co do wspólnego mieszkania kobiety i mężczyzny. I nastał ten moment. Irda zmywała naczynia po Kokardach, gdy wrócił Mark. Przywitał się ze wszystkimi i od razu zaczął pomagać jej przy sprzątaniu. Zachowywał się jakby nigdy nic. Irda poczuła ogromną ulgę.
– Mark?
– Hmm?
– Powiesz mi jak w ogóle trafiłeś do Szarości?
– Urodziłem się tu. – Irda oderwała wzrok od brudnych naczyń i spojrzała na niego zdumiona.
– Raczej nie ma tu zbyt wielu rodzin, przynajmniej w klasycznym rozumienia tego słowa i także nie jestem wyjątkiem. W Szarości mieszka kilka Żywych kobiet, które świadczą usługi Kokardom. Moja matka była jedną z nich. Zwykle takie kobiety usuwają ciążę, ale ja jakoś się ostałem. Matka była ze mną przez kilka pierwszych lat mojego życia, po czym zniknęła. Nigdy nie dowiedziałem się, co ją spotkało, ledwo ją pamiętam. Wychowywałem się w koszarach. Można powiedzieć, że jestem dzieckiem Kokard, chociaż oczywiście wolałbym, żeby było inaczej. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, co oznacza dorastanie w rodzinie. Wiesz takiej prawdziwej.
– Przykro mi Mark.
– Niepotrzebnie. Tak naprawdę to mi szkoda was – ludzi z tamtej stronie. Widzę jak się męczycie wspominając tamte życie i chociaż jest to temat tabu, to nie oszukujmy się, to pierwszorzędna kwestia życia tutaj. Ja nie znam tamtej strony, dlatego też nie tęsknię za nią.
Teraz, gdy napięcie opadło, dziewczyna mogła na spokojnie zastanowić się nad planem, który obrała. Miała świadomość, że jest on jeszcze bardziej szalony jak poprzedni i wciąż zżerały ją wyrzuty sumienia, że Stary Nom i Mark będą się o nią martwić oraz, że znów będzie zmuszona zawieść ich zaufanie. Prawdę powiedziawszy bała się. Bała się tego, co zamierzała zrobić, ale też wiedziała, że nie jest w stanie spokojnie czekać na cud, bo takie rzeczy po prostu się nie zdążają.
Zamierzała sama stworzyć swój osobisty cud.

Tej nocy także nie mogła spać, ale już nie odważyła się odezwać do Marka. Zasnęła dopiero nad ranem. Cały dzień próbowała zachowywać się normalnie, ale emocje w niej buzowały. W końcu znalazła moment, gdy szef zajmował się żoną, a Mark zniknął gdzieś na zapleczu. Irda wybiegła z restauracji. Zamierzała znaleźć patrol Kokard, więc udała się w kierunku wielkich kominów fabryki górujących nad miastem w nadziei, że znajdzie tam kilka grupek zamaskowanych mężczyzn. I rzeczywiście po kilkunastu minutach zauważyła czarne postacie przechadzające się jedną z mokrych ulic. Podeszła do owej grupy i zrobiła chyba najbardziej niebezpieczną rzecz, jaką może sobie wyobrazić mieszkaniec Szarości. Odezwała się do Kokardy.

– Przepraszam, czy mogliby panowie zabrać mnie do Króla? – mężczyźni odwrócili się w jej stronę, a w ich wzroku można było dostrzec niedowierzanie. Mimo ich zaskoczenia otrząsnęli się błyskawiczne i Irda poczuła wyczekiwane ukłucie w okolicy karku.
Nastała ciemność.

*

 
Dziewczyna tak jak się tego spodziewała, obudziła się z ogromnym bólem głowy. Nie wiedziała jaki środek na niej stosują, ale postanowiła, że musi coś z tym zrobić, bo już dłużej nie wytrzyma pobudek w akompaniamencie pulsującego bólu. Ujrzała znajomy pokój. Nie mogła jeszcze ruszać tułowiem, ale była w stanie mówić. Szybko spostrzegła merdającą ogonem Madelaine. Pies wyraźnie cieszył się na jej przybycie.
– Dziękuję piesku za poprzedni raz – odezwała się Irda, a suczka polizała ją po twarzy. W pokoju było pusto. Po kilkunastu minutach Irda była w stanie usiąść. Po pół godzinie mogła wstać, więc zaczęła przechadzać się po pokoju. Na biurku leżała niezliczona ilość papierów, a w śród nich bardzo osobliwy, mosiężny kałamarz. Miał dwa pojemniki na tusz, a pośrodku nich stała figurka psa stojącego na dwóch tylnych łapach, naprężającego mięśnie i szczerzącego zęby. Wyglądał jakby był w momencie ataku. Ograniczał go krótki łańcuch łączący jego szyję z mosiężną rzeźbą słupa. Słup to było miejsce na pióro. Irda uświadomiła sobie, że powinna poprzeglądać papiery w nadziei, że coś znajdzie. Jednak nie sądziła, aby Król zostawił ją samą, gdyby miał coś do ukrycia. Ponadto nie chciała narażać jego zaufania, jeżeli oczywiście w ogóle można mówić o jakimkolwiek zaufaniu w stosunku do ich dwojga. Gdy Irda nosiła się z zamiarem podejścia do półki z książkami, drzwi otworzyły się. Wszedł Król. Mężczyzna stanął przy drzwiach i skrzyżował ręce na piersi. Wyglądał praktycznie tak samo jak za pierwszym razem. Gdy Irda patrzyła na jego zakrytą twarz przeszedł ją dreszcz. Strach powrócił, jednak dołożyła wszelkim starań, aby się opanować.
– Jesteś albo bardzo odważna albo bardzo głupia. – Król podszedł do łóżka i usiadł. Dziewczyna zrobiła to samo. Usiadła koło niego. Wiedziała, że takie zachowanie jest pewnie nie do przyjęcia, ale już wcześniej przemyślała, co będzie czynić. Zrozumiała, że nic nie wskóra oczywistym zachowaniem i im dłużej będzie wzbudzała ciekawość, tym dłużej pożyje. W końcu jej nietypowe poczynania uratowały ją poprzednim razem. Oczywiście, to była tylko hipoteza, podszyta jej intuicją. Równie dobrze mogło się okazać, że dzisiejszy dzień jest jej ostatnim. Król nie wykonał żadnego ruchu, gdy usiadła koło niego, ale niestety nie widziała jego twarzy, przez co zupełnie nie mogła zinterpretować jego nastroju.
– Po ostatnim naszym spotkaniu doszłam do wniosku, że jesteś tu bardzo samotny. Oczywiście nie mam pojęcia do czego sprowadzają się twoje zadania, ale wnioskuję, że jedynymi twoimi towarzyszami są Madelaine i te ponure Kokardy. Tak, więc postanowiłam cię odwiedzić, abyś tak bardzo się nie nudził.  – Było to oczywiste kłamstwo, o którym Król z pewnością wiedział. Oboje mieli świadomość po, co tak naprawdę dziewczyna go odwiedza, narażając życie. Dlatego też wypowiedziane przez nią naiwne kłamstwo, na które nawet nie siliła się by brzmiało wiarygodnie, nie miało żadnego znaczenia. Ciekawa była, czy mężczyzna także wejdzie w rolę i oboje będą udawać, że dziewczyna zmartwiona jest jego samotnością. Król przez chwilę nic nie mówił, po czym gwałtownie położył się na łóżku i zaczął się śmiać. Śmiał się naprawdę długo, a Irda doszła do wniosku, że jego radość jest szczera, więc też poszła w jego ślady. Cieszyła się, że mężczyzna, mimo wszystko, posiada przynajmniej minimalne poczucie humoru.
– Bardzo dziękuje, że o mnie pomyślałaś – Król zdołał wycedzić kilka słów przez śmiech. – W takim razie porozmawiajmy. Napijesz się czegoś? – tutaj zwrócił głowę w jej kierunku. Jedyny rzecz do picia w restauracji to była woda i herbata, więc dziewczyna wybrała coś, za czym bardzo tęskniła odkąd znalazła się w Szarości.
– Poproszę sok pomarańczowy – Król odwrócił się w stronę drzwi i zawołał Kokardę. Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich zamaskowany mężczyzna.
– Sok pomarańczowy. – Kokarda ukłoniła się i zamknęła drzwi. Nastąpiła długa cisza i Irda zrozumiała, że to ona musi zacząć rozmowę.
– Masz tu dużo książek. Polecasz którąś konkretnie?
– Hmm… coś się znajdzie, ale myślę, że ta co teraz czytam, jest jedną z ciekawszych. A ty czytasz coś w restauracji?
– Niestety nasza biblioteka jest bardzo uboga. Kilka specjalistycznych książek z dziedzin, w których jestem kompletnie zielona i parę klasyków, które już czytałam po tamtej stronie. A macie tu kino, jakieś filmy? Cokolwiek?
– Niestety nie ma. Jeżeli chodzi o rozrywkę, to przychodzą do nas tylko książki. I oczywiście prostytucja, ale raczej cię nie zainteresuje. – Tutaj Król na chwilę umilkł, po czym kontynuował – Przypomniałaś mi, jak bardzo lubiłem filmy jeszcze, gdy mieszkałem po tamtej stronie. – Jego wypowiedź przerwało pukanie do drzwi. To Kokarda przyniosła sok pomarańczowy. Król podał jej szklankę. Gdy tylko Irda zmoczyła usta, uderzyły ja wspomnienia. Przypomniała sobie, jak w gorące dni szła do lodówki i prosto z kartonu piła sok pomarańczowy, aby się trochę ochłodzić. Gdy tylko mama ją przyłapała, zawsze prawiła jej kazanie, że to obrzydliwe pić prosto z kartonu, że sok jest dla wszystkich i ma sobie nalać do szklanki. Bardzo ją wkurzały tamte słowa, ale teraz bardzo z nimi zatęskniła. Król umilkł na chwilę, dając jej czas na wspominanie.
– Bardzo lubiłem sok pomarańczowy. Zwłaszcza w gorące dni. Chociaż lepiej orzeźwiał grejpfrutowy. Niestety grejpfruty są rzadkim towarem. No, ale coś mówiłaś o filmach. – Po tych słowach Król nie dał jej czasu na odpowiedź, tylko zaczął opowiadać o kinie, ulubionych filmach, aktorach i reżyserach. Na szczęście Irda też lubiła filmy, dzięki czemu okazała się być dla niego godnym rozmówcą. Mężczyzna wyraźnie się rozluźniał z każdym słowem. W końcu oboje położyli się na łóżku i ostro dyskutowali o kinematografii. Gdy dziewczyna słuchała jego emocjonujących wypowiedzi, poczuła się niemal jak w domu. Jakby znów rozmawiała ze swoją przyjaciółką, która też kochała filmy. Albo z ojcem który miał nieco dziwaczny gust, ale był nieocenionym źródłem wiedzy jeżeli chodzi o kinematografię, której prawie nikt nie znał. Król śmiał się, kłócił z nią, a gdy się emocjonował zauważyła, że łapie ręką czubek nosa przez materiał. W tej chwili wyglądał na całkowicie rozluźnionego, zwykłego chłopaka. Gdyby ktoś jej powiedział, że jest to Król Szarości, od którego zależy cały przepływ towarów do tej krainy, który próbował ją zamordować jeszcze kilka dni temu, to by go wyśmiała. Nie miała pojęcia, ile już rozmawiali. Całkowicie straciła poczucie czasu. W końcu doszło do tego, że zaczęli grać w kalambury na zgadywanie tytułów filmów, przy czym Madelaine im kibicowała machnięciami ogonem i radosnym szczekaniem. Gdy Król odgrywał jedną z komedii Irda tak się śmiała, że zaczęła się martwić o stan własnej przepony.
– Proszę… proszę przestań już bo się posikam! – Irda wypowiadała słowa z trudem, trzymając się za brzuch. Król śmiał się razem z nią i już miał jej coś odpowiedzieć, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Po tym, jak mężczyzna powiedział: „Można”, Kokarda weszła do pokoju i przekazała mu coś na ucho. Król skinął głową i Kokarda wyszła. Cały uśmiech zniknął z jego twarzy i dziewczyna błyskawicznie wyczuła, że powrócił ten człowiek, który jeszcze nie dawno skazał ją na śmierć.
– Musisz wyjść. Jestem wdzięczny za tę rozmowę, ale zrozum, że nasze spotkania dobiegły końca. Madelaine chyba by mnie zagryzła, gdybym kazał znów cię zabić, dlatego nie utrudniaj mi tego i nie przychodź więcej. Kokardy zabiorą cię na zewnątrz. – Irda chciała sprzeciwić się, ale zdążyła wypowiedzieć jedynie „ale”, gdy Król błyskawicznie wyszedł z pomieszczenia. Zaraz za nim weszła Kokarda i mimo, że Irda próbowała protestować, znów poczuła ukłucie i zapadła ciemność.
Gdy dowiedziałem się, że ta dziewczyna ­– Irda, znów chce się ze mną zobaczyć, byłem bardzo zaskoczony. Zawsze uważałem, że groźba śmierci jest najskuteczniejszym środkiem odstraszającym. Widocznie nie dla niej. Byłem również bardzo zdziwiony, gdy Madelaine kilka dni temu zaatakowała Kokardę w obronie dziewczyny. Ten pies to najbardziej pacyfistyczne stworzenie jakie spotkałem, więc to wyjątkowe zdarzenie odczytałem jak swego rodzaju znak, chociaż nigdy nie wierzyłem w zabobony. Od tego momentu kategorycznie zakazałem krzywdzenia dziewczyny. Chyba jednak pora powrócić do realizacji planu. Nie jestem wierzący, ale mam wrażenie, że ostatnio dzieją się takie rzeczy, że aż trudno uwierzyć w zwykły przypadek. Czasem łapię się na tym, że myślę o Szarości jako o bycie, może nie posiadającym własnej woli, ale przynajmniej cechujący się zalążkami świadomości. Wróciłem myślami do dziewczyny. Uważałem, że po tym incydencie już nigdy jej nie zobaczę. Cóż, myliłem się. Im więcej to analizuję, tym bardziej uderza mnie myśl, że w sumie chętnie znów się z nią zobaczę. Chyba rodzą się we mnie pozytywne emocje. Zupełnie niepotrzebnie, ale cóż… każdy mój dzień wygląda tak samo, więc podświadomie poszukuję jakiejś odskoczni. Spacery z Madelaine, ćwiczenia, podpisywanie miliona dokumentów, słuchanie raportów, wydawanie rozkazów, zamawianie i kontrola przepływu towarów, no i oczywiście sprawowanie pieczy nad fabryką. Najważniejsze – fabryka. W obliczu tej ciągłej monotonni spotkanie z intrygującą dziewczyną, było niczym długo wyczekiwane wyjście do cyrku dla małego chłopca. 
Ten dzień to nie był koniec zaskoczeń. Gdy Irda beztrosko usiadła koło mnie i oznajmiła, że przyszła tu żeby zabić moją nudę, byłem tak zdziwiony, że wybuchnąłem śmiechem. Musiała mieć świadomość, że przecież nie uwierzę w takie naiwne kłamstwo, mimo to z niego skorzystała. Wtedy też stała się rzecz, której również się nie spodziewałem. Wraz z moim śmiechem poczułem, jakby coś we mnie zmalało. Niewidzialna, wstrętna ciecz, zalewająca moje żyły, po prostu się cofnęła, jakby przestraszyła się nagłej radości. Szkoda, że to uczucie było jedynie chwilowe. Przypomniałem sobie jeszcze do tego ten sok pomarańczowy. Ze wszystkich rzeczy wybrała akurat to. Wróciły te wszystkie chwile, gdy skradałem się po tamtej stronie do lodówki i wypijałem prosto z kartonu sok pomarańczowy, bo nie chciało mi się nalać go do szklanki. Mama, gdy mnie przyłapała, prawiła kazania. Na jej czole robiła się wtedy drobna zmarszczka, która zawsze była zwiastunem kłopotów. Oczywiście kłopotów dla mnie. Mama, gdy mnie pouczała potrząsała głową, jakby chciała dodać znaczeniu jej słowom, a jej ciemne loki falowały wraz z ruchami głowy. Zauważyłem, że blond włosy Irdy podobnie się kołyszą, gdy się emocjonuje. Obserwowałem właśnie kołyszące się włosy, gdy ekscytowała się opowiadając mi o filmie, którego nie znosiła, a ja go uwielbiałem. Miałem świadomość, że nie jest najlepszy, ale czułem do niego ogromny sentyment, bo był to pierwszy film, który oglądałem z ojcem. W czasach, gdy jeszcze z nami mieszkał. Cholera, jak to jest, że jak jestem z ta dziewczyną, to wracają mi wszystkie wspomnienia z tamtej strony? Zdaje sobie sprawę, że Irda nie przychodzi tu po to, żeby dotrzymać mi towarzystwa, lecz po informacje. Mimo to miała rację, co do jednego ­– byłem samotny. Samotny, znudzony i… hmm, nieszczęśliwy. Nauczyłem się z tym żyć już dawno, ale, cholera… ona przypomniała mi jak to było kiedyś, bez tego syfu Szarości. Gdy z nią rozmawiam zapominam o odpowiedzialności, o tym mokrym mieście, o wilgoci, pleśni i fabryce. Czuję się jak…, jak młody chłopak, którym przecież jestem! Jak to się stało, że po pewnym czasie zacząłem grać w kalambury, doprowadzając do łez ze śmiechu Irdę? Może dziewczyna była po prostu świetną aktorką i manipulatorką, zdeterminowaną do osiągnięcia celu za wszelką cenę. Nawet jeśli, to byłem jej wdzięczny. Wdzięczny za to, że znów poczułem się jak po tamtej stronie. 
Zamknąłem drzwi i zdjąłem tę pieprzoną szmatę z głowy. Wieczór to był zawsze wyczekiwany przeze mnie czas, gdy mogłem pozbyć się tego skrawka materiału, przez który widziałem niewyraźnie, wiecznie się pociłem i szczypała mnie skóra. Niestety, takie były zasady i bezwzględnie je przestrzegałem. Z resztą każdy by przestrzegał, znając konsekwencje. Obmyłem twarz i odważyłem się popatrzeć na siebie w lustrze. Blond włosy brzydko oklapły, w wyniku całodniowego noszenia materiału na głowie. Gdy patrzyłem w lustro chciałem ujrzeć tego chłopca, którym byłem zanim tu dotarłem, tego którym znów się stałem podczas gry w kalambury i obserwując, jak dziewczyna pije sok pomarańczowy. Znów podjąłem ryzyko patrzenia na siebie. Odkąd tu trafiłem nauczyłem się przeglądać w lustrze, ale nigdy nie patrzeć. Tak jak się spodziewałem, zobaczyłem tylko zmęczonego, wstrętnego potwora, cierpienie, śmierć oraz obojętność. Przez chwilę poczułem ukłucie tego obrzydliwego, pełzającego, zimnego uczucia nienawiści do siebie, ale szybko się opamiętałem. Tak długo odsuwam od siebie wszystkie zbędne emocje, że jestem w stanie zobojętnieć w ułamek sekundy. Tylko dzięki temu mogę jeszcze funkcjonować. 
Znów popatrzyłem w lustro, tym razem przeglądając się, ale już nie patrząc.

Irda po raz kolejny powitała dzień potwornym bólem głowy. Obudziła się w znajomym obskurnym pokoiku i pierwsze, co zobaczyła to wesołego Bruna i zrezygnowanego Marka.

– Ja nie wiem, co mam ci powiedzieć. Ty nie jesteś głupia, ty jesteś nienormalna – odezwał się smutnym głosem Mark, co okazało się być dużo gorsze, niż gdyby miał na nią nakrzyczeć. – Nawet nie wyobrażasz sobie, jak szef się o ciebie martwił. Wiesz przecież, jaką ma sytuację z żoną, naprawdę musisz mu to robić? – po tych słowach Irdzie zrobiło się naprawdę przykro, ale postanowiła nie oszukiwać ani siebie ani ludzi jej bliskich.
– Wiem, Mark. Ja naprawdę bardzo was przepraszam, ale nie będę wam dłużej mydlić oczu. Ja tu nie dożyję swoich dni. Po prosu nie ma na to szans. Będę wciąż szukać drogi ucieczki, albo umrę próbując. Wiem, że brzmi to może absurdalnie, ale taka jest moja decyzja. Naprawdę jestem wam ogromnie wdzięczna i bardzo was lubię oraz nie jestem w stanie wynagrodzić wam uratowania mi życia i opieki nade mną, ale nie spędzę reszty życia w restauracji. – Dziewczyna umilkła i popatrzyła w sufit, a z oczu popłynęły jej łzy. – Przepraszam. – Wyszeptała i odwróciła się plecami do Marka. Ten siedział jeszcze chwilę przy niej, po czym wyszedł bez słowa.
        Irda leżała jeszcze długo, nawet po tym jak paraliż minął. Prawda była taka, że bała się konfrontacji z szefem, ale wiedziała, że nie da rady chować się pod dziurawym kocem przez wieczność. Znów zapragnęła być jak woda. Wsiąknąć w stary materiał posłania, a później wyparować, jakby nigdy nic. W końcu, gdy odsunęła poły płachty i pokazała się w głównym pomieszczeniu, postanowiła jedynie szczerze przeprosić szefa i jego żonę, co wykonała niezwłocznie i zająć się codziennymi czynnościami. Rozważała szczerą rozmowę z Starym Nomem, ale po głębszym zastanawianiu zrezygnowała z niej. Uważała, że będzie ona gorszym rozwiązaniem w wypadku uprzejmego staruszka.
           Dni znów zaczęły płynąc deszczowym rytmem, ale kilka rzeczy się zmieniło. Mark zachowywał wobec niej rezerwę i odzywał się wtedy, gdy musiał, a ich wspólne wieczorne picie herbaty przekształciły się w wspólną kontemplację własnych dłoni, trzymających kubki z napojem. Miała wrażenie, że wszyscy w restauracji przekształcili się w formę stałą – bryły lodu. Irda ponadto odkryła bardzo zadziwiającą rzecz. Od czasu jej powrotu do restauracji kilka razy Kokardy rzucały jej przelotne spojrzenia. Już nie była anonimowa. Widać wieści nawet w Szarości płyną szybko. Dziewczyna po cichu liczyła na to, że tym razem Król wykona jakiś ruch. Nawet jeśli pod koniec ich spotkania okazał się zimny i powiedział, że nigdy się już nie zobaczą, to czuła, że jednak był szczęśliwy z ich dyskusji. Liczyła na to, że będzie chciał ją powtórzyć. Niestety, pomyliła się. A więc to ona znów będzie musiała wykonać kolejny ruch, ale postanowiła poczekać dłuższą chwilę. Chciała zwyczajnie sprawić, żeby Król za nią zatęsknił. Oczywiście, jeżeli to w ogóle było możliwe w jego wypadku. Ponadto, niezbyt cieszyła ją myśl o ponownym potwornym bólu głowy. Miała świadomość, że wkrótce znów opuści restauracje i spodziewała się, że Mark także to wie i z każdym dniem coraz bardziej dokuczała jej jego obojętność i chłód. Postanowiła wyprostować z nim sprawy zanim znów odejdzie. Wykorzystała ku temu opracowaną już wcześniej metodę. Udawała, że śpi, czekając aż wróci i położy się na swoim posłaniu. W końcu chłopak wszedł do pokoju, zgasił żarówkę i położył się, jak zwykle, plecami do niej. Chciała od razu zacząć rozmowę, ale potrzebowała dłuższej chwili, aby zdobyć się na odwagę. Cały czas martwiła się, że Mark po prostu nie będzie chciał z nią porozmawiać lub zbędzie ją kilkoma chłodnymi słowami i tak zakończy się ich znajomość. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że naprawdę przyzwyczaiła się do życia w restauracji i polubiła jej mieszkańców. Zwyczajnie zależy jej na nich. Na tym, aby Stary Nom codziennie usilnie pielęgnował swoją żonę, uśmiechał się podczas smażenia jajecznicy, pił z nimi herbatę, opowiadając jakieś głupoty, jakby wcale nie byli zamknięci w mokrym i szarym mieście. Aby Mark mył naczynia zagadując do niej, znikał gdzieś na kilka dni, a potem wracał zmęczony i zamieniał z nią kilka słów przed snem. Żeby Bruno wesoło machał ogonem, włóczył się po mokrych ulicach, a po powrocie do restauracji wesoło wytrzepywał się przy akompaniamencie przekleństw Marka. Rozmyślając o tym wszystkim kompletnie zapomniała, że miała zagadać do chłopaka, ale na szczęście Mark ją wyręczył. Westchnął głośno, swoim zwyczajowym sposobem i odwrócił się w jej stronę.
– Irda, nie udawaj ze śpisz  – dziewczyna otworzyła powieki i zobaczyła parę wielkich migdałowych oczu. Zmęczonych i smutnych, patrzących na nią.
– Skąd wiedziałeś, że nie śpię?
– Mieszkamy już na tyle długo, że rozpoznaje, kiedy twój oddech się uspokaja, gdy śpisz. Niestety na ogół, zanim to nastąpi strasznie się wiercisz, a twoja bezsenność także mi się udziela. Tak, więc dla naszego obopólnego dobra, powiedz, o co chodzi tym razem. – W głosie chłopaka nie było czuć ani nuty złości, jedynie zatroskanie.
– Mark, co ty robisz, gdy znikasz na mieście? – Irda zawsze chciała zadać to pytanie, ale wiedziała podświadomie, że nie powinna i wciąż go unikała. Po tym, jak o mało nie zginęła z rąk Kokardy, zrozumiała, że ze wszystkim musi się spieszyć, bo nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie stąpać po mokrych chodnikach Szarości, dlatego nie chciała zwlekać dłużej z pytaniem.
– Irda, nie powinienem, o tym mówić – chłopak przerwał na dłuższą chwilę i Irda zaczęła myśleć, że już jej nie odpowie. W końcu odezwał się.
– Pracuję dla Kokard. Tak, wiem. Jestem beznadziejny, co? – mówiąc to nie patrzył na nią tylko wpatrywał się w sufit. – Jak myślisz skąd Kokardy, wiedzą o każdym szczególe, który odbywa się w mieście, jak mają tak mało patroli i nie rozmawiają prawie z żadnym Żywym? No, właśnie dzięki takim ludziom jak ja. Między Kokardami mówi się o nas Szaptacze. Łatwo zrozumieć czemu. Każdy z nasz ma wydzielony jakiś rejon, gdzie odwiedza sklepy, restauracje i temu podobne miejsca z Żywymi i zdobywa informacje dla Kokard. Tym się zajmuję, a żeby zmylić innych Żywych, pomagam w restauracji. W Szarości przyjęło się, że każdy niechętnie rozmawia o swoich prywatnych sprawach, więc na szczęście nikt mnie nie pyta, co robię w ciągu dnia. Ty jesteś w sumie pierwsza. – Tutaj umilkł na dłuższy czas i Irda próbowała znaleźć jakieś słowa, ale niestety nic nie mogła wymyślić w tej sytuacji. – Tak, wiem. Prawię ci kazania, jak to nie myślisz o uczuciach szefa, narażając swoje życie, ale ja jestem dużo gorszy. Przepraszam Irda. Przepraszam każdego Żywego, chociaż nie mogę tego wypowiedzieć na głos. Nie mów o tym nikomu. Nie tylko ja bym miał wtedy problemy, ale za pewne ty też. – Dziewczyna nigdy nie widziała tego oblicza chłopaka. Wyglądał teraz jak zagubione, nieszczęśliwe dziecko. Dziecko, które zagubiło się w deszczu, nie mogące odnaleźć rytmu kropli spadających wokół niego. Irdzie zrobiło mu się go żal. Nie mogąc wciąż znaleźć odpowiednich słów dla Marka, zdecydowało się na coś innego. Odsunęła swój koc, zapraszając go na swoje posłanie. Wykonała ten sam ruch, jak on kiedyś, gdy czuła się samotna. Mark cicho się roześmiał i powiedział.
– Oj, nie. To by zniszczyło moją reputację. – Po tych słowach to on odsunął koc i przywołał skinieniem Irdę do siebie. Dziewczyna znów wtuliła się w jego pierś. Tym razem nie czuła już zażenowania.
           Następnego dnia wydarzyła się wyjątkowa rzecz. Mark wyciągnął swój rower, który używał bardzo rzadko do patrolowania ulic. Zwykle poruszał się pieszo.
– Chcesz się przejechać? – zapytał Irdę, uśmiechając się.
– To chyba retoryczne pytanie – odwzajemniła uśmiech Irda i usiadła na niewygodnym bagażniku roweru. Mark zajął swoje miejsce i szybko wyjechali z restauracji w akompaniamencie niezadowolenia szefa. Krople uderzały w twarz Irdy i pierwszy raz od wielu dni poczuła wiatr we włosach, mimo, że po kilku chwilach były już mokre. Zwykła sprawa – jazda na rowerze, jednak dała ona Irdzie mnóstwo radości. Mijali mokre chodniki, szare domy, inne restauracje, nielicznych Żywych spacerujących smutno ulicami. Dziewczyna zamknęła oczy i wspominała dom. Jej rower, wspólne przejażdżki z rodziną lub przyjaciółką. Ogarnęła ja jednocześnie smutna nostalgia i dziecięca radość. Mark śmiał się i pokazywał jej miejsca, których wcześniej nie widziała. Pierwszy raz miała okazję zwiedzić większą część miasta, chociaż wszędzie otoczenie wyglądało bardzo podobnie. Jednak nie dbała o to. Po prostu czuła się szczęśliwa.
Nazajutrz obudziła się w świetnym humorze. Po rozmowie i przejażdżce z Markiem poczuła ogromną ulgę, wiedząc, że chłopak nie żywi do niej urazy. Wiedziała, że praca dla Kokard to paskudztwo, ale nie była w stanie ani złościć się na Marka, a tym bardziej nim pogardzać. Po jego wyznaniu nabrała do niego jeszcze więcej sympatii. Stał się on dla niej kimś na wzór bratniej duszy w nieprzemijającym dźwięku kropel. Miała wrażenie, że każdy musi tutaj znaleźć swój własny rytm deszczu. Uświadomiła sobie, że każdy w Szarości musi dźwigać osobisty krzyż, a przez wiecznie panująca tu deszczową pogodę, drewno nasiąka wodą, co czyni je jeszcze cięższym. Przynajmniej teraz wiedziała, że nie jest w tym sama. Zyskała przyjaciela. 
Postanowiła, że kolejnego dnia wybierze się do Króla, ale tym razem swoje wyjście zorganizowała inaczej. Wieczorem postanowiła pożegnać się z Markiem. Gdy powiedziała mu, że opuszcza restaurację nazajutrz, ten tylko smutnym głosem powiedział: „Nie trać nadziei”.
 

*

Irda obudziła się tam gdzie zwykle. Sparaliżowana, z bólem głowy, na dywanie koło kominka.
– Powiedz mi, czy warto aż tak ryzykować dla czegoś, co jest niemożliwe? Już raz o mało nie zostałaś zastrzelona – usłyszała znajomy głos. Król siedział obok niej na podłodze, a obok niego Madelaine.
– A ty powiedz mi szczerze, czy nie liczyłeś na to, że wrócę? – odpowiedziała.
– Liczyłem. Szczerze mówiąc, byłem prawie pewny, że wrócisz, tylko zastanawiałem się kiedy. Obstawiałem, że jednak wcześniej. Powtórzę jeszcze raz. Skup się, bo chyba wcześniej do ciebie nie dotarło ­– NIE jestem ci w stanie podarować tego czego pragniesz. Mimo, że miło się ostatnio rozmawiało, jestem bardzo zajętym człowiekiem i nie mam czasu ani ochoty zabawiać obcej dziewczyny. Ponadto, środki usypiające nie są obojętne dla twojego organizmu i po kilkunastu razach prawdopodobnie dojdzie do uszkodzenia wątroby.
– O, właśnie. O tym chciałam porozmawiać. Czy te cholerne Kokardy mogły by mnie tym nie faszerować? Przecież jest tyle innych sposobów. Nie wiem…, na przykład zawiążcie mi oczy, żebym  nie widziała drogi i tyle.
– Uwierz mi, jest wielu ludzi, którzy z zasłoniętymi oczami znajdą drogę.
– Uwierz mi, nie jestem jedną z nich.
– Zasady to zasady, nie możesz pod żadnym pozorem dowiedzieć się, gdzie jest to miejsce i tyle w tym temacie.
– Zasady, zasady! Już jedną złamałeś, nie zabijając mnie. To może jeszcze z jedną nie zaszkodzi? – Król nie odpowiedział. Wstał i usiadł przy biurku.
– Mogę ci ewentualnie zaproponować przeprowadzkę do mnie.
– I co jeszcze? Może mam ci gotować i masować plecy? – Roześmiał się, ale szybko spoważniał.
– Dobrze, to w takim razie jaki masz dzisiaj plan? Rozmowa? Taniec? Wspólne podpisywanie dokumentów? Czy może jednak ten masaż? – chłodnym głosem zapytał mężczyzna i Irda zrozumiała, że dziś ma do czynienia z jego gorszą stroną.
– Hmm… Wybieram dokumenty! Jak mogę ci pomóc? – Irda nie widziała jego twarzy, ale mogła się założyć, że go zaskoczyła. Po chwili Król sięgnął po papiery z biurka, przez chwilę je segregował, aż w końcu przyniósł jej naręcze kartek i wytłumaczył, gdzie stawiać parafki.
– Nie sądziłam, że nawet tu dotrze biurokracja. Czy muszę to robić na podłodze? – mężczyzna zawołał Kokardę i poprosił o krzesło. Kokarda zaraz zjawiła się z powrotem i postawiła krzesło przy biurku, obok siedziska Króla. Oboje wzięli się do pracy. Znaczy tylko Irda podpisywała dokumenty, bo papiery, które należały do Króla, były przez niego czytane, po czym najczęściej pisał jakieś dłuższe wypowiedzi. Irda przyglądała się kartkom, które miała podpisywać w nadziei, że zdobędzie jakieś informacje, ale były to jedynie spisy towarów. Coś jak faktura z tamtej strony. Najczęściej znajdywała spisy narzędzi, nabojów, broni, ubrań i środków codziennego użytku. Mimo, że wystarczyło postawić na każdej kartce parafkę zajęło jej to naprawdę długo, bo kartek był stos. Król spokojnie siedział koło niej, zajmując się swoją częścią pracy. W ogóle nie kierował głowy w jej stronę i nie kontrolował jej pracy. Może widział spod tego materiału, co robi? Niestety dziewczyna nawet z bliska nie była w stanie dojrzeć jego twarzy.
– Uff, skończyłam. A ty?
– Już, chwilka. – Odparł Król, nie odrywając ręki znad papieru. Irda wstała i położyła się na łóżku. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło, ale na pewno tyle, że cała woda z ulic Szarości została wymieniona przez nową partię napływającą z nieba. Skorzystała z okazji, że mężczyzna siedział tyłem do niej i zaczęła mu się przyglądać. Miał szerokie, prawdopodobnie umięśnione plecy, chociaż nie miała pewności, gdyż miał na sobie sporo luźnych ubrań. Gdzie on ćwiczył? W tym pokoju? Wychodził gdzieś? Korciło ją żeby zadać mu te wszystkie pytania już teraz, ale postanowiła być bardziej cierpliwa, czując, że w ten sposób, koniec końców, dowie się więcej. Nosił jasną koszulkę, a na to luźne okrycie – ni to sweter ni koszula, które sięgało mu do kolan, gdy stał, a teraz rąbki owego ubrania, leżały na ziemi. Spodnie także były jasne i stanowiły mieszankę typowych letnich lnianych spodni i dresu. Skąd on brał takie dziwne ubrania? Wyglądał, jakby zaraz miał założyć turban i wsiąść na wielbłąda. Mężczyzna po chwili chwycił wszystkie kartki w dłonie. Postukał nimi o blat, aby wyrównać ich brzegi, wstał i podszedł do łóżka siadając obok Irdy.
– Dziękuję za pomoc. Masz na coś ochotę? Sok pomarańczowy? – odezwał się do niej uprzejmy głos i dziewczyna uświadomiła sobie, że wrócił ten „dobry” Król. Postanowiła to wykorzystać.
– Może zagramy w butelkę? Znasz? ­– Irda powiedziała to, zanim pomyślała. Po chwili zrozumiała jaką idiotyczną rzecz zaproponowała. Poczuła się tak zażenowana, że dwie czerwone plamy zakwitły na jej policzkach.
– Hmm… Na całowanie czy rozbieranie? Jeżeli chodzi o mnie stosowanie się do zasad gry w obu przypadkach może być utrudnione. Całować się przez materiał będzie trudno, a i zdjąć z głowy też go nie mogę, gdyby przyszło do rozbierania. Z resztą ta gra nie ma większego sensu, gdy uczestniczą jedynie dwie osoby. – Irda poczuła ogromną ulgę słysząc słowa Króla, który podjął zgrabną próbę wybrnięcia z tego głupiego pytania. Dziewczyna roześmiała się.
– Miałam na myśli grę „na prawdę lub wyzwanie”. A soku też chętnie się napiję. – Irda postanowiła, że będzie dalej brnąć w tę grę, w nadziei, że czegoś się dowie. Zakładając, że w ogóle Król będzie chciał mówić prawdę.
– Nie jestem pewny, czy przy dwóch osobach będzie w ogóle potrzebna butelka, ale skoro tak wolisz. – wtedy zawołał Kokardę i kazał jej przynieść szklaną butelkę i sok. Wkrótce mężczyzna wrócił z pustym naczyniem po coca-coli. Irda ogromnie ucieszyła się, że Król zgodził się na grę, a jednocześnie zapragnęła napić się zimnej coca-coli, która niegdyś wypełniała smukła przeźroczystą butelkę. Musiała zadowolić się sokiem.
– Przenieśmy się na podłogę, ciężko będzie kręcić na pościeli – powiedział Król, po czym oboje usiedli naprzeciwko siebie przy kominku.
– Kto zaczyna? – zapytał.
– Hmm, papier kamień nożyce do jednego? – zaproponowała Irda.
– Ok – po tych słowach policzyli do trzech i pokazali swoje dłonie. Dziewczyna wygrała. Niestety nie była w stanie określić, jak to wpłynęło na Króla, bo jego reakcja była schowana pod warstwami materiału. Irda zakręciła butelką. Padło na niego.
– Prawda.
– Ile masz lat?
– Dwadzieścia siedem – Król wziął butelkę i zakręcił. Znów wypadło na niego.
– Prawda.
– Jak długo tu jesteś?
– Dziewięć lat. – Butelka znów zawirowała na dywanie. Wypadło na Irdę.
– Prawda.
– Opowiedz co nieco o najbliższej ci osobie z tamtej strony.
– To nie jest pytanie.
– Lecz mieści się w rozumieniu słowa „prawda” – Irda westchnęła.
– No, dobrze. Ciężko w sumie powiedzieć, kto jest dla mnie najbliższy. Zależy w jakiej kategorii rozpatrujemy te osoby. Hmm, no niech stracę. Opowiem w skrócie o trzech najbliższych mi osobach. No, to po pierwsze – rodzice. Tata jest uprzejmym i spokojnym człowiekiem. Nigdy na mnie nie krzyknął, nigdy nie słyszałam, jak przeklina. Nawet, gdy mama na niego huknęła, ten spokojnie jej odpowiadał. Ma bardzo przyjemny, kojący głos. Jak byłam mała to zawsze lubiłam, jak mi czytał na dobranoc, bo od razu usypiałam. Prowadzi mały biznes. Z tatą zawsze dogadywałam się lepiej. Jest świetnym słuchaczem i odpowiada na każde, nawet najgłupsze moje pytanie. Zawsze dziwiło mnie, że praktycznie zna odpowiedź na wszystko. Pewnie dlatego, że kocha książki i pochłania je tonami. Ma mnóstwo wad, których jako dziecko nie zauważałam. Brak odpowiedzialności, ciągłe roztargnienie. Żeby coś zrobił, musi być o to poproszony kilkanaście razy. Mama bardzo często się na niego denerwowuje. Mnie w dzieciństwie w ogóle to nie przeszkadzało. Mama z kolei jest bardziej wybuchowa i bardzo ładna.... Po niej odziedziczyłam włosy i upartość. Jest kobietą bardzo energiczną i, hmm…. choleryczną. Mimo jej częstych krzyków, musze przyznać, że nigdy z nią się nie nudziłam. Bardzo dużo się kłócimy, ale mimo to mam świadomość, że mogę zwrócić się do niej z każdym problemem. Ostatnią osobą jest moja przyjaciółka – Mirin. Ma piękne rude włosy. Ona z kolei to osoba najbardziej wybuchowa spośród tego towarzystwa. I w sumie za tą ją kocham. Z nią czuję się bezpieczniej niż z jakimkolwiek mężczyzna. Samym wzrokiem jest w stanie zamrozić człowieka ­– tutaj Irda się roześmiała. ­– Kiedyś jak byłyśmy małe, miałyśmy jakieś dwanaście lat, pojechałyśmy rowerami nad jezioro. Nie było zbyt dużo ludzi, ale na plaży bawiła się spora grupa gimnazjalistów. Wiesz, dla małych dziewczynek, każdy gimnazjalista to niemal gangster. Nie wiem, co im strzeliło do łba, ale jak kąpałyśmy się w wodzie wymyślili, że będą nas podtapiać. Dla nich to była zabawa, ale ja się strasznie wystraszyłam, zwłaszcza, że jak mnie przytopili, to nie mogłam oddychać. Mirin wtedy złapała mnie i energicznie zaciągnęła na brzeg. Zaraz jak zrozumiała, że wszystko ze mną w porządku, wstała, wzięła jednego z chłopaków – lidera grupy, za ramiona i zamaszystym ruchem wrzuciła do wody. I chłopak na serio się wywalił! Rozumiesz? Dwunastolatka wrzuciła gimnazjalistę o głowę od niej wyższego, do wody. Oczywiście po tym pedałowałyśmy na naszych rowerach najszybciej jak się dało, ale po latach uważam to za jedną z śmieszniejszych sytuacji. Mam z nią mnóstwo dobrych wspomnień. No, basta. Kręcimy. – Butelka wskazała Króla.
– Prawda. – Irda chwilę wstrzymała się. Oczywiście, pragnęła zadać to jedne, jedyne pytanie, dla, którego robiła to wszystko, ale jeszcze postanowiła się pohamować. Po pierwsze nie miała pewności, czy Król powie jej prawdę, po drugie chciała zdobyć jego zaufanie, przynajmniej w jakimś ograniczonym zakresie.
– Opowiedz mi o swojej matce – po tym Król długo nie odpowiadał, ale dziewczyna cierpliwe czekała. Czuła, że poruszyła wrażliwą strunę.
– Moja matka była piękną i mądrą kobietą. Tak, wiem, że brzmi to banalnie, zwłaszcza, że każdy syn pewnie mówi tak o swojej matce. Ale z nią rzeczywiście tak było. Miała długie ciemne, kręcone włosy, była wysoka i szczupła. Zawsze nosiła sukienki, nawet zimą. Mój ojciec był wojskowym i wyjechał jak miałem około siedmiu lat. Niby na misję, ale nie wrócił. Nie umarł, po prostu nas zostawił. Mama zawsze mówiła o odwadze ojca i o tym, że dzielnie walczy dla nas i innych obywateli oraz, że nie może do nas jeszcze wrócić. Po kilku latach zrozumiałem, że to kłamstwo. To był jeden jedyny raz, kiedy mnie okłamała. Nie miałem jej tego za złe, wiedziałem, że chciała w ten sposób chronić moje dzieciństwo. Po wysłuchaniu twojego opisu rodziców, moją mamę porównałbym do twojego taty. Bardzo spokojna i cicha. Też miała kojący głos i nie denerwowała się. Umiała ochronić mnie przed okrucieństwem i obrzydliwością świata, a jednocześnie w sposób zrozumiały nauczyć mnie, jak w nim żyć. Była nauczycielką, a dodatkowo uczyła w szkole muzycznej. Dodam dla ciebie bonus do tego pytania. Jest dla mnie najważniejszą osobą – jak skończył mówić, przez chwilę jeszcze nie kręcił butelką. Irda nie widziała jego twarzy, ale czuła, że powinna uszanować jego myśli i dać mu nieco czasu na wspominanie. Jego matka musiała być dla niego wyjątkową osobą. Wyglądało to trochę tak, jakby próbował powstrzymywać myślenie o niej i to pytanie rozbudziło na nowe jego uczucia. W końcu mężczyzna chwycił za butelkę. Znów wypadło na niego.
– Prawda.
– Na jakim instrumencie grasz?
– O, ciekawie ułożyłaś pytanie, żeby jak najszybciej zdobyć informacje. Niech będzie. Na wiolonczeli. – Butelka ponownie zatańczyła na dywanie. Znów wypadło na Króla.
– Znów ja… Wyzwanie.
– Zagraj na wiolonczeli – szczerze mówiąc Irda liczyła na to, że tym razem wybierze wyzwanie.
– Ha, ha, wiedziałem. Niestety nie mam instrumentu. Musisz wymyślić inne wyzwanie – zawiedziona dziewczyna zastanawiała się czemu wybrał wyzwanie, skoro wiedział, że nie ma wiolonczeli. Na pewno podejrzewał, że właśnie tego zażąda. Może nie chciał więcej mówić jej prawdy? Dziewczyna zaczęła rozglądać się po pokoju szukając ciekawego wyzwania.
– Wezwij Kokardę i zatańcz z nią kankana, chwytając się za ramiona. Będę wam nucić muzykę – dziewczyna żałowała, że nie widzi twarzy Króla, bo pewnie wybuchłaby śmiechem.
– Żartujesz? – wydusił Król.
– Nie. – Powiedziała Irda najpoważniej, jak umiała. Mężczyzna chwilę siedział w bezruchu, po czym zawołał Kokardę do środka.
– Znasz kankana? – zapytał Kokardy.
– Znam, Królu.
– Dobrze. – Król wstał. – Teraz chwyć mnie za ramiona i będziemy tańczyć. Dziewczyna będzie nam akompaniowała. Kokarda stanęła jak wryta. Irda widząc zdziwiony i jednocześnie wystraszony wzrok mężczyzny, o mało nie wybuchła śmiechem. Po chwili Król i Kokarda chwycili się za ramiona, a Irda zaczęła słynne tan-dan-ta-ta-ra-ta-ta i tak dalej. Król i Kokarda zaczęli wymachiwać nogami w rytm klaskania i śpiewania Irdy.
– Wyżej! – krzyknęła Irda i próbowała dalej im śpiewać, ale po chwili tak się roześmiała, że cały taniec rozsypał się, jak duża kropla deszczu w momencie spotkania z kostką brukową. Dziewczyna tak mocno zanosiła się śmiechem, że musiała kucnąć i chwycić się za brzuch. Po chwili Król także nie wytrzymał i ich donośne głosy zalały pokój. Madelaine przestraszyła się i weszła pod łóżko. Po chwili mężczyzna, także wylądował na ziemi trzymając się za brzuch. Jedynie Kokarda tkwiła, jak zaczarowana i wpatrywała się z przestrachem w dwóch ludzi turlających się po ziemi.

W końcu mogłem zdjąć ten pieprzony worek z głowy. Chłodne powietrze wlało się w przestrzenie między włosami i wniknęło w pory skóry. Odetchnąłem głęboko i usiadłem do jedzenia. Nauczyłem się jeść jedynie rano i wieczorem, żeby ograniczyć zdejmowanie szmaty z głowy. Dotknąłem swojej twarzy wyczuwając kłujące włoski. Muszę się ogolić. Nie żeby to miało kluczowe znaczenie, ale z zarostem jestem jeszcze mniej wygodnie nosić materiał. Gdy chwytałem widelec przypomniał mi się dzisiejszy dzień i ten kankan. Na samą myśl o tym, znów się roześmiałem. Gdyby ktoś ze służby zobaczył, że Król śmieje się sam do miski z jedzeniem, pewnie by stwierdzili, że to najwyższa pora na nowego przywódcę. W gruncie rzeczy nie myliliby się. Ale co to było? Nawet gdybym myślał cały dzień, nie wpadł bym na coś tak idiotycznego. Co musi myśleć ta biedna Kokarda, która widziała Króla wijącego się po podłodze ze śmiechu? Według zasad powinienem był go zabić, ale nie mogłem. Przez ten cholerny taniec, zacząłem czuć nawet do niego sympatię. Do tego jeszcze ten jego zdziwiony i przestraszony wzrok. Znów się roześmiałem.

Wiedziałem, że znów wróci, chociaż miałem głęboką nadzieję, że jednak się powstrzyma, bo wtedy bym nie musiał realizować swojego planu. Przynajmniej na razie mógłbym jeszcze chwilę odpocząć. Wspomnienie ciążącej na mnie odpowiedzialności, sprawiła, że powoli zapominam o dzisiejszym śmiechu. Westchnąłem. Znów poczułem, jak coś obślizgłego i obrzydliwego rusza się w moim wnętrzu. Mówią, że każdy ma w sobie potwora lub zwierzę. Ja też mam. Tylko, że mój jest wyjątkowo paskudny. Chowam go głęboka, tak głęboko, że nawet czasem zapominam o jego istnieniu, ale on wciąż tam jest. Przypomina obleśną ciecz, z której skapujące krople drążą korytarze w moim wnętrzu. Każdy nowy korytarz jest sukcesywnie zalewany tą śmierdzącą, mętną wodą. Czekam, aż to paskudztwo zaleje mnie całego. Już niedługo. Tłumię w sobie wstręt i odsuwam myśli o planach, które na mnie czekają. 
Przez ostatnie dni zrozumiałem kolejną rzecz – że tęsknie za nią. Za Irdą. Za śmiechem i za tym, że potrafi przypomnieć mi kim byłem – kiedyś, po tamtej stronie. Za to, że spotkania z nią przypominają mi o mojej matce. Są to myśli, które powodują ból i żal, ale jednocześnie magicznie powstrzymują to obrzydlistwo, które drąży we mnie kolejne tunele. Starałem na początku tłumić te myśli, tłumić tęsknotę za wspólnie spędzonym czasem, ale poddałem się. Wiem, że dziewczyna przychodzi tu w jednym celu i bynajmniej to nie jest dotrzymywanie mi towarzystwa, ale nie przeszkadza mi to. Jej propozycja gry w butelkę była na pierwszy rzut oka żenująca, ale w gruncie rzeczy bardzo pomysłowa. I zdziwiłem się, że od razu nie zadała pytania o ucieczkę. Pewnie bała się, że nie powiem jej prawdy, pewnie chce zdobyć moje zaufanie. Aż sam jestem ciekaw, czy zdoła osiągnąć ten cel. Zaufanie… już prawie nie pamiętam, co to. Cholera, jak bym chętnie zagrał na wiolonczeli. Znów przypomniał mi się matka, tym razem jej obraz, gdy siedziała na krześle ze smyczkiem w dłoni i uczyła mnie grać. Moje palce nieporadnie naciskały struny, a smyczek ociężale sunął w poprzek instrumentu, wydobywając fałszywe dźwięki. Zawsze miała poważną i skupioną minę, słysząc tę nieprzyjemną melodię. Chciała jak najtrafniej wytknąć mi błędy i nauczyć ich unikać. Zawsze, gdy poprosiłem, grała mi moją ulubioną kołysankę. Głupio się przyznać, ale wciąż prosiłem o nią nawet, gdy byłem już starszy. Tak naprawdę nie była to kołysanka, ale utwór „Moon River”. Uważam, że wersja na wiolonczelę jest jego najsmutniejszą wersją i może dlatego tak go lubiłem. Chyba od zawsze miałem skłonność do melancholii. To była ulubiona piosenka mojego ojca. Co za ironia. Odkąd zrozumiałem, że ojciec nas zostawił, nienawidziłem go całym sercem, jednak raz za razem prosiłem mamę, żeby zagrała „Moon River”. Mam teraz ogromną ochotę usłyszeć ją jeszcze raz. Jednak uważam, że byłoby to niewłaściwe. Odkąd zostałem Królem, nie mam prawa używać instrumentu, który kochała moja matka. Nie wiem czemu, ale po prostu czuję, że gdy dotknę wiolonczeli to spod moich palców zamiast dźwięków, wypłynie ta odrażająca ciecz i zaleje instrument. Nie mam odwagi spróbować, żeby się przekonać, czy rzeczywiście tak będzie. Położyłem się do łóżka i chwyciłem za książkę, ale czytane słowa nie docierały do mnie. Wciąż myślę o przyszłości, o planie i o dziewczynie. 
Gdy kolejny raz się spotkamy, będzie mnie nienawidzić.

*

 
Irda powitała swego dobrego przyjaciela – ból głowy, już niemal z sentymentem. Była noc. Marka nie było. Pewnie znów gdzieś zniknął na kilka dni. Dziewczyna nie mogła jeszcze w pełni się poruszać, ale ból głowy nie pozwalał jej ponownie zapaść w objęcia Morfeusza. Wpatrywała się w sufit i wspominała ostatnie spotkanie z Królem. Na myśl o kankanie uśmiechnęła się szeroko. To nie tylko była najzabawniejsza rzecz, jaką widziała w Szarości, ale w ogóle przez ostatnie miesiące! Aż sama była z siebie dumna, że wpadła na coś takiego i szczerze zdziwiona, że Król na to przystał. Czuła gdzieś głęboko, że ten mężczyzna nosi w sobie coś odrażającego i okrutnego, mimo to nie mogła nie czuć do niego sympatii. Zwłaszcza podczas swobodnych rozmów, kiedy to „coś” chowało się głęboko w nim, a na powierzchnie wypływał, hmm… normalny chłopak? No właśnie, Irda bardzo się zdziwiła, że jest taki młody. Wydawało jej się, że takie ważne stanowisko będzie obejmowała osoba starsza. Jeszcze bardziej ją zaskoczyło, że jest tu dopiero dziewięć lat. Dziewięć lat… niby długo, ale mimo wszystko, jak na Króla to wcale nie tak bardzo. Ciekawe, czy od początku był Królem, czy może sprawuje tę funkcję od niedawna? Może wkrótce się tego dowie. Oczywiście zamierzała tam wrócić w najbliższym czasie.
Po tym jak skończyli się wić ze śmiechu na ziemi, Król spoważniał i sią pożegnał. Co prawda, tym razem nie zabronił jej przychodzić, w sumie to nic nie powiedział, poza zwykłym pozdrowieniem: „Nie trać nadziei”. Dziewczyna nie wiedziała, czy ma to traktować jak zaproszenie? W sumie i tak bez względu na wszystko, znów do niego pójdzie, w końcu nie zrealizowała jeszcze swego planu. Ponadto też uświadomiła sobie, że nie może doczekać się ponownej rozmowy. Musiała przyznać przed samą sobą, że czuła do niego coraz większą sympatię. Zastanawiając się, czym zaskoczy ją kolejne spotkanie, usnęła.
Dziewczynę zbudziły krzyki. Jednak nie były to zwykłe poranne jęki pani Heleny, ale przerażające błaganie Starego Noma. Dziewczyna zerwała się i wbiegła do restauracji. Pani Helena jak zwykle siedziała na swoim krześle bez ruchu i z twarzą bez żadnego wyrazu. Na podłodze klęczał Stary Nom, a wokół niego stały trzy Kokardy. Jedna z nich celowała w głowę Pani Heleny. Szef machał rękami, płakał i bełkotał prośby w stronę Kokard.
Kokarda strzeliła. Rozległ się ogłuszający dźwięk, a ułamki sekund za nim czerwony płyn z kawałkami ciała rozbryzgnął się wokół, brudząc podłogę, ścianę, krzesła, stoliki i ludzi. Ciało kobiety powoli osunęło się na podłogę i upadło koło kolan szefa.
Zaraz po wystrzale nastąpiła sekundowa cisza, a później wydarzyło się kilka rzeczy, następujących bezpośrednio po sobie.
Stary Nom zaczął krzyczeć i wyć chwytając w dłonie rozbitą głowę żony, jakby próbując zakryć ogromną dziurę w czaszce. Irda rzuciła się na Kokardę, która zastrzeliła kobietę. Dziewczyna zrobiła to tak szybko, że żaden ze stojących mężczyzn nie zdążył zareagować. Rzuciła się w stronę głowy Kokardy, a jej paznokcie zadrapały skórę twarzy mężczyzny, przy okazji zrywając jego maskę.
To był Mark.
Irda stanęła jak wryta. Stary Nom nic nie zauważył, dalej wył. Wszystkie trzy Kokardy zamarły, a Mark w momencie, gdy jeszcze skrawek materiału zakrywający do niedawna jego twarz, leciał ku spotkaniu z ziemią, powiedział do Irdy:
– Nie trać nadziei.
Wraz z ostatnią wypowiedzianą przez chłopaka sylabą, rozległ się kolejny wystrzał. Kolejna porcja czerwonej substancji zabarwiła podłogę, ścianę, krzesła, stoliki i ludzi.
Ciało Marka wylądowało obok ciała Pani Heleny.

*

Irda obudziła się z bólem głowy i paraliżem. Tym razem nie znajdowała się ani w pokoju Króla, ani w małym, pachnącym pleśnią pokoiku w restauracji. Leżała na wąski łóżku w pomieszczeniu nie wiele większym niż pokój w restauracji, za to dużo schludniejszym . Pokój był czysty, nie wyczuwało się zapachu pleśni. Nie dało się dostrzec ani pajęczyn, ani poczuć chłodu. W pokoju stała szafka nocna, biurko i kredens z szufladami oraz półki, na których stały książki. Irda jednak nie zwracała na nie uwagi.

Płakała.
Po tym jak oba ciała upadły na ziemię, dziewczyna otrząsnęła się. Podbiegła do Starego Noma, jednak było już za późno. Mężczyzna klęczał bez ruchu i wpatrywał się w pustkę. Na kolanach trzymał jeszcze resztki głowy żony, a jego dłonie, twarz i ubranie ubrudzone było krwią. Jednak on już nie przejmował się tym. Siedział bez ruchu i bez konkretnego wyrazu twarzy.
Stał się Szarym.
Irda spojrzała na Marka. W czole miał dziurę, obrzęknięta i zakrwawioną, jednak oczy było wyraźnie widoczne. Szeroko otwarte, koloru migdałowego, zaczerwienione i wilgotne od łez.
Mark był Kokardą.
Oszukał ich wszystkich. Zabił Panią Helenę.
Mimo to, dziewczyna chwyciła jego głowę w dłonie i położyła sobie na kolanach, na wzór trzymającego ciało pani Heleny szefa.
Tkwili tak, cztery posagi. Dwa nieżyjące, jeden żyjący, a mimo to umarły. I ostatni – w pełni żywy.
           Irda nie pamięta do końca, co się działo potem. Nie wie jak długo klęczała wdychając zapach wilgoci wymieszany z zapachem krwi. Nie wiedziała też, co zrobiły pozostałe dwie Kokardy po zastrzeleniu Marka. Może tam stały, może odeszły? Irda wiedziała tylko, że po jakimś czasie znów zapadła ciemność
Błogosławiona ciemność. 
 
*
Spojrzała na swoje ubranie. Ktoś ją przebrał i umył. Ręce miała czyste, jednak za paznokciami tkwiła nadal zaschnięta krew. Irda wciąż płakała. Mimo to nie wpadła w rozpacz. Wciąż w świecie Żywych trzymały ją słowa pozdrowienia „Nie trać nadziei”.  Teraz dopiero zrozumiała dlaczego są takie ważne. Stały się dla niej aktualne, jak nigdy dotąd. Nie rozumiała, czemu to wszystko się wydarzyło. Czemu w ogóle musiało się wydarzyć? Co uczynili ci ludzie? Dobry, spokojny i uprzejmy staruszek opiekujący się swoją wpół żywa żoną? I Mark? Myśląc o nim czuła mieszankę gniewu, żalu, rozczarowania i smutku. Czemu on też zginał? Nie znała odpowiedzi na te pytania. Wiedziała jednak jedno. Wiedziała, kto był za to odpowiedzialny.
I szczerze go nienawidziła.

 

*

 

Dziewczyna nie wiedziała, ile czasu spędziła leżąc i płacząc, zanim przyszedł. Wszedł do pokoju bez pukania i stanął przy jej łóżku. Nie mogła nawet zdobyć się, żeby popatrzeć na materiał, który ciasno opinał jego głowę. Nie odzywał się, ale ona tym bardziej nie zamierzała zacząć rozmowy.

– Restauracja przestała prosperować. Postanowiłem, że zamieszkasz tutaj – Irdzie nawet przeszło przez myśl żeby zaprotestować, ale wiedziała, że tego typu działania są daremne, więc dalej milczała. W końcu nie wytrzymała. Musiała zadać to pytanie.
– Czemu?
– Jeżeli pytasz czemu Kokardy zastrzeliły żonę Starego Noma, to dlatego, że Szarzy, którzy nie pracują mają swój ściśle określony czas życia. Na pewno zauważyłaś, że kobieta zaczęła coraz więcej wyć. Szarzy wręcz odczuwają fizyczny mus chodzenia do fabryki, gdy są powstrzymywani, coraz bardziej wariują. A za postępującym szaleństwem pani Heleny, szło roztargnienie Starego Noma i coraz gorsze wypełnianie obowiązków. Kokardy podjęły dobrą decyzję – Irdę przeszedł dreszcz. – A jeżeli pytasz o Marka, to takie są zasady. Nikt nie może zobaczyć twarzy Kokardy na służbie, nawet współbracia. Wtedy cel pracy Kokardy traci sens. Gdy ktoś zobaczy twarz Kokardy, inna Kokarda ma obowiązek jak najszybszego wykonania egzekucji. Ta decyzja także była dobra. A jeżeli chodzi o Starego Noma, to myślę, że już znasz odpowiedź – Irda nie skomentowała jego wypowiedzi. Z wyjątkiem przeszywających ją dreszczy, nie wykonała żadnego ruchu. Król kontynuował. – Niedługo poznasz resztę załogi domu. Hana oprowadzi cię i przekaże wszystkie informacje. Masz jakieś pytania? – Irda miała, jedno.
– To wszystko… to twoja wina, twój rozkaz, tak? Morderstwa, fabryka, Kokardy?
– Pośrednio, tak. Nie ja wymyśliłem zasady funkcjonowania Szarości, ale jako jej Król jestem odpowiedzialny za ich przestrzeganie – Irdzie zrobiło się niedobrze. Całe szczęście, ze Król odwrócił się i wyszedł, bo obawiał się że jeszcze chwilę i obrzygała by mu jasne buty.

*

Cholera mam tremę. Na prawdę się stresuję. Debilu, przestań trzeć swój nos! Ile już razy robiłem takie rzeczy, a nawet dużo gorsze? A teraz nie mogę się zdobyć, żeby wyjść z pokoju. Cholera, jak ja bym chciał wysłać zamiast siebie jakąś Kokardę. Ale to było by zwyczajne tchórzostwo. Musisz ponieść odpowiedzialność za swoje czyny, sukinsynu! Teraz albo nigdy – powiedziałem sobie i ruszyłem do jej pokoju. Po drodze pozwoliłem tkwiącej w moim wnętrzu cieczy, aby zalała wydrążone korytarze. Pozbyłem się uczuć, wstydu, a przede wszystkim poczucia winy. Jestem Królem, działam i chronię zasady. Tylko tyle. I aż tyle… Cholera, nic to nie dało, bo gdy zobaczyłem, ją leżąca na łóżku wpatrująca się w sufit, kolana się pode mną ugięły. Czemu? Czemu ja znów to robię? Tak, wiem, taki jest plan. Mój czas się kończy, a zasady to zasady. Jednak tym razem nie byłem w stanie zagrzebać emocji, zakryć nienawiści i żalu. Cholera, co ta dziewczyna ze mną zrobiła? Użyłem całej mojej siły woli, żeby brzmieć twardo i obojętnie, rozmawiając z nią. Tak bardzo chciałem stamtąd uciec. Dziękowałem wszystkim bogom, o których kiedykolwiek przeczytałem, że ta rozmowa skończyła się tak szybko. Gdy wróciłem, do siebie, to zerwałem szmatę z głowy, rozebrałem się szybko i wszedłem pod prysznic. Powitałem z ulgą zimną wodę, mając nadzieję, że zmyje mój wstręt i żal. Ile to już morderstw? Ilu Szarych poszło pod nóż za mojej kadencji? Ilu Żywych straciło nadzieję przez moje działania? Ilu to ludzi mieszkało w tym pokoju przez ostatnie miesiące? Ilu z nich potraktowałem w ten sposób? A ilu z nich przetrwało próbę? Żaden. Cholera, weź się w garść! Musisz to zrobić. Musisz, bo inaczej Szarość pozostanie bez władcy, a nawet nie chcę myśleć, co by wtedy się stało. Stałem czując jak zimna woda zalewa każdą część mojej skóry i spływa do odpływu. Jak bardzo pragnąłem, żeby ten strumień wypłukał tę obrzydliwą ciecz, która poruszała się teraz w moim wnętrzu. Mam już nie wiele czasu. Proszę, niech ktoś mi wybaczy. Niech ktoś mi cholera powie, że już wszystko jest w porządku! 
Nie trać nadziei.

 

*

 

Według obliczeń dziewczyny minęło kilka dni. Wnioskowała to po ilości posiłków i ich wielkości. Trzy posiłki dziennie, dwa małe i jeden duży. Jedzenie przynosiły jej Kokardy i stawiały na biurku. Irda tylko raz popróbowała wyjść z pokoju. Drzwi były zamknięte. Dziewczyna przez pierwsze dni płakała. Nie mogła spać, bo za każdym razem budziły ją koszmary. Zawsze te same. Głowy z szeroko otworzonymi oczami – pani Heleny, Noma, Marka i jej zakrwawione dłonie. W końcu łzy przestały płynąć. Dziewczyna dotknęła swojej twarzy. Miała zmacerowany naskórek w kącikach oczu i spuchnięte powieki oraz spierzchnięte usta.  W końcu była gotowa zacząć w miarę jasno myśleć o całej sytuacji. Przypomniała sobie pozdrowienie „Nie trać nadziei”. Już wiedziała czemu wszyscy, tak dbają o te kilka słowa. Uświadomiła sobie także, skąd biorą się Szarzy. To Żywi, Żywi którzy stracili nadzieję.
Pierwsze postanowienie Irdy było takie, że za wszelką cenę nie stanie się Szarym. Nie straci nadziei, a sił będzie jej dodawała myśl o realizacji planu – planu ucieczki, którego nadal nie porzuciła. Co więcej, teraz miała jeszcze więcej determinacji, aby go zrealizować. Na jej drodze stanęło jednak kilka przeszkód do pokonania. Po pierwsze, nie kończąca się bolesna myśl, która odbijała się jak piłka kauczukowa w jej głowie: „To ja zabiłam Marka”. Chłopak był obrzydliwym kłamcą, zdrajcą i Kokardą. Niestety, był też jej przyjacielem i nie mogła po prostu pogodzić się z myślą, że to wszystko było tylko jego grą. Wspólna praca w restauracji, jazda na rowerze, ich rozmowy, śmiech i przegadane wieczory. Irda po prostu wiedziała, że w tych chwilach chłopak był z nią szczery. I dlatego też nie mogła pozbyć się wstrętnego uczucia gniewu i żalu z powodu tego, że zerwała mu z twarzy ten pieprzony kawałek materiału.
Irda doszło do wniosku, że prawdopodobnie nigdy nie wybaczy Markowi, ani sobie.
To był jej pierwszy krok ku nienawidzenia siebie.
Druga niepokojąca sprawa to był Król. Jedyna droga ucieczki z Szarości (o ile jakaś istnieje, ale dziewczyna w to nadal nie zwątpiła) prowadziła przez niego. Plan był taki, że zdobędzie jego zaufanie, zaprzyjaźni się z nim i zmusi go pacyfistycznie do wyjawienia prawdy. A jeżeli to się nie uda, to przetrząśnie cały ten cholerny dom w celu odnalezienia odpowiedzi. Problem był taki, że w tym momencie czuła wobec Króla jedynie nienawiść i wstręt. Wiedział, że z takimi uczuciami nie zdoła zbudować z nim żadnej pozytywnej relacji. Uświadomiła sobie, że te negatywne uczucia rosną w niej jeszcze bardziej, gdy przypomina sobie ich wspólne spędzone chwilę.
Zdradził ją przyjaciel. Nie, nie jeden. Dwóch przyjaciół.
I to było obrzydliwe uczucie.
Irda zrozumiała, że jedynym lekarz tutaj, który będzie mógł coś zdziałać, będzie Doktor Czas. Dziewczyna postanowiła odrzucić (tyle ile mogła) negatywne emocje na bok i spróbować na wszystko popatrzeć bez uczuć, na zimno.
Był to pierwszy krok ku budowaniu obojętności.

*

W końcu nastał dzień, gdy ktoś zajrzał do Irdy. Była to pulchna kobieta w średnim wieku. Uśmiechnęła się ciepło do dziewczyny. Łudząco przypominała Starego Noma i oczy dziewczyny znów zrobiły się wilgotne.

– Witam panienkę. Jestem Hana, będę się tobą opiekować. Zapraszam na zewnątrz – kobieta miała miłe spojrzenie, ale czuć było, że jej kroki trzęsą całym domem i to bynajmniej nie przez tuszę. Irda chętnie skorzystała z okazji wyjścia na zewnątrz. Za drzwiami po bokach rozciągał się korytarz.
– Mamy dostęp tylko do części domu. Możesz się poruszać po wyznaczonym terenie. Będziesz mi pomagała w kuchni. Słyszałam, że masz doświadczenie – gdy kobieta mówiła, Irda skorzystała z okazji i rozglądała się wokół. Wszędzie było czysto i, o dziwo, dość przytulnie. Wystrój był zachowany w starym stylu. Podłogę okrywał dywan, co jakiś czas stały stoliki z kwiatami, a na ścianach wisiały obrazy – głównie pejzaże. Jeden obraz był nieco inny. Przedstawiał niewyraźną, małą męską sylwetkę wśród czarnych ptaków. Tło było ciemne, widać było rozmazane kontury drzew w tle. Cały obraz był ponury i wyjątkowo ciemny. Jedynie mężczyzna był oświetlony, lecz także rozmazany. Postać ubrana była na czarno i rozkładała ręce, jakby witała starego przyjaciela, mimo to nie wyczuwała się od niej żadnych pozytywnych emocji. Irda tylko przelotnie popatrzyła na obraz, ale mimo to zapadł jej w pamięci. Obiecała sobie, że wróci do niego później.
Kobieta pokazała jej kuchnię, jadalnie i coś na kształt salonu. Piękne meble, miękkie dywany, przyjemny zapach drewna. Dziewczyna pomyślała, że jak zostanie tu dłużej, to wkrótce zapomni woni wilgoci. Zrozumiała, że nieprzyjemny smród pleśni i wieczny zapach deszczu, który ją tak bardzo męczył w Szarości, teraz kojarzy jej się z restauracją. Znów przeszył ją dreszcz.
– Twoje miejsce jest w kuchni. Kokarda będzie rano przychodziła po ciebie i po tym masz w 15 minut przygotować się. Następnie razem wszyscy jemy śniadanie i zaczynamy pracę. Gdy kończysz dzień możesz odpoczywać, gdzie masz ochotę. Twój pokój pozostaje twój. Masz pytania?
– Tak. Gdzie prowadzi druga część korytarza?
– Do Króla. Idź sama sprawdź – Irda ruszyła korytarzem w przeciwną stronę. Weszła do małego holu, gdzie znajdowała się klatka schodowa. Przy schodach stały dwie Kokardy.
– Na górze jest Król? – zapytała. Już od jakiegoś czasu nie czuła żadnego strachu przed zamaskowanymi mężczyznami. Kokardy wymieniły między sobą krótkie spojrzenia, po czym jeden z nich odpowiedział:
– Tak.
– Mogę się do niego dostać?
– Nie bezpośrednio. Może pani oznajmić nam chęć spotkania z Królem, a my przekażemy prośbę. Jeżeli Król wyrazi chęć widzenia, to wezwie panią do siebie – Irda nie wiedziała od kiedy stała się „panią” dla Kokard, ale niezbyt ją to obeszło. „Skurwysyn. Na pewno nie będę czekała łaskawie, aż mnie do siebie wezwie”. To była jedyna myśl, jaka towarzyszyła teraz dziewczynie.
– Dziękuję. – odpowiedział i ruszyła z powrotem do korpulentnej kobiety.

*

Pierwsze dni były ciężkie. Mimo, że to miejsce wydawało się być przeciwieństwem restauracji, to i tak niemal każda osoba, rzecz czy sytuacja kojarzyła się Irdzie z niedawnym miejscem pobytu. Środki czystości zastąpiły pleśń, wilgoć ustąpiła na rzecz suchego powietrza, zawilgocone ubrania zamieniono na świeże i oczywiście smród zakryto przez zapach świeżości. Pani Hana zupełnie nie wydawała się podobna do Starego Noma – konkretna, twardo stąpająca po ziemi, umiała postawić człowieka do pionu jednym spojrzeniem, mimo to, gdy ciepło się uśmiechała Irdzie przed oczami stawała twarz szefa. W restauracji pracowały jeszcze dwie dziewczyny, a pieczę nad domem sprawował siwiejący już lokaj.. Gdy myła naczynia, podświadomie sprawdzała, czy nie ma obok niej Marka, niestety napotykała jedynie wzrok jednej z pomocnic, które w żaden sposób nie przypominały chłopaka. Gdy nadchodził czas przerwy, tęskniła za wspólnym piciem herbaty. Dziewczynie także brakowało miejsca, gdzie mogła stanąć, odpocząć i pomyśleć. Tęskniła za mokrą ulicą, zapachem deszczu i rytmem wyznaczanym przez stukające krople. Bez tego po prostu nie potrafiła się odnaleźć. Każdy ze służby miał swój pokój zamykany na klucz – dziewczyna także dostała swój. Żywi po pracy zwykle odpoczywali w salonie. Irda próbowała do nich kilka razy dołączyć, ale po chwili rezygnowała. Z łzami w oczach stawał jej przed oczami obraz wspólnego picia herbaty z załogą restauracji. Na szczęście po kilku dniach odkryła swoje miejsce. Stawała przed obrazem rozmazanego człowieka, wpatrując się w niego. W tych momentach nieco się uspakajała. Nie dawała rady jeszcze spokojne pomyśleć, gdyż wszelkie tego typu próby kończyły się płaczem. Przez pierwsze dni po prostu skrupulatnie wykonywała powierzone jej zadania i nie nawiązywała kontaktu z innymi. Reszta Żywych też za bardzo się nią nie interesowała. Irda wiedziała, że powinna przyjrzeć się temu domowi, jego rutynie, a przede wszystkim czynnościom i osobom związanymi z Królem, ale nie miała na to zupełnej ochoty. Na razie odpuściła.
Pewnego dnia, stała jak zwykle przed obrazem mężczyzny, wspominając czas z tamtej strony. Mimo, że bardzo tęskniła za rodziną i myślenie o domu sprawiało ból, to miał on zupełnie inny charakter niż cierpienie, spowodowane wspominaniem restauracji. Był on nostalgiczny i spokojny, ten drugi brutalny i gwałtowny.
– Czego panienka tak wypatruje w tym obrazie? – Irda usłyszała głos dobiegający zza jej ramienia. To był lokaj.
– Nie mogę go zrozumieć. Obraz zdaje się być bardzo ponury, te ciemne kolory, czarne ptaki i rozmazane kontury, ale mężczyzna stanowi jakby pozytywny element kompozycji. Otwiera swoje ramiona, jakby witał kogoś bardzo mu bliskiego. Według mnie, stara się wypuścić w ten sposób wszystkie swoje koszmary, a ta ponura aura i ptaki to właśnie całe jego cierpienie, które ucieka z niego. Tak sądzę, ale wciąż nie jestem pewna zamysłu autora i czuję ze czegoś brakuje w moim rozumowaniu. – opowiedziała szczerze Irda. Mężczyzna złapał się z brodę i przez chwilę intensywnie wpatrywał się w obraz.
– Hmm… wydaje mi się panienko, że każdy widzi to inaczej. Mi, na przykład, się wydaje, że mężczyzna ucieka od swoich koszmarów a one go niestrudzenie gonią, a jego wyciągnięte ręce to wołanie o pomoc. Uważam, że dlatego ten obraz jest taki niesamowity, bo jego odbiór zależy od perspektywy każdego człowieka – umilkł po czym po chwili spojrzał na Irdę.
– Według mnie, to co ty widzisz, panienko, odzwierciedla, to co czujesz. Tak, jak mężczyzna na obrazie powinnaś wypuścić wszelkie swoje koszmary, a słowo „wypuścić” nie jest tu przypadkowe. Nie wyrwać, nie wydusić, nie wygnać, po prostu wypuścić. Niech swobodnie odejdą – uśmiechnął się i odszedł.
             Irda jeszcze długo patrzyła się na obraz. Patrzyła i płakała. Myślała o restauracji. O życzliwości Starego Noma, o bezwładnym ciele Pani Heleny, o migdałowych oczach Marka, o wspólnym małym pokoju, o rozmowach przy herbacie i o tych nocnych przed zaśnięciem, o deszczu, o wilgoci, o ubrudzonej krwią ścianie i ostatnich słowach „Nie trać nadziei”. Irda myślała o tym tak dużo i intensywnie, aż jej myśli zdawały się być zmęczone i spokojnie zaczęły od niej odchodzić, jakby udając się na spoczynek.

*

Tak jak w restauracji Irdę budziły krzyki Pani Heleny, tak tutaj budziły ja czyjeś kroki, cicho rozbrzmiewające na korytarzu. Jedne ciężkie, wydawało jej się, że męskie, drugie jakieś dziwne – lekkie, nieregularne, jakby osoba ta miała więcej niż dwie nogi. W końcu Irda zrozumiała, że to nie człowiek jest źródłem tych dźwięków, a pies. Skoro pies, to uświadomiła sobie, że to prawdopodobnie Madelaine i Król. Od czasu wyciągnięcia tych wniosków, gdy rano budziły ją kroki, przechodził ją dreszcz.

Po rozmowie z lokajem poczuła się znacznie lepiej. Myśli o restauracji nadal sprawiały ból, ale już nie tak palący jak dotychczas. Irdzie pozostał jeszcze jeden problem, z którym nie mogła sobie poradzić – Król. Jakkolwiek by o nim nie myślała, czuła tylko nienawiść i obrzydzenie. A przecież musi się do niego zbliżyć, jeżeli chce zrealizować swój plan. Myślała o tym każdego dnia, patrząc na obraz. Zrozumiała, że teraz jej percepcja obrazu, zbliżała się do wizji lokaja. Ona tez wołała o pomoc. Jednak wiedziała, że ona nie nadejdzie. Jest sama. I musi sama znaleźć rozwiązanie.
Następnego dnia ruszyła w kierunku schodów, prowadzących do Króla.
– Muszę porozmawiać z Królem – Kokarda skinęła na swojego towarzysza, który ruszył po schodach. Irda czekała, aż wróci. W końcu jego ubrana na czarno sylwetka, znów stanęła na swoim miejscu.
– Król wezwie panienkę w odpowiednim czasie – Irda miała ochotę powiedzieć, żeby w dupę sobie wsadził jego „odpowiedni czas”, ale wiedziała, że takie zachowanie jest absurdalne. Podziękowała i ruszyła do swoich spraw.
         Gdy wieczorem wróciła do swojego pokoju, rozległo się pukanie. To była Kokarda, która oznajmiła, że Król może się z nią zobaczyć. Irda potulnie dała się poprowadzić do jego pokoju. Na szczycie schodów także znajdował się korytarz podobny do tego z parteru, jednak krótszy. Przy jednych z drzwi stała Kokarda i to właśnie ona, gdy zobaczyła dziewczynę zapukała do drzwi i oznajmiła przybycie gościa. Irda usłyszała znajome „wejść” i drzwi się otworzyły.
Madelaine wybiegła jej na spotkanie. Dziewczyna pogłaskała psa i rozejrzała się po znajomym pokoju. Król siedział przy biurku i podpisywał dokumenty. Dziewczyna poczuła znajomy zimny dreszcz, a i coś w jej wnętrzu zabulgotało. Całą siłą woli powstrzymała negatywne emocje
– Już kończę. Usiądź – odezwał się Król, ale Irda nie chciała siadać. Podeszła na kominka i spojrzała na pokój z najlepiej jej znanej perspektywy. Król odłożył dokument i skierował zakrytą materiałem głowę w jej stronę. Irdę znów przeszedł dreszcz, ale zdołała się opanować.
– Gdyby wzrok mógł zabić, za pewne leżał bym już martwy. Co cię sprowadza?
– Prawda.
– Prawda?
– Tak, prawda. Muszę powiedzieć ci prawdę, bo nie znalazłam innego rozwiązania na zaistniała sytuację. Choć myślenie o tym, co się stało, wciąż bardzo boli, to już mniej więcej sobie z tym radzę. Niestety moja nienawiść i wstręt do ciebie nie zelżały ani odrobinkę. Przejdę do sedna – westchnęła, a po chwili kontynuowała – od początku moje próby nawiązania kontaktu z tobą miały tylko jeden cel ­– wyciągnięcie od ciebie sposobu na wydostanie się stąd. Chociaż za pewne to wiesz. – Irda nie mogła stwierdzić, czy mężczyzna jest zdziwiony jej szczerością, bo materiał skrupulatnie skrywał jego emocje.  – Nawet, gdy oznajmiłeś mi, że nie ma takiej opcji, to starałam się zbliżyć do ciebie, myśląc, że może jednak kiedyś wyjawisz mi ten sekret. Jestem cierpliwa i uparta, więc zamierzałam urabiać cię, ile będzie trzeba. Jednak w obliczu zaistniałej sytuacji gardzę tobą tak mocno, że wręcz fizycznie odpycha mnie myśl, o zbliżeniu się do ciebie. Nie mam sił na udawanie, że miedzy nami wszystko w porządku, więc uznałam, że najlepszym rozwiązaniem jest powiedzenie prawdy. Może z czasem uwolnię się od tych emocji – Król milczał. Irda bardzo żałowała, że nie może teraz ujrzeć jego twarzy. Jego bezruch trwał tak długo, że dziewczyna zaczęła bać się, iż zamienił się w bryłę lodu, ale w końcu wstał z krzesła i podszedł do niej. Złapał ją za dłoń, a ona poczuła śliską i zimną skórę rękawiczek, które nosił na dłoniach.
– Mam dla ciebie niespodziankę, ale nie tutaj – mówiąc to, pociągnął ją do wyjścia. Ruszyli w dół po schodach, potem wzdłuż korytarza mijając pokoje służby. Gdy znaleźli się w salonie, Król wyjął klucz i otworzył jedno z dużych drzwi. Prowadziły one do sporego holu. Irda od razu ujrzała dwie Kokardy pilnujące wejścia. I właśnie w ich stronę poprowadził ją mężczyzna. Kokardy otworzyły im drzwi i para wyszła na zewnątrz.
             Irda poczuła świeże powietrze na policzkach i spodziewała się, że zaraz spadną na nią krople deszczu. Jednak nic takiego się nie stało. Spojrzała w niebo. Gwiazdy, miliony gwiazd. „Kiedy ja ostatnio wiedziałam gwiazdy?”. Dziewczynie nie tyle przypomniał się dom, co wręcz go poczuła. Rozpłakała się.
– Poczekaj, to jeszcze nie koniec – powiedział Król i gwizdnął. Po chwili Irda ujrzała biegnącą w jej kierunku sylwetkę psa.
– Bruno! Bruno, gdzie ty byłeś? – pies wskoczył na Irdę i zaczął ją intensywnie lizać. Dziewczynie zupełnie to nie przeszkadzało i teraz leżała na ziemi, tarmosząc szczęśliwe zwierzę.
– Nie odstępował cię na krok od czasu tragedii w restauracji, więc pomyślałem, że go zatrzymam. Madelaine będzie miała towarzysza – Irda oswobodziła się z uścisku Bruna i wstała.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytała, jednak Król jej nie odpowiedział.
– Chodź, oprowadzę cię. To ogród. Po środku stoi szklarnia – dziewczyna rozejrzała się. Wszędzie rosła trawa i pojedyncze drzewa. Mimo, że było ciemno dziewczyna zobaczyła w oddali sylwetki Kokard. Weszli do szklarni. Wnętrze oświetlały lampy. Na środku znajdował się mały staw, w którym pływały karpie koi, a wokół niego rosło mnóstwo kwiatów, krzewów i drzew owocowych.
– Wieczorami jest dosyć zimno, wiec trzymamy tu wszystkie rośliny ciepłolubne. Oczywiście, też te jadalne. Mamy pomidory, banany, melony, cytryny i wiele innych – mówiąc to, ruszył w kierunku ławki, która stała przy stawie. Usiadł na niej, a Irda po chwili do niego dołączyła. Król milczał. Pochylił się opierając łokcie na swoich kolanach.
– Ir… – powiedział mężczyzna, a dziewczyna zrozumiała, że to pierwszy raz, gdy odezwał się do niej po imieniu. W dodatku użył skrótu. Przypomniała jej się Mirin, bo tylko ona tak do niej mówiła. – Gdybym znał sposób na nie nienawidzenie mojej osoby, już dawno był go wykorzystał. Nie będę starał się, przekonywać cię do siebie. Wiedz tylko, że przepraszam cię. Przepraszam i dziękuję. Dziękuję, że mimo wszystko nadal starasz się budować ze mną jakakolwiek relację, nawet gdy służy ona jedynie wyciagnięciu ode mnie informacji. Dam ci swobodny dostęp do ogrodu w ramach przeprosin. Jeżeli chcesz dalej ze mną rozmawiać, musisz jedynie powiedzieć Kokardom. Jeżeli nie, oczywiście rozumiem. Jesteś tu wolna, o ile takie życie można nazwać wolnością. W każdym razie, to co będziesz czynić, zależy tylko od ciebie. – Król mówił kierując swoją głowę na pływające karpie. Irda była mu wdzięczna za te słowa, bo chociaż nadal miała do niego ogromny żal, poczuła się odrobine tak jak wcześniej, zanim postanowił zamordować Panią Helenę. Król wstał z ławki i skierował głowę ku niej.
– A o ucieczce nie będziemy rozmawiać. – Odwrócił się i odszedł, a dziewczyna zrozumiała, że ostatnie słowa było wypowiedziane znów przez tego skurwysyna, którego nienawidziła.

Myliłem się? Sądziłem, że po tragedii w restauracji mogą zdarzyć się dwie rzeczy. Pierwsza: Irda się podda, straci nadzieję i na dobre stanie się Szarym. Wtedy mój plan został by niezrealizowany. Druga: będzie mnie szczerze nienawidzić, a ja będę musiał trenować ją jak dzikie zwierzę w cyrku, tak jak i mnie trenowano, gdy tu trafiłem. Wtedy mój plan został by zrealizowany. Ona jednak jak zwykle wybrała wyjście trzecie. Nie poddała się i nadal postanowiła szukać drogi ucieczki i to jeszcze mówiąc prawdę. Tak naprawdę jest to lepsza opcja jeżeli chodzi o mój plan i fatalna, jeżeli chodzi o moje uczucia. Wiedziałem oczywiście, po co zbliża się do mnie, ale nie spodziewałem się takiej szczerości. Było mi jej cholernie szkoda. Najważniejsza zasada starego Króla, brzmiała, żeby pod żadnym pozorem nie angażować się emocjonalnie. Najistotniejsza zasada, której nigdy nie przyswoiłem. I teraz zbieram tego żniwa. Czasem myślę, że lepiej by było dla niej, gdyby straciła nadzieję. Stała by się podobna do karpi koi – zamkniętych i nieświadomych. Stare przysłowie mówi, że jak ktoś nie gra, nie może też przegrać. Jak ktoś naprawdę nie żyje, też nie cierpi. Tyle ludzi zabiłem, a wydaje mi się, że to co przygotowałem dla tej dziewczyny jest znacznie gorsze. Próbowałem jak zwykle schować uczucia do środka, podarować je obrzydliwej cieczy, niech ona je zaleje. Już nie potrafiłem. Musiałem przyznać przed sobą, że po prostu lubiłem Irdę. Bardzo. I cholernie źle czułem się ze świadomością, tego co stało się w restauracji i tego co ma się jeszcze stać. Powiedziała, że mnie nienawidzi, ale nie ma jeszcze pojęcia, że nienawiść to nie jest najgorsze uczucie. Nienawiść jest gorąca, żywa. Gdy tylko czujemy jej obecność to znaczy, że wciąż żyjemy, wciąż są w nas emocje. Duża gorsza jest obojętność. Na początku czułem nienawiść do siebie, która po czasie przekształciła się obojętność – zimną, martwą, beznadziejną. Ostatnimi czasy znów powraca do mnie nienawiść. Ponownie zaczynam czuć. Walczę z tymi wszystkimi emocjami już odkąd zobaczyłem ją pierwszy raz, leżącą przy moim kominku. I przegrywam tę bitwę. Zastanawiam się jakby potoczyła się ta relacja, gdyby nie mus zrealizowania planów. Zignorował bym dziewczynę? A może, co gorsza, ją zabił? Cholera, a co by było, gdybym poznał ją po tamtej stronie? Znów potarłem nos. Lepiej nie myśleć o utopijnych sytuacjach. „Nie trać nadziei”, znów sobie powtarzam.

Mówią, że Król jest najbardziej samotnym człowiekiem. 
Najbardziej samotnym i najbardziej cierpiącym.

*

W restauracji rytm dnia wyznaczał dźwięk kropel, tutaj Irda musiała oprzeć swój metronom na czymś innym i kilka najbliższych dni poświeciła na szukanie go. Wieczorami chodziła na dwór. Kilka razy udało wyrwać się jej do ogrodu za dnia. Wtedy zobaczyło na niebie słońce. Długo stała wystawiając martwe komórki naskórka na jego promienie. Ciepło zalewało jej skórę, a po chwili na czoło wystąpiły krople potu. Jednak dziewczyna stała tak długi czas, nie zważając na upał. Zapomniała o pracy w kuchni, o Szarości, Marku, Starym Nomie, Królu i ucieczce. Nic nigdy nie było dla niej tak przyjemne, jak ponowne spotkanie z oślepiającą kulą gazową, świecącą wysoko na niebie. Miała wrażenie, jakby wysyłała swoje ciepło tylko do niej. Jakby mówiła jej: „już wszystko dobrze”.

 Zaczęła podejrzewać, że dom znajduje się po tamtej stronie. Wiedziała, że w ogrodzie nie znajdzie drogi ucieczki, bo inaczej Król nie dałby jej wolnego dostępu do niego, ale i tak przeszukała teren. Wszędzie rosła trawa, od czasu do czasu cień dawało jakieś drzewo. Po środku była szklarnia, a za szklarnią małe poletka uprawne – marchew, buraki, pietruszka i tym podobne. Całość była ogrodzona wielkim murem, przy którym w odległości mniej więcej dwudziestu metrów od siebie  stały na baczność Kokardy. Stojąc bez ruchu, przypominały raczej element dekoracyjny ogrodu, niż żywych ludzi. Ich czarne szaty zlewały się z szarym murem, jedynie czerwone kokardy przewiązane przez ramię, były widoczne z daleka, jakby ostrzegały obcych przed niebezpieczeństwem, niby jadowite owady, które natura ubrała w jaskrawe kolory. Gdy pewnego razu dziewczyna zbliżyła się na tyle, żeby dotknąć zimnego kamienia ogrodzenia, Kokarda kategorycznie kazała jej się odsunąć. Irda przyjrzała się każdemu metrowi kwadratowemu ogrodu. Nie znalazła nic, co pomogłoby jej stąd wyjść. Nawet gdyby nie Kokardy pilnujące muru dzień i noc, byłoby jej bardzo trudno wspiąć się po śliskim kamieniu. Nadal była w więzieniu, tak jak i poprzednio, teraz tylko to więzienie było jeszcze mniejsze. Mniejsze, czystsze, suchsze i słoneczne.
Gdy tylko miała chwilkę w ciągu dnia, wychodziła na słońce. Wystarczyło poczuć jego ciepło, a przez głowę przelatywały jej wszystkie wspomnienia z tamtej strony. Mama, tata, Mirin, dom, miasto, wakacje… Uśmiechała się do tych myśli. Wieczorem patrzyła się na mężczyznę na obrazie, szukając zagubionego w jej głowie kawałka układanki lub wychodziła do szklarni. Przesiadywała na ławce wpatrując się w kolorowe karpie koi. Już zaczęła rozpoznawać poszczególne ryby. Pomarańczowe rozmazane sylwetki wypuszczające bąbelki tlenu, zmierzające ku powierzchni, znikające przy spotkaniu z taflą wody. Czasem Irda zazdrościła rybom. Zamknięte w wilgoci, tak jak ona w Szarości, jednak niczego nieświadome. Możliwe, że dzięki temu były szczęśliwsze niż ona. Obojętne, biernie unoszące się w wodzie, bez marzeń, bez pragnień, bez myśli. Karmione i doglądane dwa razy dziennie przez lokaja.   
Bezpieczne.

Irda zaczęła po kilku dniach intensywnie przyglądać się życiu w domu. Nikt nie opuszczał budynku z wyjątkiem Kokard i Króla. Głównym dowodzącym był lokaj, a zaraz za nim Hana. Dwie dziewczyny pracujące w kuchni, były trochę starsze od Irdy, małomówne i jakby wiecznie przestraszone. Dziewczyna próbowała z nimi nawiązać kontakt, ale odpowiadały tylko półsłówkami. Hana była kobietą pracy. Nawet, gdy była przerwa w kuchni, ta wciąż coś gotowała lub sprzątała. Porządkami w domu zajmował się lokaj, a czasem mu pomagały ponure dziewczyny. Na początku Irda zastanawiała się, po co tylu ludzi potrzebuje kuchnia, gdy w domu jest tak mało osób, jednak szybko zrozumiała, że kuchnia działa jak catering. Rano Irda wraz z resztą szykowała jedzenie i pakowała ich do jednakowych pojemników, które opuszczały dom. Zapytała, co dzieje się z nimi później, dowiedziała się, że jedzenie jedzie do koszar. Czyli dla Kokard. Posiłki było dużo lepsze niż w restauracji Noma. Nie dlatego, że szef był słabym kucharzem, ale w wyniku tego, że do domu docierały lepszej jakości składniki. Nie tylko jedzenie, ale i inne towary były porządniejsze i było ich po prostu więcej. Irda w wolnych chwilach sięgała po książki, których w domu były niezliczone ilości. Tęskniła za filmami i oczywiście za domem. 

– Jak długo pan tu jest? – pewnego dnia Irda spytała lokaja, gdy odpoczywali w salonie po dniu pracy.

– Od zawsze panienko. Urodziłem się tutaj. Miałem to wyjątkowe szczęście, że oboje moi rodzice byli Żywymi i jestem owocem ich miłości. Ojciec miał sklep z bronią, a matka była praczką w koszarach. Wychowali mnie najlepiej jak potrafili. Długo wytrzymali. Umarli jako starzy ludzie. Jeszcze przed ich śmiercią trafiłem tutaj. Jako dziecko pomagałem mamie w koszarach. Byłem obrotnym dzieciakiem. Kolegowałam się z Kokardami. Załatwiałem różnie rzeczy, czasem podkradałem towary, ale z uwagi na to, że Kokardy darzyły mnie sympatią, zawsze mi się upiekło. Gdy byłem nastolatkiem wezwał mnie poprzedni Król. Myślałem, że to już mój koniec, ale on zaproponował mi pracę tutaj. Zgodziłem się. Na początku stacjonowałem w kuchni, aż awansowałem. Już piętnaście lat jestem lokajem.
– Jaki był poprzedni Król?
– Zasadniczy i pragmatyczny. Nikogo nie wpuszczał do siebie bez wyraźnego powodu. Mówię to dosłownie i w przenośni. Budził strach i szacunek. Był dobrym Królem.
– Co się z nim stało?
– Przyszedł na niego czas. Jak na każdego Króla – Irda poczuła, że stoi za tym coś więcej, ale intuicja jej podpowiadała, żeby nie drążyć tego tematu.
– Czy był pan kiedyś po tamtej stronie? – lokaj spojrzał na nią zdziwiony.
– Panienko! Przecież to jest niemożliwe. Nie ma stąd wyjścia.
– A nie pragnął pan kiedyś zobaczyć tamten świat? Być, hmm… wolny?
– Właśnie dlatego, że nie widziałem tamtego świata, jestem wolny, panienko.
Wszelkie próby rozmowy z Haną o czymś innym niż praca kończyły się zdaniem: „Jak masz czas gadać, to masz też czas pracować!”. Irda zrozumiała, że nie zdobędzie żadnych informacji od mieszkających w domu Żywych. Przez te dni odkryła jedynie, że dwie dziewczyny z kuchni opuszczają od czasu do czasu dom w eskorcie Kokard. Nawet raz spytała je o to, ale nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Wiedziała, że jedynym punktem zaczepienia jest dla niej Król. Ze wszystkich stron dostawała sygnały, że nie ma stąd ucieczki, ale słońce i gwiazdy, na które spoglądała w ogrodzie, dawały jej nową nadzieję. Czuła po prostu, że jest sposób, a kto go ma znać jeżeli nie sam Król? I tu znów rodził się problem. Pomijając jej negatywne emocje musi znaleźć sposób, żeby się do niego zbliżyć, a proszenie się Kokardy, żeby powiedziała Królowi, że chce się z nim widzieć, a potem czekanie, aż on łaskawie będzie miał dla niej czas, wydawało jej się co najmniej upokarzające. Jak ma wyciągnąć od niego jakieś informacje, musi stać się dla niego kimś więcej niż służącą. Nie miała wątpliwości, że kroki które słyszy co dzień rano na korytarzu, należą do niego i postanowiła to wykorzystać.   
Następnego dnia odczekała chwilkę, aż stukanie butów ucichnie i ruszyła korytarzem w kierunku wyjścia. Wstawało słonce. Na dworze było chłodno, ale powietrze wydawało się wyjątkowo świeże. Król biegał po trawniku, a Madelaine i Bruno podążały za nim. Podbiegła do niego.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Ćwiczę – odpowiedziała, jednak na Królu nie zrobiło to większego wrażenia. Po kilku kółkach Irda nie mogła złapać oddechu, ale mężczyzna nie wydawał się w ogóle zmęczony. W sumie ciężko było to stwierdzić pod tą warstwą materiału na głowie.
– Nie jest ci w tej szmacie gorąco?! – krzyknęła do niego.
– Jest!
– To zdejmij!
– Cicho! – po kilku kolejnych kółkach Król przywołał dwie Kokardy i zaczął z nimi ćwiczyć z nimi walkę wręcz. Irda mogła jedynie się przyglądać. Sporty walki były dla niej czarną magią i stojąc jak kołek czuła się jak debil, wiec zaczęła wykonywać jakieś proste ćwiczenia. Bruno bawił się z Madelaine. Dziewczyna poczuła na skórze pierwsze promienie słońca. Buty miała mokre od rosy. Kątem oka obserwowała Króla. Nie miała pojęcia co robi, ale musiała przyznać, że jego ćwiczenia robiły wrażenie. Musiał to robić od bardzo dawna. Uświadomiła sobie, że z zaciekawieniem patrzy na jego ruchy. Cała ta atmosfera ją uspakajała. Chłodne powietrze, ćwiczenia, bawiące się psy. Teraz rozumiała, czemu Król codziennie odwiedzał ogród o świcie. Ona specjalnie wyszła, żeby z nim porozmawiać, ale chyba będzie częściej to powtarzać.
– Ir, chcesz spróbować? – ten skrót jej imienia znów przywołał nostalgię.
– Czemu nie? – powiedziała dziewczyna, a Król odesłał Kokardy.
– Dobra, podstawa to postawa – i tutaj zaczął się długi wywód i poprawianie każdej części jej ciała.
– No, zaatakuj mnie – Irda pełna nadziei ruszyła na Króla, tak jak jej tłumaczył. Nawet nie zauważyła, kiedy znalazła się na ziemi. Mogłaby przysiąc, że pod warstwami materiału kryje się uśmiech.
– Nie poddawaj się, to dopiero początki – dziewczyna wstała i otrzepała ubranie.
– Jak masz na imię?
– Król.
– Matka dała ci na imię Król?
– Tamtego imienia już nawet nie pamiętam.
– Kłamstwo, ale nie będę naciskać. Po prostu chciałbym mówić do ciebie jakoś inaczej niż Król.
– A co jest złego w „Królu”?
– Wszyscy tak do ciebie mówią. A myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. Po przejściach, ale jednak. A przyjaciele chyba mówią do siebie po imieniu, nie sądzisz? Ty znasz moje, ja chce znać twoje.– No to wymyśl mi jakieś – zaproponował mężczyzna. Irda zastanawiała się przez pewien czas.
– Jaki masz kolor oczu? – zapytała Króla.
– Niebieskie – dziewczynę znów pochłonęły myśli.
– No to niech będzie Lan.
– Lan?
– A czemu nie? To po chińsku znaczy „niebieski”, a ja trafiłam do tego pieprzonego miejsca przez chińską dzielnicę – Król się roześmiał.
– A więc, Lan. Miło poznać.
– Mi również.

*

Irda codziennie wychodziła rano na ogród i ćwiczyła ze mną. Musze przyznać, że nie miała za grosz talentu do sportu, chociaż widać było, że sprawia jej to radość. I skłamałbym gdybym powiedział, że mnie nie. Coraz więcej się śmiałem. Później dopadały mnie wyrzuty sumienia. Czy ktoś taki jak ja powinien w ogóle mieć prawo do  uśmiechu? Coraz częściej po zdjęciu materiału patrzyłem na siebie w lustrze. W tych chwilach ciecz w moim wnętrzu wzburzała się i wrzała, ale ja mimo to patrzyłem. Uznałem to za rodzaj pokuty. O dziwo, po tych „sesjach” czułem ulgę. Lepiej spałem odkąd dziewczyna tu mieszkała. Tak bardzo chciałbym, żeby zapomniała o tamtej stronie. To jest najlepszy dar jaki może otrzymać Żywy, który przyszedł z miasta. Inaczej zawsze będzie czuł się tu jak w więzieniu. Tak jak ja. Tak jak większość Żywych.

Musiałem zastanowić się jak teraz rozegrać karty. Muszę dziewczynie pokazać twarz i mam świadomość, że nadszedł już właściwy moment, jednak wciąż mnie coś wstrzymuje. Na początku nie miałem odwagi przyznać przed sobą, co jest tym hamulcem, ale w głębi już wiedziałem. Szkoda mi jej. Po prostu nie chce jej tego robić. Targają mną przeciwstawne uczucia. Z jednej strony wiem, że muszę zrealizować plan i nienawidzę tego. Czasem łapię się na tym, że chciałbym, aby dziewczyna spełniła swoje marzenie ­– żeby wróciła do domu. Tak bardzo bym pragnął, żeby znalazł się inny kandydat, lepszy. Najlepiej mężczyzna. Zimny, pragmatyczny. Niestety marzenia nie spełniają się w Szarości. Niedawno doszedłem do wniosku, że najbardziej chcę, aby została tu ze mną. Aby porzuciła swój cel i towarzyszyła mi w tej pieprzonej krainie, już do końca. Egoizm, co? Chwilę jak brzmi moje nowe imię? Lan? Egoizm, co Lan? W sumie egoizm nie jest moją największą zbrodnią. Z resztą Król altruista nie ma przed sobą świetlanej przyszłości.   
Będąc z nią coraz więcej myślałem o domu. Coraz bardziej wracałem do tego kim byłem przed przybyciem tutaj. Dlatego, nachodzą mnie te wszystkie emocje. Pragmatyzm, obojętność, brutalność zaczynają niknąć. Cholera, oby nie zniknęły całkowicie, bo nie dam rady zrealizować planu. Myślałem, że to będzie wielki test dla Ir. I będzie. Ale ponadto zrozumiałem, że to jest także wielki test dla mnie. Znów myślę o matce. Staram się przywołać w moich wspomnieniach jej twarz, jej uśmiech, ale wszystko jest rozmazane, jak ten mężczyzna na obrazie w salonie. Chciałbym tak, jak on móc powitać ze spokojem swoje koszmary. Zastanawiam się, czy moje wspomnienia z tamtej strony są w ogóle prawdziwe. Już tyle lat minęło… Po tym całym czasie moja wyobraźnia wypacza wszystko to, co zdarzyło się naprawdę. Jestem ciekaw ile z tych wspomnień ubarwiłem, ile zmieniłem, ile wymyśliłem? Wspomnienia to nic innego jak nasze emocje, które zmieniając się na przestrzeni lat, z uwagi na to, że wraz z wiekiem i doświadczeniem zmienia się nasza percepcja. Zmienia się perspektywa, a moja drastycznie się zmieniła, wręcz uległa wypaczeniu, odkąd dotarłem do tego miejsca. Coraz częściej myślę o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda. Prawa to jedynie pojęcie względne. Percepcja prawdy zależy od emocji, a emocje od perspektywy. 
Krąg się zamyka, a ja wciąż poruszam się w kółko, nie mogąc znaleźć wyjścia.

Irda codziennie rano wychodziła z Lanem. Całkiem spodobało jej się jego nowe imię. To tylko słowo, ale jak go używała, to miała wrażenie, że dystans między nimi drastycznie maleje. Obecnie żyły w niej dwa sprzeczne uczucia. Pierwsze: negatywne, to które rodziło koszmary w nocy, wspomnienia z restauracji i codzienne łzy przed zaśnięciem. Nienawiść do Króla. I drugie: miło spędzany czas, śmiech i sympatia do Lana. Nie wybaczyła mu. Wątpiła, czy kiedykolwiek będzie w stanie, ale jej żal nieco malał z każdym dniem. Mogła już swobodnie się do niego uśmiechać, prawdopodobnie dlatego, że czuła, iż Król żałuje tego, co się wydarzyło. Ogród, ranne ćwiczenia, Bruno – to wszystko była swego rodzaju zadośćuczynieniem. Miała świadomość, że nic nie jest w stanie zmienić tragedii z restauracji, ale i tak była mu wdzięczna za starania. Pewnego poranka poprosiła go o nieograniczony dostęp do jego pokoju. O dziwo, zgodził się od razu. Jedynym warunkiem było to, żeby pukała i czekała na jego pozwolenie na wejście. Teraz nie musiała już prosić Kokardy, o przekazanie wiadomości, a tym bardziej czekać na odpowiedź Lana. Od tego czasu pokazywała się u niego znacznie częściej. Ignorowała w ten sposób zajęcia w kuchni, za co Hana za każdym razem, gdy tylko ja zauważyła, prała jej głowę. Król znalazł dla Irdy nowy przydomek, a mianowicie – leniwa, ale widać było, że cieszy się, gdy do niego przychodzi. Dziewczyna pomagała mu wypełniać dokumenty i oczywiście spędzała z nim mnóstwo czasu na rozmowie. Lan był jedyną osobą, która wspominała z nią tamtą stronę. Irda zaczynała rozumieć czemu mówienie o tamtym życiu stanowi tabu w Szarości. Po prostu niepotrzebnie sprawiało ludziom ból i zabierało im wolność. Przypominało o tym, co na zawsze zostało stracone. Sprawiało, że po trochu wysysało z Żywych nadzieję, zamieniając ich powolutku, z każdą nową kroplą deszczu, w Szarych. Zarówno Irdę jak i Króla wspomnienia o tamtej stronie kłuły, niczym twarde liście egzotycznych roślin ze szklarni, ale też wywoływały ciężką do opisania ulgę. Ich wewnętrzne koszmary uciekały przed każdym słowem dotyczącym tamtego życia, jakby przerażało ich szczęście.

– Czasem gdzieś wychodzisz za dnia, gdzie wtedy idziesz? – zapytała Irda.

– Zwykle wszystkim zajmują się Kokardy, ale od czasu do czasu muszę się pokazać, aby nie zapomniali o moim istnieniu. A czasem rzeczywiście coś ważnego się dzieje. Zwykle sprawdzam rozładunek towarów i kontroluje pracę w fabryce.
– W sumie zawsze mnie to interesowało, co robią Szarzy w fabryce?
– Pracują.
– Bardzo śmieszne. Pytam poważnie.
– Ir, to jest jedno z tych pytań, których nie powinnaś zadawać – chwilę milczeli.
– Ok, no to zmieniamy temat. Opowiedz mi jak się tu dostałeś i co robiłeś zanim zostałeś Królem – było popołudnie. Oboje leżeli na łóżku. Psy spały przy kominku. Wokół jak zwykle panowały spokój i cisza. Irda coraz bardziej lubiła tu przebywać. Mężczyzna od czasu wpuszczenia jej do ogrodu nie pokazywał oblicza Króla, był Lanem, czyli sobą, przynajmniej tak dziewczyna zwykła to określać.
– To było dziewięć lat temu. Mieszkałem niedaleko dzielnicy chińskiej. Na pewno znasz opinie o tej części miasta. My też znaliśmy, to znaczy ja i moi przyjaciele. Ja i jeden z moich znajomych skończyliśmy niedawno osiemnaście lat i postanowiliśmy to uczcić. Kluby w chińskiej dzielnicy, cieszące się kontrowersyjną sławą, wydawały się świetnym pomysłem. Nie za bardzo przepadam za takim klimatem, no, ale nie codziennie staje się człowiek pełnoletni. Impreza całkiem się udała. Tak bardzo, że zalany w trupa, zgubiłem moich kolegów. Chyba gdzieś zasnąłem. Nie pamiętam. Gdy się obudziłem byłem cały mokry. Od deszczu. Wnioskuję, że aż za dobrze wiesz, o czym mówię. Szukałem wyjścia kilka dni, wołałem do Szarych i tak dalej. Trafiłem do człowieka zajmującego się naprawą broni. Nazywał się… nieważne. Zajmował się mną i jeszcze jednym dzieciakiem. Młodszym ode mnie. Wiesz, to jest stały schemat. Gdy tu trafiasz miasto cię testuje. Błąkasz się kilka dni mokry, głodny i zmarznięty. Jak się poddasz zasilasz szereg Szarych, jak nie to Żywych. Pracowałem przez kilka miesięcy w warsztacie. To były całkiem dobre czasy w porównaniu z tym, co było potem. Właściciel okazał się człowiekiem małomównym i wymagającym, ale też po prostu dobrym. Dzieciak z kolei był szurnięty. Nie poznałem wcześniej nikogo, kto by dokuczał Kokardom. A, nie, czekaj, siedzi tu koło mnie. – Tutaj się roześmiał, Irda też się uśmiechnęła. – Kontynuując, chłopak próbował sprzedawać Kokardom jakieś słabe towary, kilka razy nawet ich okradł. Parę razy dostał za to lanie, ale nigdy się nie zrażał. Lubiłem go, traktowałem jak młodszego brata. Spaliśmy razem, w małym zatęchłym pokoiku. Czasem płakał cicho nocami. Tęsknił za matką, chociaż nigdy otwarcie się nie przyznał. Z resztą ja miałem podobnie. Pewnego dnia przyszły Kokardy. Zastrzeliły chłopaka. Niby dlatego, że kradł. Właściciel się nie załamał. Bardzo go za to szanowałem. Ciekawe czy dalej żyje... Mnie zabrali tutaj. Król był zasadniczy, zimny i hmm… okrutny. Trenował mnie jak psa. Na początku nie miałem pojęcia czemu, to wszystko ma służyć. Wkrótce dowiedziałem się, że jestem kolejny w kolejce. Może ci się wydawać, że moja praca polega głównie na podpisywaniu dokumentów i tym podobnych pierdołach. Niestety jest tego znacznie więcej. Znacznie więcej syfu. Ten trening miał mnie na to przygotować. Wiesz, gdy Król straci nadzieję, to będzie ogromny problem, a Król jednocześnie jest osobą, która tej nadziei ma najmniej, więc rolą jego poprzednika jest przygotowanie nowego kandydata w zasadzie na wszystko. I tak zostałem Królem. Założyłem materiał na głowę i noszę go od ponad siedmiu lat.
– Hmm… myślałam, że te funkcję pełni się dożywotnio.
– Nie, to tak nie działa. Najdłuższa kadencja o jakiej słyszałem trwała jedenaście lat. Nikt więcej nie wytrzyma – Irda nie do końca rozumiała, czemu ktoś nie mógł by dłużej wytrzymać. Wtedy przypomniała sobie restaurację. Na pewno za tego typu tragedie i jeszcze gorsze sytuacje odpowiedzialny jest Król. Przeszedł ją dreszcz. „Nie trać nadziei”, zabrzmiało jej w głowie. No tak, każdy ma swój limit.
– Ile ci zostało czasu?
– Niewiele Ir. Niewiele.

*

Ostatnio moje uczucia były jak woda. Jedne myśli przyjemne, jak ciepła ciecz oblewająca twoje ciało, gdy wchodzisz do wanny, albo wręcz przeciwnie – zimna, chłodząca twoje gardło w upalny dzień. Tak czułem się po spotkaniach z Irdą. Inne myśli były, jak wrząca woda zamieniająca się parzącą parę, lub przeciwnie, jak woda osiągająca temperaturę poniżej zera, stająca się lodem. Taki charakter miały myśli o planie i o mnie samym. Wszystkie spotkania i rozmowy z nią sprawiały, że mój wewnętrzny koszmar jakby się kurczył. Z kolei myślenie o realizacji przyszłości powodowało, że się niesamowicie rozrastał. „Najważniejszy obowiązek Króla to znalezienie odpowiedniego zastępcy” – odzywał się we mnie głos mojego poprzednika. Żelazne zasady. Największa odpowiedzialność. Szkoda tylko, że nikt nie wyjaśnił, co będzie, gdy nie spełni się tego obowiązku. Może dlatego się tak boję.  Przed tym jak spotkałem Irdę wiedziałem, że mój czas zbliża się wielkimi krokami. Teraz każdy nowy dzień z nią wydaje się opóźniać koniec. Po prostu, rośnie we mnie coraz więcej nadziei. Co za ironia! Teraz, nakończenie wszystkiego. W końcu rozumiem, czemu Król powinien być zasadniczy i obojętny. Czyżbym był, ze swoją emocjonalnością, słabym ogniwem? 
Cholera, jak ja tęsknię za tamta stroną. Spojrzałem, jak co dzień wieczorem w lustro. Moja przeklęta, piękna twarz. Od zawsze byłem ślicznym dzieckiem i nienawidziłem tego. Blond włosy, niebieskie oczy – wszystko po ojcu. Pełne usta, kształtny nos, długie rzęsy – po matce. Mówią, że ładni ludzie mają łatwiej. Gówno prawda. Kochały mnie ciotki. Czochrały mi włosy i całowały w rumiane policzki. Kochały mnie nauczycielki. Gdy nie odrobiłem lekcji, gdy olewałem zajęcia, wystarczyło tylko, że zrobiłem skruszoną minę, one zaraz o wszystkim zapominały. Później dziewczyny. Koledzy mi zazdrościli i nienawidzili mnie. A ja zazdrościłem im – świętego spokoju. Horda dziewczyn, brzydkich, ładnych, chudych, grubych, wysokich, po prostu każdych, codziennie słała do mnie smsy, maila, zaczepiała na korytarzach szkoły. Zawsze było mi łatwiej. W zwykłej szkole, w szkole muzycznej, w szkole językowej, kurwa, nawet w sklepie. I nie jest to narcyzm, o nie. Ja mam naprawdę pieprzoną piękna twarz. Już po tamtej stronie jej nie lubiłem, teraz jej nienawidzę. Tylko matka traktowała mnie normalnie. Nigdy nie była wobec mnie ulgowa. Ba, wymagała ode mnie znacznie więcej niż od pozostałych. Jestem jej ogromnie za to wdzięczny. I jestem też w wielu momentach wdzięczny za tę szmatę, którą noszę na głowie. Dzięki temu nikt nie widzi mojej pięknego i jednocześnie wstrętnego oblicza. Włączając w to mnie.

*

Irda coraz rzadziej przychodziła do kuchni, wolała siedzieć z Lanem. Jednak on czasem opuszczał dom, oczywiście nie mówiąc jej po co i gdzie. Wtedy dziewczyna pracowała w kuchni. W przerwach lub wieczorami jak zwykle patrzyła na obraz w salonie albo siedziała w szklarni. Poranne ćwiczenia z Królem sprawiły, że nieco nabrała kondycji, chociaż nie miała za grosz talentu do sportu. Nocą budziły ją koszmary. Często płakała. Odkryła jednak, że rozmowy z Lanem przynoszą jej wiele spokoju i, hmm… radości. Co za ironia! Przyczyna większości jej cierpienia sprawia jednocześnie, że staje się szczęśliwsza. Niepokojąca była jeszcze jedna myśl, która zaczęła kiełkować w głowie dziewczyny ostatnimi dniami. Oczywiście jej największym marzeniem i celem do którego niestrudzenie zmierzała, była ucieczka z Szarości, jednak coraz częściej łapała się na myśli: „A co z Lanem?” Zrozumiała, że myśląc o opuszczeniu tego domu, zaczyna odczuwać pewien smutek związany z zostawieniem Króla. Czasem nawet zadawała sobie pytanie: „A co gdybym została z nim?”. Jednak szybko wyrzucała tego typu myśli z głowy. Nie było sensu oszukiwać siebie – czuła coś do niego i ucieczka stąd, którą wyobrażała sobie jako najszczęśliwszy dzień jej życia, możliwe, że nabierze gorzkiego smaku, a z drugiej strony na pewno z niej nie zrezygnuje.

Często podczas bezsennych nocy nawiedzały ją myśli o Marku, który prawie zawsze spał obok niej i o tych kilku wieczorach, gdy zasypiała przytulona do niego. Tego typu wspomnienia wywoływały jeszcze większą bezsenność. Pewnej nocy, gdy straciła już całkowicie nadzieję na sen, postanowiła iść do Króla.
Gdy otworzył jej drzwi był ubrany w to samo co w ciągu dnia, a na biurku leżały dokumenty. Irda wywnioskowała, że wcale nie szykował się do snu.
– Jest strasznie późno. Nie możesz spać? – zapytał. Dziewczyna przytaknęła.
– Jeżeli ci to nie przeszkadza, to może chwilę porozmawiamy? Może w końcu poczuję się zmęczona.
– Aha, czyli rozmowa ze mną ma cię zanudzić? To może lepiej powypełniamy dokumenty?
– O nie, dziś mam już dość – powiedziała i położyła się na łóżku. Musiała przyznać, że jest wyjątkowo wygodne. Bardziej komfortowe nawet niż jej własne łóżko, które miała po tamtej stronie. Król położył się obok niej.
– Mogę zadać pytanie? – dziewczyna nie czekając na odpowiedź kontynuowała. – Gdzie wychodzą dziewczyny z kuchni nocami?
– Do koszar.
– Czy to jest, to co myślę?
– Tak. Kokardy wolą Żywe kobiety, co chyba jest oczywiste. Nie krzyw się. To jest ich wybór, nikt ich nie zmusza. Mają za to różne towary.
– Prostytucja – powiedziała z niesmakiem dziewczyna.
– W życiu możesz być pewna dwóch rzeczy – śmierci i prostytucji. Widzisz nawet podatki do nas nie dotarły – odparł Król. Milczeli dłuższą chwilę. Irda przyglądała się wzorom na drewnianym suficie, zastanawiając się, o czym myśli Lan.
– Wiesz to trochę żenujące, ale czy mogłabym się do ciebie przytulić? – Król skierował na nią swą głowę, po czym podniósł rękę, robiąc miejsce na dziewczyny głowę. Ta z chęcią skorzystała z zaproszenia. Zaczęli rozmawiać, jak zwykle o tamtej stronie, a gdy Król opowiadała jakaś historię z dzieciństwa, Irda zasnęła. 
Zasnęła. Chyba rozmowa ze mną rzeczywiście ją znużyła. Ja jednak nie mogłem spać. Pomijając to, że zdrętwiała mi ręka od ciężaru jej głowy, ale bałem się poruszyć, żeby jej nie obudzić, to miałem ochotę zdjąć materiał z głowy, opłukać twarz i położyć się koło niej. I tak naprawdę powinien to zrobić, ale im więcej o tym myślałem, tym oddalałem się od realizacji tego zamierzenia. Ostatnio coraz więcej myślę o sobie. O tym kim byłem po tamtej stronie. Mam wrażenie, że byłem podobny do człowieka, którym staję się, gdy spędzam czas z Irdą. Zrozumiałem, że w momencie, gdy moja osobowość zaczynała się kształtować i moja moralność w końcu miała szansę osiąść na trwałym fundamencie, tworząc prawdziwego MNIE, to trafiłem tutaj i wszystkie te procesy zostały zahamowane. Mam wrażenie, że dzień, gdy poszedłem z kolegami do chińskiej dzielnicy, można określić jako „teraźniejszość”. Jednak przyszłość nigdy nie nadeszła. Wciąż czeka cierpliwe, aby nacisnąć przycisk „play”. Czuję się jak zamknięta ryba w akwarium, zawieszona w toni wodnej, bez poczucia czasu. Kolejny dzień po tamtej stronie, można by określić mianem „przyszłości”. Lecz powrót do przyszłości można oglądać jedynie na kolorowych monitorach tamtej strony. Po zastaniu Królem, bardzo szybko wykształciłem w sobie uczucie obojętności. Inaczej nie dałbym rady poradzić sobie z rzeczywistością Szarości. Cała reszta została po tamtej stronie. Tutaj nie była mi potrzebna. Zawsze uważałem, że jestem słabym kandydatem na Króla. Za młody, niedojrzały. Bez ugruntowanej osobowości, moralności ani zasad. To wszystko dopiero na mnie czekało. I przepadło z momentem, gdy nałożyłem materiał na głowę. Nigdy nie zastanawiałem się, kim bym był gdybym nie trafił do Szarości. W ogóle porzuciłem wszelkie myśli, które dotyczyły poprzedniego życia. Irda sprawiła, że znów zaczynam myśleć. Po prostu myśleć. Wróciłem do punktu, gdy miałem osiemnaście lat i zgubiłem się w chińskiej dzielnicy. Wszystkie procesy, które zostały wtedy zatrzymane, jakby powoli wracały do życia. Patrzę na jej rozsypane blond loki na moim ramieniu i podświadomie liczę jej oddechy. Wiem, że z nią mogę znów zacząć się rozwijać, mogę tak naprawdę stać się człowiekiem, którego miałem szansę stworzyć, gdybym został po tamtej stronie. Wydaję mi się, że podświadomie zawsze pragnąłem takiej kobiety, takiej przy której będę mógł się rozwinąć. Która nauczy mnie czegoś o mnie samym. 
Jednak wraz z pierwszymi kroplami deszczu na mojej twarzy, te pragnienia ucichły.

 

Dziewczyna budząc się przez chwilę nie mogła przypomnieć sobie, gdzie jest. Jednak świadomość wróciła, gdy zobaczyła obok siebie leżącego Króla. Czyżby jeszcze nie wstał świt? Lan widocznie wyczuł, że się obudziła, bo zaczął się ruszać.

– Dzień dobry – wymamrotał.
– Idziemy na ogród? – zapytała.
– Obawiam się, że już słońce góruje wysoko na niebie – Irda spojrzała na zegar. Rzeczywiście spóźnili się.
– Mimo, że spałem w tym cholernym materiale, to już dawno się tak nie wyspałem. A ty?
– Pierwsza noc od dawna, gdy nie miałam koszmarów. Zdejmujesz na noc tę szmatę?
– Tak i wyobraź sobie, że również się myję i mam piżamę
– Wow! To jest nas dwoje – roześmiała się i po chwili dodała. – Przepraszam, że zaburzyłam twój rytm snu.
– Nie szkodzi, w sumie nie mam nic przeciwko, żebyś zaburzała go częściej – Irdzie poczuła falę gorąca. To chyba było pierwsze dwuznaczne zdanie, jakie od niego usłyszała. Tak bardzo była zaskoczona, że nie powtrzymała czerwieni wstępującej na skórę jej policzków. Król roześmiał się na widok jej rumieńców,
– Spokojnie. Nie miałem na myśli nic sprośnego – Irda zrobiła się purpurowa. Myślała nad jakąś ripostą, ale nie mogła zebrać myśli, więc szybko zmieniła temat.
– Co dziś w planach?
– Fabryka.

Król wyszedł z domu, a Irdę zalały ponure myśli. Czuła się znów, jak pierwszego dnia. Mokra, zimna, bez żadnej wskazówki. Wydawało się jej jakby ponownie poczuła zapach wilgoci. Nie sądziła, że kiedyś zatęskni za deszczem, po tylu deszczowych dniach w restauracji. Teraz jednak miała ochotę przejść się po mokrych ulicach Szarości i wsłuchać się w rytm kropel. Stanęła przed obrazem z nadzieją, że uporządkuje myśli. Wiedziała, że nadszedł czas żeby zadać ponownie tak długo wyczekiwane pytanie. Zrozumiała, że gdyby jednak okazało się, iż zasada „nic nie wyjeżdża z Szarości” jest prawdziwa, poczułaby ulgę. Nie musiała być już wybierać. Wybierać miedzy nim a domem. Ostatnimi czasy coraz częściej czuła się jak podczas pierwszych dni w restauracji. Smutno i niepewnie. Wiedziała, że Król też to czuje i miała wrażenie, że on też bije się z myślami. Na niego prawdopodobnie również czeka decyzja. Decyzja dotycząc jej.

Mężczyzna na obrazie jak zwykle rozpościerał ręce stojąc wśród swoich koszmarów. I wtedy Irdę olśniło. Brakujący element znalazł miejsce w układance. Mężczyzna nie wypuszczał wewnętrznych potworów. On je przyjmował.
Poddał się i powitał swoje koszmary, niczym dobrych przyjaciół.
– Co panienka taka pochmurna? – zapytał lokaj, smętnie siedzącą w salonie Irdę.
– Zrozumiałam, co czyni mężczyzna na obrazie.
– Ma panienka taką smutną imię, że chyba nie będę pytał.
– Czy ma pan jakieś własne koszmary? – zagadnęła, a lokaj przez chwilę stał zamyślony.
– Obawiam się, że nie, panienko. Po prostu staram się żyć tak, aby nie tracić nadziei – uśmiechnął się.
– Widzi pan, ja też i to jest właśnie problem.
Irda obudziła się w nocy zlana potem. Znów śnił jej się ten sam koszmar. Restauracja, krew, zgasłe migdałowe oczy. Wstała i ruszyła w górę po schodach.
Otworzył jej drzwi w samych bokserkach z niechlujnie zawiązaną szmatą na głowie. Więc jednak naprawdę spał bez niej. Wyglądał dosyć komicznie, w odpowiedzi na co, Irda uśmiechnęła się.
– Budzisz mnie po to, żeby się ze mnie pośmiać?
– A czy to zły powód?
– Pewnie tak samo dobry, jak każdy inny – zaprosił Irdę do środka.
– Nie jest ci zimno w samych majtkach? – zapytała.
– Mam ciepłą kołdrę, a poza tym nie cierpię spać, jak mam za dużo na sobie – Irda popatrzyła na niego jak na wariata. – Tak, tak, wiem jak to brzmi, ale nie ma w tym ukrytych podtekstów. Mam tak już od czasów tamtej strony. – Irda pierwszy raz widziała go bez ubrania. Rzeczywiście miał wysportowane ciało. Pewnie skutek rannych ćwiczeń. Miał tez kilka małych blizn na ciele. Usiedli na łóżku, a Król zakrył się kołdrą. Wyglądał niemal jak dziecko. Kompletnie nie przypominał zasadniczego i poważnego władcy Szarości.
– Wiesz ostatnio przypomniałem sobie, że mam talię kart – odsunął kołdrę. – Może w coś zagramy, skoro już mnie obudziłaś? – usiadł na łóżku i zaczął tasować karty. Irda przyglądała mu się i zauważyła, że w tej „nagiej” odsłonie, niechlujnie zawiązany materiał na głowie zupełnie do niego nie pasuje.
Nagle bardzo zapragnęła zobaczyć jego twarz. Wcześniej oczywiście też tego chciała, ale nigdy tak silnie jak teraz. Ta chęć uderzyła w nią niczym powódź, zalewając ją od czubka głowy, po koniuszki palców. Sięgnęła ręką i chwyciła materiał. Mocno pociągnęła za materiał, niczym wcześniej za maskę okrywającą twarz Marka. Król podobnie jak Mark zupełnie się tego nie spodziewał. Materiał nie stawiał prawie żadnego oporu.
Spojrzały na nią przestraszone błękitne oczy.
– Ir, coś ty zro… – Lan nie dokończył, bo dziewczyna zbliżyła do niego swoją głowę jeszcze szybciej niż wcześniej rękę. Pocałowała go, bardzo delikatnie. Ledwo musnęła jego wargi. Nastała długa cisza. Karty zastygły w jego dłoni. Wzrok miał nadal przestraszony, a Irda czuła się zażenowana swoją spontanicznością i postanowiła słowami zakryć uczucie wstydu.
– No, do brzydkich to ty nie należysz. Gdybym wiedziała, to bym wcześniej ci tę szmatę zerwała – roześmiała się. Król nadal się nie poruszył, jednak po chwili uśmiechnął się gorzko. Irda zauważyła jak jego zesztywniale barki, rozluźniają się. Wyglądał jakby poczuł ulgę, ale jednocześnie jakby te uczucie sporo go kosztowało. Pochylił się nad kartami. Jego blond włosy opadły na czoło.
– To co, może wrócimy do kart, jeżeli oczywiście już skończyłaś podziwiać moja facjatę.
– Oj, nie schlebiaj sobie. Nie ma sprawy z tymi kartami, ale muszę ostrzec, że prawie nie znam żadnych gier. – Króla to nie zraziło. Szybko nauczył jej jakiejś prostej rozgrywki. Była całkiem wciągająca, ale dziewczyna nie przepadała za grami karcianymi i po jakimś czasie zaczęła się nudzić. Musiała przyznać, że więcej uwagi poświęcała twarzy Lana. To, że nosił materiał na głowie, było dla niej oczywiste i od dłuższego czasu przestała się zastanawiać, co by było jakby chodził bez niego. Musiała też przyznać, że nieco się bała, że pod tym kawałkiem materiału kryje się coś szpetnego. Oczywiście przyjmowała też wersje, że Król jest przystojny, ale nie spodziewała się że aż tak! Z resztą nie nazwałaby tego przystojnością. Słowo, które według niej najlepiej go określało, brzmiało „piękny”. Wyglądał jak postać z bajek. Trochę zbyt idealna, żeby być prawdziwa. Najbardziej zafascynowały ją jego oczy. Były wyjątkowo jasne. Niemal białe. Biel z małym dodatkiem niebieskiego. Zawsze uważała, że jej oczy są jasne, ale musiała zweryfikować swój pogląd. O dziwo, zupełnie nie czuła się onieśmielona jego wyglądem. Może dlatego, że spędzili razem tak dużo czasu? Jednak w momencie, gdy zdjęła mu materiał wyczuła, coś bardzo negatywnego. Przez chwilę była pewna, że powróci zimny Król, który znów obrzuci ją obojętnym spojrzeniem. Zamiast tego zobaczyła, hmm… smutek? Rezygnację? A może to tylko jej wyobraźnia... Teraz wydawał się całkiem zadowolony z faktu, że nie musi oddychać przez płachtę.
– Znudzona, nie? Może jednak pójdziemy spać?
– Lan, mogę mieć prośbę?
– Zagrasz coś na wiolonczeli?
– Ir, proszę…
– Ja też proszę. Zrób to dla mnie. Chociaż raz. Wiem, że masz instrument.
– Ir, to nie chodzi, że nie chce i tym podobne. Po prostu, jakby to ująć… Wiolonczela kojarzy mi się z moją matką i obiecałam sobie, że odkąd stałem się kim stałem, wiesz.., nie tknę więcej wiolonczeli.
– Lan, rozumiem, ale jestem pewna, że twoja mama byłaby szczęśliwa,  gdyby jej syn znów zagrał na jej ulubionym instrumencie – Król umilkł na chwilę.
– Wiesz, ja po prostu się boję… – Irda spojrzała na niego pytająco, jednak on nie odpowiedział. Po chwili wstał, schylił się i zajrzał pod łózko. Wyciągnął ciemny futerał i wyjął instrument. Usiadł na krawędzi łózka. Chwycił wiolonczelę i smyczek. Wszystko to trwało bardzo długo. Irda usiadła na podłodze przed nim i cierpliwie czekała.
– Życzysz sobie coś konkretnego? – zapytał.
– Hmm, daj mi chwilkę – dziewczyna szukała w myśli czegoś odpowiedniego na wiolonczelę. – Może… „Moon River”. Oczywiście jeżeli znasz – Król zrobił wielkie oczy, jakby patrzył na ducha.
– Znam – przez chwilę siedział w bezruch trzymając instrument. Po chwili zaczął go stroić. Delikatnie przesuwał smyczek po strunach, nasłuchując i dokręcając kołki. Irda przypomniała sobie, jak była kiedyś w filharmonii. Najbardziej zapamiętała ten moment, gdy muzycy stroją instrumenty i sale zalewają niepołączone ze sobą przypadkowe dźwięki, a już po chwili wszystko zostaje uporządkowane. Kojarzyło się jej z gwałtowną wodą wodospadu, która już po chwili znajduje swój spokojny strumień. Król poruszył ręka trzymającą smyczek i pokój zalały dźwięki. Irda nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo tęskniła za muzyka. Nigdy żaden utwór nie podobał jej się tak bardzo. Nie wiedziała, czy to dlatego, że mężczyzna tak pięknie grał, czy dlatego, że była tak bardzo wygłodniała melodii.
Król nie dokończył utworu. Przezroczyste, słone krople zaczęły spadać z jego jasnych oczu, oblewając instrument i podążając szybko w stronę dywanu.
Irda przypomniała sobie rytm deszczu.

Król jeszcze długo trwał w bezruchu. Wyglądał tak, jakby dźwięki zamieniły go w posąg. Łzy już przestały płynąć, jednak jego oczy były wciąż wilgotne. Gdy Irda na niego popatrzyła, przeszył ją dreszcz. Przypominał jej Starego Noma błagającego o życie dla żony, Marka płaczącego i wypowiadającego ostatnie zdanie. Po prosty przypomniał jej o smutku. Oczy dziewczyny też się zawilgociły. Nie mogła wręcz fizycznie znieść patrzenia na pełną cierpienia sylwetkę mężczyzny. Wstała, podeszła do łózka i przytuliła go. Nawet wtedy nie odłożył instrumentu. Irda płakała. Tkwili tak przez dłuższą chwile, aż dziewczyna odważyła się odezwać.

– Wybaczam ci – odsunęła się od niego, chwyciła jego twarz w dłonie, aby spojrzeć mu w oczy. – Wybaczam ci, słyszysz? To co się stało w restauracji, to że chciałeś mnie zabić i wszystkie inne rzeczy. Wszystko! – Chłopak rozpłakał się na nowo. Irda ponownie go przytuliła i wyszeptała:
– Już wszystko w porządku.

*

Nigdy nie przeżyłem takiego dnia. Nigdy. Ani po tej, ani po tamtej stronie. Myliłem się, sądząc, że gdy dotknę wiolonczeli zaleje ją wstrętna ciecz. Zamiast niej oblały ją moje łzy. Cholera, jaką ja poczułem ulgę. Jaką niewyobrażalną ulgę! Znów mogłem grać, robić to, co kiedyś kochałem. Teraz gotują się we mnie te wszystkie emocje, które były uśpione przez te dziewięć lat. Cierpliwie czekały na ten moment. Znów stałem się osiemnastoletnim chłopakiem, bawiącym się w chińskiej dzielnicy. Czułem się tak, jakby te dziewięć lat zostało wymazane. Jakby nigdy nie istniało. Cała wstrętna ciecz, brudna, śmierdząca maź, wyparowała. Pozostawiając mnie czystego. Czuję, że znów mogę się swobodnie rozwijać, że nadeszła w końcu przyszłość! W końcu uzyskałem przebaczenie. Zostało wypowiedziane zdanie, którego pragnąłem najbardziej: „Już wszystko w porządku”. Jestem tak szczęśliwy, że nie mogę spać. Ona leży koło mnie, spokojnie oddychając. Dla niej to również był niezwykły dzień. Gdy tylko zdołała mi wybaczyć niemal zobaczyłem ogromny ciężar spada z jej barków. Jak ciężki, mokry materiał, który po wyrznięciu, staje się ponownie lekki.

Niestety moja radość jest tylko chwilowa. Teraz wszystko zaczyna wracać. Obrzydliwa ciecz budzi się w moim wnętrzu. Pojawiają się pierwsze krople. Walczę z tym, przypominając sobie „Moon River” i jej słowa, ale wiem, że znów przegram. 
Zobaczyła moją twarz.
Już nie ma odwrotu. 

*

Irda czuła się cudownie. Zrzuciła z siebie ogromy ciężar. Wybaczyła mu, chociaż nie sądziła, że kiedykolwiek będzie w stanie. I zobaczyła jego twarz. Nawet nie pytając Króla o to, wiedziała, że jest pierwszą osobą, przed którą zdjął materiał. Wraz ze zdjęta zasłona zniknął cały dystans, który ich dzielił. Czuła się w jego towarzystwie, jak ryba w wodzie. Jakby byli tu razem od zawsze. Jakby znali się jeszcze z tamtej strony. Niestety ta cudowna sielanka nie trwała wiecznie. W dziewczynie wciąż pozostała chęć ucieczki, która zamiast ją napędzać, zaczęła jej ciążyć. Tak bardzo pragnęła, żeby odszedł z nią. Wiedziała, że to już najwyższy czas, aby poruszyć ten temat, ale zaczęła go świadomie unikać. Z każdym dniem była coraz bardziej do niego przywiązana, a myśl o samotnym powrocie wywoływał smutek i niepewność. Musiała podjąć decyzję i wciąż z nią zwlekała.
Zauważyła, że od czasu tamtego wieczoru Lan nieco się zmienił. Stał się zwykłym chłopakiem. Mimo, że nie znała go z tamtej strony, czuła, że ma do czynienia z osiemnastoletnim mężczyzną, który poszedł z kolegami do chińskiej dzielnicy. Nie wyczuwało się już w nim ani zasadniczości, czy tym bardziej brutalności, wynikającej z pełnionego stanowiska, ani piętna dziewięciu lat spędzonych w Szarości. Jakby zapomniał o tym czasie naznaczonym wilgocią i trudem łapania oddechu przez warstwy materiału. Mimo to, wiedziała, że jest wciąż coś co mu ciąży, co żyje w jego wnętrzu, wysysając całą radość, która tak niedawno znów w nim ożyła. Czuła, że są miedzy nimi niewypowiedziane słowa i w powietrzu unoszą się nierozwiązane kwestie. Jej ucieczka. Jego kończący się czas. Irda próbowała znaleźć alternatywne rozwiązanie co do pierwotnego planu działania, ale było to jak chwytanie wody w nagie dłonie. Postanowiła, że zrobi to samo, co poprzednim razem. Powie prawdę.

*

Pamiętam ojca, który gdy byłem mały nucił pewną piosenkę. Zapamiętałem jeden wers z utworu – „Chcemy być sobą”. Była to za pewne jakaś wojskowa przyśpiewka o charakterze wolnościowym. Już dawno zapomniałem o tym wspomnieniu, ale ostatnio ta scena zajrzała w moje myśli. Cholera, jak ja zazdroszczę tym ludziom, którzy chcą być sobą. Ja nawet nie wiem, co to znaczy. Moja tożsamość została mi zabrana, zanim zdążyła się w pełni ukształtować. Czy ja chce być sobą? Jeżeli oznacza to bycie osobą, która została ukształtowana przez te ostanie dziewięć lat, to jest to ostatnia rzecz jaką pragnę. Pragnę, stać się kimś, o której będę mógł kiedyś zaśpiewać, tak jak mój ojciec: „Chcę być sobą”.

Irda zachowuje się wobec mnie zupełnie normalnie po zdjęciu materiału. Jestem jej ogromnie wdzięczny. W niczym nie przypomina tej rzeszy dziewczyn, które nawiedzały mnie w czasach szkolnych. Spędzamy ze sobą coraz więcej czasu. Jemy razem, śpimy, ćwiczymy, spacerujemy, rozmawiamy. Nawet Kokardy zaczęły ją traktować, jako swego rodzaju drugiego Króla. Cholera, gdyby tylko Król mógł mieć Królową. Widzę radość dziewczyny, a jednocześnie jej wahanie. Kwestia ucieczki krąży w powietrzu, będąc świadkiem każdego spotkania. Mam świadomość, że musi zostać ona rozwiązana. Najlepiej jak najszybciej 
Boję się. Boję się, a ciecz rozlewa się po wydrążonych korytarzach, sprawiając, że znów chce mi się wymiotować. 

*

Irda wieczorem zapukała do drzwi Króla z pustą, szklaną butelką w ręce. Otworzy jej w materiale na głowie. Zamknął za nią drzwi i zdjąć zasłonę z twarzy.

– Co powiesz na grę w butelkę, ostatnio było całkiem zabawnie? – dziewczyna starała się brzmieć jak najbardziej swobodnie, ale oboje wiedzieli jaki jest prawdziwy cel zabawy. Irda zatęskniła za materiałem na jego głowie. Czasem wolała nie widzieć emocji malujących się na jego twarzy. Mężczyzna cały zesztywniał, po czym w ułamku sekundy opanował się i uśmiechnął, pokazując białe zęby.
– Jeżeli obiecasz, że nie będę musiał tańczyć kankana.
– Zobaczymy – uśmiechnęła się, a on przewrócił oczami. Usiedli przy komiku, tak jak za pierwszym razem.
– Możesz czynić honory – powiedział Lan. Dziewczyna zakręciła butelką. Wypadło na niego.
– Czy możesz ze mną stąd uciec? – nawet nie poczekała, czy wybierze prawdę.
– Nie.
– Ale… - Nie zdążyła dokończyć, bo Król jej twardo przerwał.
– Nie, Ir. Naprawdę. Uwierz mi, chciałbym. Oj, nawet nie wiesz jak bardzo, ale to jest niewykonalne. Nie kłamię. – Irda popatrzyła mu w oczy. Smutne i zrezygnowane. Oboje wiedzieli, co zaraz nastąpi. Król zakręcił butelką. Zanim się zatrzymała, on już zadał pytanie.
– Czy kiedykolwiek rozważałaś zostanie tu ze mną?
– Tak.
– Czy, gdy powiem ci jak stąd uciec, zostaniesz ze mną? – nikt nie przejmował się, aby sięgnąć po butelkę.
– Nie wiem. – dziewczyna odpowiedziała szczerze. Patrzyła na nią para błękitnych oczu. Z każdą sekundą miała wrażenia, jakby nieco przygasały, jakby zgromadzona w nich nadzieja wyparowywała. Król sięgnął po butelkę
– Nie musisz… – powiedział Irda i nabrała oddechu, on z kolei go wstrzymał. W końcu zadała pytanie.
– Jak można się stąd wydostać?

*

Irda szła ciemnym tunelem. Pachniało w nim pleśnią i wilgocią. Tak znane jej zapachy. Powitała je jak starych przyjaciół. Na końcu tunelu powinno znajdować się wyjście. Tak przynajmniej jej powiedział. Dziewczyna myślała, że będzie biec. Biec do domu, ale jej kroki były ciężkie i powolne, jakby poruszała się w smole. Zamiast patrzeć do przodu, wciąż oglądała się za siebie. Jakby szukała go. Jakby liczyła na to, że zaraz zobaczy jego blond włosy, opadające na piękną twarz, przykrywając jasnoniebieskie oczy.

Kochała go. Wiedziała to już wcześniej, ale przyznała się przed sobą dopiero w tym tunelu.
Powrót do domu.
Miał to być najszczęśliwszy dzień dla niej. Okazał się być najbardziej tragicznym.
Irda rozpłakała się i dopiero wtedy zaczęła biec.

*

Wyszła, gdy spałem. Nie, raczej udawałem, że śpię. Poczułem jak jej ciało zsuwa się delikatnie z łózka. Jak cicho zamyka za sobą drzwi. Wiedziałem, że skorzysta z możliwości ucieczki, ale stworzyłem w niej wahanie. Sprawiłem, że podjęła bardzo ciężką decyzje, którą starałem się jeszcze bardziej utrudnić, budząc w niej poczucie winy. W końcu taka była moja rola. Zniszczyć, zmiażdżyć, pochłonąć nadzieję, aż w końcu wyłoni się kandydat, który to zniesie. W ten sposób w Szarości nastaną nowe rządy. Najgorsze było to, że naprawdę część mnie liczyła na to, że zostanie. Na to, że zrezygnuje z marzeń, z rodziny, z domu i wybierze mnie. Co prawda, byłaby to tragedia, gdyż musiałbym kompletnie zmienić swój pierwotny plan, ale i tak na to liczyłem. Na prawdę przez te ostatnie tygodnie bywałem osiemnastoletnim chłopcem. Tym który zagubił się w deszczu po pijackiej imprezie z przyjaciółmi. I dlatego boli to tak bardzo.

Taka jest moja pokuta. Gdyby tylko była wystarczająca. Zrozumiałem, że jej wybaczenie było niewystarczające. Przebaczenie innych nie wiele znaczy, gdy sam sobie nie potrafisz wybaczyć. Jest to prawda, ale ja doszedłem do odmiennego wniosku. Pragnę pokuty. Pokuty tak wielkiej, która zmaże wszystkie moje grzechy. 
Zastanawiam się, czy ją kochałem? Czuje wobec niej wiele emocji. Dobrych, złych, tożsamych i sprzecznych. Może właśnie to jest miłość? Albo przynajmniej miłość rozumiana przeze mnie. Jednego jestem pewien – na pewno kochałem matkę. I gdy wspominam matkę i Irdę moje odczucia są podobne, z tym, że te w stosunku do dziewczyny jeszcze intensywniejsze. Niosą ze sobą jeszcze więcej żalu, goryczy i smutku. 
Tak, chyba ją kochałem. 
Siadam na krześle i pochylam głowę. Czuję jak mój koszmar, moja ciecz wrze, zalewając kolejne korytarze. Odpuszczam. Pozwalam jej zalać mnie całego. Tak jak mężczyzna na obrazie, w końcu przyjmuję wszystkie moje demony. Uśmiecham się gorzko. 
Mój czas minął.

 

 

 

 



Komentarze

Popularne posty